1

środa, 31 marca 2010

Moab cz 2

Tutaj na pustkowiu wszystko może się zdarzyć. Spoglądam w dol i oczom moim rozpostarł się raj, bardzo głęboko płynie rzeka żłobiąc mozolnie kanion, ma kolor niebieski jak z palety malarza i po obu jej stronach jakieś drzewa i pełno zieleni. Tutaj jest za ładnie aby dokonać czynu niecnego. Boże jaki ten świat jest piękny a życia zabraknie aby te wszystkie cuda obejrzeć. Po co wymyślono granice i pieniądze, komu to wszystko potrzebne? To stwierdzenie człowieka pierwotnego, który odzywa się we mnie w wakacje, taki mini bunt do istniejącego świata. Jest jak jest i nic już nie pomogę aby odwrócić bieg czasu. Korzystam wiec z możliwości i oczy mam otwarte na każde cudo za zakrętem drogi. Znów się rozmarzyłam i zamyśliłam. Przepraszam, powracam do rzeczywistości, kilka kroków i zdjęć i znów do dalszej drogi niestety ja jadę, nie udało mi się namówić p. aby on jechał, nic nie wiem ze on dzisiaj strajkuje. Chwytam zatem kierownice i pytam gdzie jedziemy bo drogi nie widzę. P. zatoczył ręka półokrąg i mówi "no tam", myślę sobie gdzie tam i słyszę siebie "ale gdzie"? Wytłumaczył mi, ze na razie przed siebie. Jadę wolno, p. ma nos w mapie i po chwili radośnie mi oznajmia, ze musimy wjechać na tamta pionowa skale. Jacy "my", przecież to ja jadę, a on chce abym ja tam wjechała.
Przed sobą nie mam horyzontu tylko kilometrowa pionowa ścianę i najgorsze, ze nie widzę drogi. Zatrzymałam się i pytam ponownie gdzie. Pokazuje mi palcem na mapie, ze tam jest droga, która wygląda jakby dwadzieścia agrafek leżało jedna nad druga. O nie ja tam nie jadę oznajmiłam i chwyciłam za klamkę drzwi. Usłyszałam kilka krótkich slow, których nie chciałam wtedy usłyszeć i obrażona ruszyłam. Jestem chyba normalna osoba ale wtedy zaczęłam w to wątpić. Wzrok mam dobry, nie potrzebuje okularów leczniczych, patrze przed siebie ale drogi nie widzę. Wszędzie kamienie a pionowa ściana coraz bliżej. Z pomocą mojego pilota, który wychyla głowę na zewnątrz i kieruje mną jak na rajdzie poruszamy się do przodu. 
Po kilometrze dojechaliśmy do rumowiska skalnego i o dalszej podroży według mnie nie było mowy. Wysiądę i zbuduje drogę to może przejedziemy. Takie słowa otuchy z ust p. wcale nie rozweseliły mojego oblicza. Przez następna godzinę p. dokładał kamieni w duże dziury pomiędzy głazami abym mogla przejechać a on szedł obok. Cyrk jak się patrzy. Tak byłam zapatrzona na jego wskazówki i machania rekami, które miały znaczyć; w lewo lub w prawo, ze nie zauważyłam śmiertelnego niebezpieczeństwa czyhającego po mojej lewej stronie. Teraz jechaliśmy naprawdę niebezpiecznym traktem. Od przepaści po lewej było może jakieś 20 centymetrów w prawo nie dało się skierować bo głazy takie ze zapomnij. P. idzie przed samochodem tyłem i przyglądając się dokładnie gdzie są kola samochodu wskazuje w moja lewa. Lekko kieruje w stronę urwiska. Kamory skrobia podwozie pomimo budowanej drogi, jadę jak żółw na stracenie i mam tego dość. Przed sobą widzę potwora, który chce się mnie pozbyć wskazując, ze mam jechać bliżej przepaści. Wychyliłam głowę za auto i widzę, ze nic nie widzę.
Pociemniało mi w oczach. Lewarek skrzyni biegów na pozycje "Parking" i spoglądam jeszcze raz. Równo z drzwiami samochodu kończy się droga, a koniec przepaści jest chyba kilometr w dole. O wyjściu ze strony kierowcy nie ma mowy. Uratowałam swoje życie wychodząc z auta przez drzwi pasażera. Odskoczyłam w stronę skały z dala od przepaści. Nie mogłam spojrzeć w dol bo słabo mi się robiło. Dalej nie jadę wrzasnęłam nie bacząc czy mój krzyk spowoduje lawinę skalna. Chciałam aby p. w końcu usłyszał, ze każdy organizm chce przetrwać nawet w najtrudniejszych warunkach, mój tez chciał i ja chciałam żyć, ani centymetra w lewo. Spojrzałam w gore i musiałam bardzo odchylić do tylu głowę aby zobaczyć cel naszej podroży, która łatwiej nazwać gehenna.
Zapaliłam papierosa jak skazany na śmierć, paliłam aby się nie odzywać, aby nie mówić o całej tej chorej sytuacji i o tym, ze p. chciał mnie zabić. Teraz ja idę i wskazuje drogę a p. jest skazany na moja łaskę. Ja kamorow nie dokładam, nie interesuje mnie czy będą dziury w podwoziu czy nie, jedno jest pewne ja piechota dojdę na sam szczyt i nie wsiądę do auta aby popełnić samobójstwo. Na kolejnym zakręcie było tyle miejsca, ze mogliśmy zaparkować i popatrzeć na przebyta trasę z góry. Imponujący widok doprawdy. W dole nitka drogi, którą jechaliśmy uświadomiła mi jak daleko od nas był w miarę normalny odcinek dzisiejszej trasy. Chciałam zobaczyć ten nienormalny kawałek i podeszłam bliżej przepaści, serce mi zamarło. Tego najtrudniejszego odcinka nie widziałam bo było za stromo aby cokolwiek dostrzec. Wbiłam się mocno w rękę p. pazurami, ze on aż zapiszczał. Chyba mi rozum odebrało aby taki kawal jechać na krawędzi życia i śmierci.
Wcale nie histeryzuje tak było na prawdę, jeszcze kilka razy pojadę na wakacje i będę zupełnie siwa a nerwy będę mogla leczyć w szpitalu dla umysłowo chorych. Minęło trochę czasu nim powróciłam do równowagi i mogłam znów cieszyć się widokami. Do szczytu dojechaliśmy po godzinie ja cieszyłam się jakbym wygrała milion w totka.
Na samej górze z podziwem popatrzyłam na przebytą trasę, jednak byłam dumna z siebie bo przecież prawie cały ten nieogarnięty kamienny bałagan ja przejechałam. Nie mieliśmy sil ani czasu na poszukiwanie kempingu słonce już chyliło się ku zachodowi gdy na dziko rozbiliśmy nasze obozowisko zaraz przy drodze, niedaleko końca naszej mozolnej wspinaczki. Miejsca było tyle, ze zmieścił się namiot i samochód, ale więcej do szczęścia nie było nam potrzebne.  
Te chwile gdy patrzyłam na zachodzące słonce upłynęły w ciszy, nie rozmawialiśmy o tym co było. Jutro kolejny dzień przygód, może znowu zwariowany, cieszyliśmy się cudnym wieczorem było ciepło ale nie gorąco wydawało mi się, ze dopiero jutro zacznę normalnie odbierać rzeczywistość. Ten kawałek zbocza na, którym się zatrzymaliśmy na noc dal nie tylko odpoczynek naszym ciałom ale i mojej duszy. Znów chciałam tu zostać na zawsze aby czas stanął bym mogla patrzeć i patrzeć bez końca na słonce tonące za horyzontem gór.
Wiatr ustał jak zwykle przed zachodem słońca, zrobiło się cicho i przyroda szykowała się do odpoczynku żegnana złocisto-czerwoną poświatą gasnącego dnia. Przed nami rozpościerał się dziki krajobraz. Taki sam jak setki lat temu. Czy będzie taki sam kiedyś w przyszłości nie wiem ale sądzę, że tak samo jak my kiedyś ktoś inny trafi tutaj przed końcem dnia i zaduma się nad życiem. Warto takie chwile zatrzymać w pamięci, chwile zadumy i przemyśleń.

środa, 24 marca 2010

Moab cz 1

Wystarczy tu raz przyjechać by powracać do tego miejsca ciągle. Nam udało się być w Moab kilka razy ale myślami jestesmy tam ciagle.
****
  Rano wyruszyliśmy w trasę, która przerodziła się w wyprawę tylko dla ludzi o silnych nerwach. Przezornie zatankowaliśmy pełen zbiornik paliwa, uzupełniliśmy zapas wody i ruszyliśmy w nieznane. Jak zwykle bywa mieliśmy wytyczony punkt docelowy na dzień dzisiejszy ale nie drogę. Do jednego celu moze ich być wiele a wybor pozostawiamy przypadkowi. Tak było i tym razem. 
Po dwóch skrętach z głównej ulicy tuz za Moab wjechaliśmy w dzika przestrzeń pełną skal i wąskich dróg. Początek był przyjemny, kamienista droga nie zapowiadała wielogodzinnego mozołu i zachęcała nas skalnymi urwiskami i wysokimi górami na horyzoncie. Przy kolejnym postoju, obok przedziwnie ukształtowanego kamora w postaci grzyba, zatrzymał się terenowy samochód jadący z przeciwka. Kierowca uprzejmie poinformował nas abyśmy nie jechali dalej bo to trasa tylko dla 4X4 czyli dla SUV-ów, Jeepów i tego rodzaju aut. 
Wiedziałam, ze p. nie zrezygnuje i podejmie wyzwanie. Dzisiaj ja jestem kierowca i obawiam się czy nasz osobowy i obładowany jak juczne zwierze samochód przejedzie ta trasę. Jest rewelacyjnie ładnie, teraz jedziemy dnem wyschniętej rzeki, spoglądam z obawa na niebo i wypatruje deszczowych chmur.
Czuje, ze gdyby zaczęło padać to woda ze skal i gór płynęła by tutaj rwącym potokiem na początku zanim nie przemieniła by się w rzekę. Jedziemy po skalach i wokół skały, wiec woda nie ma gdzie wsiąkać w podłoże. Na niebie są chmurki ale taki pogodowe, uff nie będzie lalo. Droga cały czas kreci się i wije pośród kolorowych skal i przez cały czas jedziemy pod gore. Prędkość jest znikoma bo czasami nie ma drogi i musimy wybierać najmniejsze kamienie aby pokonać kolejny odcinek drogi.
Za chwile będziemy jechać skalna polka ostro pod gore, skalista polka jest tak szeroka jak nasze auto. Tak przynajmniej mi się wydaje ale gdy spoglądam na p. to jego spokojna twarz mówi "jest szeroko jak na autostradzie". Po prawej skala a po lewej przepaść, z przodu natomiast nic. "droga" wisi chyba w powietrzu i skręca w prawo jak skala po prawej, nie wiem czy przypadkiem tam gdzie jej nie widzę to nie jest jej koniec. Idiotyczne uczucie tak jechać nie wiadomo gdzie. Dusze mam na ramieniu, jak spojrzałam w lewo to zobaczyłam tylko niebo i odległy horyzont. Po powolutku dojeżdżam do zakrętu i z ust moich wyrwał się okrzyk radości, przed sobą zobaczyłam jeszcze 500 metrów polki a dalej przestrzeń na tyle dużą, ze spokojnie będę mogla się zatrzymać. Z tego odcinka drogi nie mamy zdjec bo p. nagrywal video. Po zatrzymaniu auta byłam tak spięta, ze przez chwile nie mogłam wysiąść. Już za chwile ciąg dalszy ale może p. mnie zmieni, nie mam ochoty na takie trudne kawałki w końcu jestem kobieta i należą mi się płatki róż a nie kamory. 
Podeszłam do urwiska nad, którym stoi p., zepchnąć go czy jeszcze nie teraz, oto jest pytanie, niech w końcu doskonale morderstwo się stanie.

niedziela, 21 marca 2010

De Chelly - zakonczenie

Rano psy warowały przed naszym namiotem, czuwały cala noc. Słyszeliśmy jak w nocy szczekały i biegały wokół namiotu. Pewnie chroniły nas przed złymi duchami. Nie było szczególnego powodu ale obudziłam się niewyspana. Po porannej kawie gdy Wik jeszcze wylegiwał się w namiocie, my poszliśmy na spotkanie niewiadomego. Zupełnie bez celu tak na krotki spacer aby od kuchni spojrzeć na ta okolice. Nie idąc żadna ścieżką, kierując się zmysłem podróżnika szliśmy na przełaj pośród niewysokich drzew. 
Po chwili wyszliśmy na otwarta przestrzeń i to co zobaczyliśmy utwierdziło nas w przekonaniu, ze świat jest piękny. Oprócz jego piękna łatwo dało się dostrzec jego dzikość. Przed nami stała mała okrągła chatka, w której już dawno nikt nie mieszkał, po prawej waląca się szopa bez ścian a tuz obok dwa konie. Chodziły nie zwracając na nas uwagi i skubały wyschniętą trawę. Az mnie kusi aby dalej opisać ten poranek ale wtedy ta krotka opowieść zmieniła by się w trylogie. Napomknę jedynie, ze było tam cudownie pośród klujących drzew i suchej trawy. Weszłam do szopy i pośród rożnych rupieci tam pozostawionych w oko wpadł mi stary żeliwny piecyk. Oczami wyobraźni widziałam go odnowionego stojącego dumnie w naszym salonie. To niestety tylko wizja bo nie było miejsca aby go zabrać. Auto mieliśmy szczelnie wypakowane i nie było mowy o tym aby piec wlazł do osobowego hatchbacka. Żałuje do dziś, ze go nie mam ale za to pozostało zdjęcie. 
Wczoraj widzieliśmy początek kanionu a dziś czeka nas reszta. Wzdłuż kanionu prowadzi droga. Od czasu do czasu są parkingi w miejscach, z których są najładniejsze widoki. Korzystamy z każdego aby nie opuścić skrawka kanionu. W dole widzimy rzekę, jakieś domki, pola uprawne i samochody. Gdyby ktoś przyjechał na dłużej to możne skorzystać z pieszej trasu na dno kanionu. My jak zwykle w pościgu za czasem bo jeszcze tyle do zobaczenia. Nie schodzimy na dol ani nie wykupujemy wycieczki samochodowej wzdłuż kanionu jego dnem. 
Serce mi pęka na milion kawałków i żałuje, ze nie mam takiego konta abym mogla pozwolić sobie na długie wakacje i powolne oglądanie wszystkiego co wydaje mi się godnym obejrzenia. Na końcu kanionu jest szpiczasta skala nazwana Spider Rock (Skala Pająka). Tam skończyła się trasa do oglądania z góry. Czas pożegnania z moim ulubionym kanionem De Chelly nastąpił ale usilnie odganiałam ta myśl od siebie. Patrzyłam i chciałam aby czas się zatrzymał, chciałam tak stać i patrzeć bez końca.
Z chwilowej zadumy wyrwał mnie orzeł, który pojawił się nad samotna skala. Orzeł to dobry znak jak mawiają Indianie, uśmiechnęłam się do samotnego ptaka w podzięce za dobry znak na przyszłość. Odwróciłam się do p. i zobaczyłam drugiego orla nadlatującego z jego kierunku. Zatoczyły duże kolo nad nami i zniknęły gdzieś pomiędzy skalami. De Chelly pożegnał nas najładniej jak mógł.

niedziela, 14 marca 2010

De Chelly 2

 Kanion De Chelly, znajduje się na terenie rezerwatu Indian Navajo, w Arizonie przy granicy z Colorado. Indianie w dalszym ciągu zamieszkują kanion, uprawiają ziemie, hodują bydło i jak w każdym rezerwacie zajmują się rękodziełem.
Jestem zauroczona i oczarowana widokami, przepiękne, ach te kolory skal czerwono-pomarańczowo-brązowych przyciągają wzrok jak magnes, po prostu cudo i to wszystko przeplatane soczysta zielenią, już kocham to miejsce i chce tu zostać na zawsze.
Kanion, podziwialiśmy z punktów widokowych, niesamowite wrażenie, ta przestrzeń, nie do ogarnięcia. Przez środek Kanionu płynie rzeka, z góry wygląda zupełnie jak wstążeczka, kolejny punkt widokowy, plaska skala a w środku skały zbudowane miasteczko a raczej osada, prawdopobnie przez Indian Anasazi, ciekawe jak tam się dostawali. 

 Jest już późne popołudnie i najwyższy czas rozejrzeć się za jakimś noclegiem. Ruszamy aby dotrzeć do kempingu na końcu kanionu. Jesteśmy na terenie Rezerwatu to tak jakby państwo w państwie (Indianie rządzą się swoimi prawami) ale co tam przecież nas nie zjedzą. Po drodze zauważyłam mały napis CAMPING pośród karłowatych iglastych krzaków. Tego na naszej mapie nie było. Zerknęłam na p., który w tym samym czasie spojrzał na mnie. Jesteśmy mile zaskoczeni ta niespodzianka i z ochota z niej skorzystamy. Piaszczysty wjazd a po prawej buda w, której prawdopodobnie mieści się biuro. Na zewnątrz leżały ulotki o kempingu, po szybkim jej przejrzeniu wynikało, ze woda, prysznice, wszystko jest, mało tego nawet dostęp do internetu. Troszkę nas to zdziwiło, ze w takim miejscu, prawie zero cywilizacji, ale co tam, wszystko się zdarzyć możne, a nas to już na pewno nic nie zaskoczy. Biuro to taki "domek" wypisz wymaluj jak na westernach amerykańskich, lepianka wysokości 160 cm, mój wzrost pomyślałam, nie jest źle, wyszedł z niej stary Indianin za nim kilka psów, wita się z nami i pyta jak długo chcemy się u niego zatrzymać, my patrzymy się na siebie i odpowiadamy, ze jeszcze nie wiemy, ale chyba na jedna noc i czy możemy najpierw zobaczyć kemping. Indianin zgodził się.
Wybór nie był prosty. Gdy masz dwa miejsca to decyzja zapada szybko. Kemping był pusty ani jednej żywej duszy, brr aż ciarki przeszły po plecach. Obce, nieznane miejsce i jeszcze ani jednej bladej twarzy w promieniu stu mil. Teren duży wiec jeździmy i wybieramy. Mnie to nie robiło różnicy, które miejsce zajmiemy ale przewodnik jeździ i musi każde miejsce zobaczyć. W końcu łaskawie przy "ogólnej" akceptacji zajęliśmy najwyższy punkt na kempingu jeden z najodleglejszych od wjazdu. Namiot i spanie to chłopska robota, ja jak zwykle do garów. Dobrze, ze to wakacje wiec prosty biwakowy posiłek przyrządziłam w dwie sekundy. Patrze sobie na prace moich chłopaków i rozmyślam o tym i o tamtym ale udaje, ze pracuje tak aby wyglądało, ze każdy wykonał tyle samo roboty. Przy wjeździe poprosiliśmy właściciela o opal na ognisko, uiściliśmy dodatkowa opłatę w wysokości pięciu dolarów za drewno na ognisko a on objecal, ze przyniesie. Bardzo szybko dołączyły do nas psy właściciela. Było ich piec, trzy z nich najbardziej zaprzyjaźniły się z naszym jedzeniem i towarzyszyły nam aż do naszego wyjazdu. Zapadał zmierzch i jak to bywa w bajkach raptem pojawił się jakby znikąd Indianin z naręczem suchego drewna. Zbyt małym jak na mój gust.
Wik zabrał się do rozpalania ogniska ja przygotowywałam kiełbasę nacinając ja by nadmiar tłuszczu szybciej się wytopił a p. szukał patyków na, które chcieliśmy ja ponadziewać aby równo się opiekła. Otaczające nas krzewy nie bardzo nadawały się do tego gdyż gałązki iglastych roślinek były bardzo powyginane i krótkie. Z drugiej strony szkoda nam było niszczyć przyrodę, która z takim trudem wyrosła na kamienistym podłożu. W końcu obyło się bez nich.
Nie mogłam nie podzielić się jedzeniem z asystującymi psami. Już nie pamiętam od czego zaczęłam czy od kiełbasy czy od wściekle ostrych czipsów ale za to pamiętam, ze opanowałam się w porę i zostawiłam trzy małe kawałki kiełbasy dla nas. Głodne psie żołądki zmieściły by dużo więcej niż mieliśmy. Nie martwiłam się, ze wielki znak zapytania będzie na śniadanie, coś wymyśle przecież nie będzie to po raz pierwszy. Każdy swoja porcje kiełbasy zjadł szybciej niż powinien. W oczach Wik i p. widziałam, ze są najedzeni jak dinozaur po połknięciu szczura, chyba jednak nie byli śmiertelnie głodni. Wszyscy dobrze wiedza, ze na noc nie powinno się obżerać bo to nie zdrowo.
Wik szaleje z psami wzniecając tumany, czerwonego kurzu, my natomiast siedzimy sobie przy kawie spoglądając w płomienie ognia na dogasającym ognisku. Jak zwykle siedzę tyłem do słońca, którego zachód odbija się w okularach p. Zaczęłam baczniej wpatrywać się i coś mi nie pasowało. Przecież p. nie ma zielonych oczu wiem coś o tym. Odwróciłam głowę i spojrzałam na zachód, no nie, czegoś takiego nie widziałam jeszcze w życiu. Zastrzegałam się, ze nic już nas nie zaskoczy ale teraz odwołuje wszystko. Niebo wokół zachodzącego słońca było zielone. Przysięgam, ze nie jadłam grzybów halucynogennych i to co widziałam choć nieprawdopodobne było realne i działo się za mną. Przez chwile siedzieliśmy jak zamurowani, wpatrzeni jakby to był jedyny zachód słońca na ziemi. Przynajmniej dla mnie to był jedyny jak dotąd zielony zachód słońca. Aparat fotograficzny gdzieś się zapodział, jak zwykle gdy coś jest potrzebne to natychmiast tego nie ma. Zawsze zabieramy przynajmniej dwa aparaty fotograficzne i kamerę, tym razem wzięliśmy trzy i wszystkie się schowały. Zaczęłam się denerwować, ze tak cudny widok nam umknie pozostając jedynie w pamięci do chwili gdy skleroza i tego nam nie odbierze. Wymawiam rożne brzydkie słowa i kracze, ze znajdzie aparat jak jutro będzie zachód słońca. Jestem czarownica, powiedziałam, ze słonce zaraz zajdzie i będzie po wszystkim. Co prawda słonce natychmiast nie zaszło ale po chwili promienie zaczęły inaczej oświetlać chmury i cały urok prysł. Wreszcie pstryk znaleziona zguba i zdjęcie jest. Zachód słońca tez ale już nie zielony. Nawet nie zdążyłam przybrać uśmiechu zawodowej modelki i po wszystkim. Nie lubię zdjęć z zaskoczenia. P. natomiast uważa, ze takie są naturalne i prawdziwe a to, ze w majtkach to nie ma znaczenia. Może dla niego nie ale dla mnie tak. Co mi po takim zdjęciu w majtkach i podkoszulce, takie zdjęcie nie nadaje się przecież do pokazania, to tak jakby go w ogóle nie było. Czasami p. pokazuje potem znajomym z komentarzem "patrzcie jakie niesamowite", ludzie patrzą, oczy szeroko otwierają a ja widzę siebie na pierwszym planie jako to "niesamowite". Już wolałabym zdjęcie samego pejzażu beze mnie, ale może wtedy nie byłoby "niesamowite"?

czwartek, 11 marca 2010

De Chelly 1

  Noc postanowiliśmy spędzić w Chinle, aby następnego dnia wypoczęci ruszyć do Kanionu De Chelly. Patrząc na mapę wszystko było jasne, przed kanionem jest miasto w, którym jest również kemping. Super, lepiej być nie może. Chinle jest zupełnie małym miasteczkiem jak miliony innych na mapie. Jego mieszkańcami są w większości Indianie. Nic tu się nie dzieje i nie będzie się działo przez następne sto lat. Dla turysty biała plama na mapie zainteresowan, po prostu domy i dwie ulice no możne trzy. Kemping znaleźliśmy bez większego trudu i jakie było nasze zaskoczenie, ponieważ camping był pusty, mogliśmy wiec wybierać i przebierac aby znaleźć odpowiednie, idealne miejsce na nocleg.
  Okazałe drzewa na kempingu zapraszały cieniem strudzonych podróżników. Radość nasza nie miała końca a raczej miała dramatyczny koniec. Zadowoleni, ze tyle miejsc wolnych wjechaliśmy na teren kempingu aby wybrać sobie miejsce jak to zwykle robimy. Jedno fajniejsze od drugiego aż trudno się zdecydować. Niestety, nie ma tak żeby było pięknie i cudownie a po chwili już wiedzieliśmy dlaczego nie ma tutaj namiotow. Wybór ułatwiły nam mrówki. Cały teren kempingu wyglądał jakby miał gęsia skórkę. Kopce mrówek były wszędzie. Pozostała nam ewakuacja z niegościnnego terenu i szukanie innego miejsca. Może to być pole biwakowe, cokolwiek nawet bez wody, która zawsze mamy ze sobą. Jedno jest pewne, chcemy zobaczyć kanion i jedno nie jest, miejsce naszego noclegu. W tym dość surowym klimacie, bo lato gorące i bez deszczu a zimy z kolei smagają nieprzerwanymi wiatrami, rośliny są małe a korzenie gigantyczne. W okolicy tego miasta jest jeden z najbardziej malowniczych kanionów jakie wiedzieliśmy (a widzieliśmy ich wiele). Przed wyjazdem z kempingu krotka narada co robić. Żadnego innego wyjścia nie mieliśmy, trzeba jechać i liczyć na szczęście. Wybraliśmy drogę biegnącą wzdłuż kanionu, garbem wznoszącym się nad uskokami skalnymi po lewej i prawej stronie. Na dokładnej mapie jest jeszcze jeden kemping już za kanionem, to już coś ale nauczeni doświadczeniem nie byliśmy tego na sto procent pewni, bo przecież może być nieczynny z jakiegoś powodu.
  Chyba dobraliśmy się w korcu maku. Ataner czasami mnie przeraza swoja determinacja, przyjechaliśmy aby tutaj spać więc robię wszystko aby tak było. Niekiedy ja posuwam się chyba za daleko i wtedy Ataner lekko lecz zdecydowanie ciągnie lejce. Pamiętam jak przyjąłem zaproszenie na nocleg w nieprzyjaznym rezerwacie, czujna Ataner wybawiła nas z kłopotu. Gdy sytuacja wydaje się beznadziejna któreś z nas tryska optymizmem zarażając nim druga polówkę. Do dziś wychodzi nam to na dobre.
  Łyk wody, krótkie rozprostowanie kości przed jazda i wyjeżdżamy z terenu kempingu. Już wiemy gdzie mamy jechać, dojeżdżamy do miejsca gdzie droga rozwidla się tworząc idealne Y, nasz kierunek to w prawo. Widok konia nie jest nam obcy bądź to luzem czy pod siodłem, szczególnie tu na dzikim zachodzie. Ale to przeszło wszelkie oczekiwanie i przerodziło się w lekkie zdumienie. Jak bardzo jesteśmy przesiąknięci cywilizacja mieliśmy okazje przekonać się za chwilkę. Każdy wie, ze do poruszania się po drogach maja prawo pojazdy mechaniczne oraz takie ciągnięte przez zwierzęta. Mieszkając w okolicach dużego miasta codziennie widzimy te pierwsze. Bryczkę czy wóz konny można spotkać w Indianie, Wisconsin, Ohio czy Pensylwanii i to w okolicach gdzie mieszkają Amisze. Dojeżdżamy do skrzyżowania, z lewej strony pędzi stado rumaków, piękny widok koni w pedzie, rozwiane grzywy... Kurcze czyżby nie za szybko, jechać, stanąć? Wiemy jak kopyta źle hamują na asfalcie. Mieliśmy okazje przekonać się o tym w Parku Custera, w Południowej Dakocie. Tam widzieliśmy jak zdenerwowany na turystow bizon poszarzowal na wprost osobowego samochodu i ślizgając się przy hamowaniu zatrzymał się na masce auta, łeb miał przy samej przedniej szybie. Działo się to tuz obok nas na lewym pasie wąskiej drogi, widzieliśmy śmiertelne przestraszenie w oczach kierowcy i pasażera ale smrodu możemy się tylko domyślać. Zanim zareagowałem stado cudownie złożyło się do zakrętu w prawo i po chwili cisza i spokój zapanowały w miasteczku Chinle. Takie nieoczekiwane zdarzenia na terenie rezerwatów indiańskich to dla nas nie pierwszyzna, o znikającym stróżu, który pilotował nas przez pól rezerwatu innym razem. Teraz Ataner opowie o Kanionie De Chelly.

p.

Kanion Antylopy

Do tego wyjazdu byliśmy przygotowani na 30% bo jak zwykle wybraliśmy kierunek i miejsce na mapie, wiedzieliśmy ogólnie co nas czeka. Resztę czyli 70% to miejsce dla niespodzianek, które w naszym przypadku bardzo uatrakcyjniają wakacje. Ahoj przygodo niech życie nas zaskakuje.
Przez cały czas p. poszukuje widoku jak z westernów, wysokie skaliste iglice i wąskie kaniony. Przejechaliśmy wzdłuż i wszerz Utah i Arizonę a on ciągle szuka jakiegoś wymarzonego krajobrazu. Nie wiem czy uda mu się tym razem ale jednego jestem pewna, ze wakacje to najcudowniejsza rzecz pod słońcem. Nie ważne czy będą to kaniony Arizony czy Sylwester na Florydzie.
Wiadomosc o tym, ze Kanion Antylopy trzeba zwiedzać w samo południe znalezlismy przypadkowo ślęcząc przy komputerach i wyczytując rożne informacje. Dowiedzieliśmy się, ze jest to raj dla fotografów gdyż gra świateł i kolorów to wyzwanie dla zawodowca i specjalisty.
Jest to miejsce tak niesamowite, ze nie podjęłam się opisania samego kanionu. Jest to nie możliwe gdyż każdy w tym miejscu przezywa coś innego, a mój opis byłby zbyt emocjonalny i mógłby zniekształcić całość. Niech te zdjęcia powiedzą same za siebie a ocenę pozostawiam czytelnikowi. Antelope Canyon znajduje się w pobliżu Page w Arizonie. Jest to bardzo malowniczo położone miasteczko nad rzeka Kolorado. Tak to ta sama rzeka, która po trzydziestu milach wrzyna się głęboko tworząc jedyny i niepowtarzalny Wielki Kanion Rzeki Kolorado. Nasze założenia wakacyjne to jak najdalej od cywilizacji i bron Boże hotele i kurorty. Tym razem okazało się, ze przeklęłam namiot i to cale jednoczenie się z natura. Trafiliśmy na upalne dni, na tzw. "Heat Wave" czyli fala ciepła. To jakby połączenie upału i gorącego wiatru, które jest po to aby zabić człowieka. Całość powoduje jednostajna temperaturę przez cala dobę i jest nie do zniesienia gdy w dzień i w nocy termometr jak uszkodzony wskazuje 120 stopni Fahrenheita lub jak kto woli +49 stopni  Celsjusza. Lubie się wygrzać na słońcu, prawie wszyscy to lubią, niektórzy dłużej a niektórzy krócej. Ale w Page nie było wyboru. Zostałam żywcem ugotowana przez moja ukochana rodzinkę. Nawet skrawka cienia bo słonce świeci pionowo i zachodzi po dziesiątej w nocy. Rozglądałam się dookoła w nadziei, ze może to rachityczne drzewko obok pozwoli mi na odpoczynek w cieniu swoich liści. O zgrozo nic z tego. Jest małe ma kilka gałązek a listki na nich takie malutkie, ze ich dziesięć to dopiero jeden figowy, totalne fiasko. Jestem zdesperowana i aby nie myśleć o tym, ze już wiem jak wygląda piekło odwracam swoja uwagę od tego tematu kierując się myślami w stronę pysznej kolacji z zimnym drinkiem, warzywna sałatka i gorąca pachnąca kawa. Ojej czy napisałam gorąca kawa, no niestety jestem uzależniona od kawy i kilkuset innych rzeczy wiec pomimo upału i tak mi się chce kawy, gorącej i słodkiej. Szybko podejmuje decyzje; jedziemy do sklepu, zrobię pyszna kolacje. Z radością buszujemy po sklepie i prześcigamy się z pomysłami na wykwintna kolacyjkę. Sklep jest olbrzymi wybór artykułów spożywczych zróżnicowany i najważniejsze, ze klimatyzacja działa, jest chłodno i przyjemnie. Szybko uwinęliśmy się z zakupami i jeszcze szybciej zapomnialam o tym, ze na zewnątrz upal. Pędzimy do naszego znienawidzonego kempingu a po drodze mijamy hotele z basenami, z zazdroscia spogladam i nie chce myslec o nocy w namiocie.
To ten chłód w sklepie spowodował, że na kolacje oprócz sałatki wymyśliłam polędwice z rusztu. P. był lekko zaskoczony ale stwierdził, ze temperatura ogniska nie będzie o wiele wyższa od otaczającego nas powietrza to z przyjemnością zajmie się przyrządzaniem cieplej części kolacji. Ja natomiast ledwo żywa, zanim wzięłam się do czegokolwiek to spojrzałam w lusterko i gdy zobaczyłam ja tam w tym lusterku to nałożyłam podwójną warstwę kremu na swoja twarz, na opakowaniu kremu z ulga dojrzałam napis SPF 80. Opalona jestem jakbym nocowała w spa na świecących rurach, pomimo stosowania super filtrów w kremach opalam się bez przerwy, bo to cholerne słonce nie che zajść. Tak już się utarło podczas naszych wypraw, ze p. wybiera miejsce na namiot a ja miejsce przy stole, zawsze tyłem do słońca. Moja skora w przeciwieństwie do całej reszty mnie nie znosi słońca. Opalam się gwałtownie i to na czerwono. Stosuje na ta dolegliwość kapelusze, czapki i duże słoneczne okulary. Wieczorem w lustrze widzę, ze zapomniałam o nosie. Jeszcze nic lepszego niż listek na nos nie wymyślono ale nie wszędzie w takim stroju mogę się pokazać. Ognisko zapłonęło od jednej zapałki i buchnęło wysokim płomieniem z wysuszonych na wiór kawałków drewna. Dwie minuty i już polędwica gotowa, reszta tez, przecież zrobić sałatkę z salaty, pomidorów, sera, oliwek, kaparów i marchewki to praca na jedna rękę bo druga miałam zajętą kremowaniem zmaltretowanego przez słonce ciała. Nikt tak na prawdę nie jest głodny ale rozsadek nakazuje coś przegryźć. Już wiem i zapamiętam, ze jeżeli będę musiała nocować w Page to tylko w hotelu. Rano czuje się jakbym utyła 20 kilogramów przez noc choć to nie możliwe po jednej łyżce lekkostrawnej sałatki i kęsie polędwicy mistrzowsko usmażonej. Wydaje mi się, ze wakacje spędzam z innym mężczyzną niż tym, który jest ze mną przez resztę roku. Ogniskowe gotowanie dobrze mu wychodzi w przeciwieństwie do jego kuchennych wybryków. Po jego ostatnich dwu tygodniowych eksperymentach z ciastami, kluskami i potrawami bez nazw ma zakaz robienia czegokolwiek w kuchni. Jedynie możne ugotować wodę albo pomagać mi rozbijać mięso na kotlety pod ścisłym nadzorem oczywiście. Może jeszcze włożyć naczynia do zmywarki. Dobrze, ze ja mamy bo jakby on jeszcze zaczął zmywać... Ukradkiem spojrzałam na termometr aby przekonać się czy przypadkiem nie je jest chłodniej niż wczoraj. Nic z tego przecież te cyferki jak narysowane zastygły i się nie zmieniają. Myślę sobie może baterie się wyczerpały ale wstydziłam się spytać na głos bo wiem, ze mężczyźni nie są stworzeni do dyskretnego wytłumaczenia blondynce, ze bez baterii nie było by odczytu temperatury. Sama do tego doszłam ale zajęło mi to troszkę czasu.
Kanion Antylopy jest niewidoczny z drogi, która przebiega obok i został przypadkowo odkryty. Znajduje się na terenie rezerwatu Indian Navajo. Aby dojechać do kanionu trzeba wykupić miejsca w zorganizowanej wycieczce. Pominę procedurę zakupu i zacznę od dojazdu. Grupy są organizowane po 15-20 osób, każda ma swojego indiańskiego przewodnika bardzo uprzejmego i bacznego aby nikt się nie zawieruszył. Jedziemy z Page odkrytymi pickupami, siedzimy na drewnianych ławkach bokiem do kierunku jazdy. Przed palącymi promieniami słońca chroni nas dach z płótna. Przypominam, ze jest 11:30, w sam raz aby w kanionie znaleźć się w południe. Jest upalnie ciepło lub jak kto woli upiornie gorąco. Wiatr wieje mi prosto w twarz zupełnie jak suszarka do włosów ustawiona na maksimum swojej wydajności. Mrugam oczami jak opętana bo czuje ze powieki zaczynają mi rysować gałkę oczna i prędzej oślepnę niż zobaczę to co mieliśmy zobaczyć. Już nie zwracam uwagi na gorący wiatr, który wysusza skore i nie czujesz, ze się pocisz. Bez wody pitnej można dostać udaru po kilku godzinach. Po 10 minutach wjeżdżamy na teren Rezerwatu. Teraz zamiast asfaltu jest
kawałek piaszczystej pustyni. Za nami pozostaje tuman unoszonego piachu. Kierowca tak jakby nie zauważył, ze drogi nie ma i mknie z ta sama prędkością. Nasze ręce znacznie mocniej ściskały pionowe rury podtrzymujące dach aby nie wypaść z pojazdu. Po chwili, może 5 minut, dojechaliśmy do celu, do skały? Tak, wejście do kanionu jest na poziomie ziemi, wchodzimy wiec w skale wąskim wejściem. Panuje przyjemny półmrok, otacza nas wszechobecna czerwien skal w Arizonie. Ściany są tak blisko siebie i powyginane, ze z trudem można dostrzec niebo. Niekiedy jest tak wąsko, ze grubasy się przeciskają na wdechu. Czasami są poszerzenia i tam mijają się grupy, te rozpoczynajace zwiedzanie i te powracające.
Ściany kanionu są gładkie, czerwone i piaskowe. Pol godziny w jedna stronę, stąpamy po drobniutkim piasku, jakby po wyschniętym dnie rzeki. Wybraliśmy środek dnia bo tylko wtedy promienie słońca maja możliwość wpadać przez szczelinę na gorze kanionu oświetlając niektóre fragmenty skal.
 Szał czerwieni nie do opisania a promienie słońca są widoczne jeszcze bardziej gdy podrzuci się garść piachu. Milion zdjęć nie przekaże atmosfery tego miejsca ale zatrzyma w kadrze hoc sekundę zachwytu. Jeżeli ktoś wybiera się do Wielkiego Kanionu (Grand Canyon) to proszę nie omijajcie tego miejsca. Na kolanach błagajcie przewodnika o dodatkowa atrakcje czyli Kanion Antylopy.
Warto, bo pomimo, ze Grand Canyon jest królem wszystkich kanionów na ziemi, jednak to małe pękniecie w skale wywiera porównywalne wrażenie. Przekonaliśmy się o tym gdyż Wielki Kanion przytłacza swoim ogromem i po chwili aż trudno się połapać w jego rozmiarach. To tak jak oglądanie rozgwieżdżonego nieba z samolotu ponad chmurami. Po zwiedzaniu postanowiliśmy zrelaksować  się kąpielą  w Lake Powell. Już na sama myśl o kąpieli schudłam te 20 kilogramów zmęczenia. Nie wyspałam się bo nie było możliwości relaksu. W zamkniętym namiocie bez tropiku było chyba jeszcze cieplej niż w samo południe.
Nie należę do grona bohaterów z Dzikiego Zachodu i zamykamy namiot na suwak gdyż na sama myśl o  wężu w namiocie robi mi się słabo. Poprzednia noc była gorąca. Ale dzisiejszy dzień wydawał mi się jeszcze cieplejszy. Jakoś odżyłam po obejrzeniu Kaniony Antylopy, muslami byłam gdzieś daleko i nie zwracałam uwagi na udrękę codzienności. Dzisiaj postanowiliśmy posiedzieć  w wodzie jeziora aby schłodzić swoje rozpalone ciała, tym bardziej, ze dopiero 14:30 i jeszcze kilka godzin w słońcu przed nami.
Na zdjęciu widać temperature powietrza gdyż trzymalismy termometr w  skrawku cienia i do fotografii wysunęłam go w słonce na, którym po chwili było 120. (112 F to tylko +44,5 C) Jezioro jest olbrzymie i powstało po wybudowaniu tamy. Na zdjęciu widoczny jest tylko kawałek jeziora po drugiej stronie wody jest Utah.
Duza plaza na która można wjechać samochodem kusi wielogodzinnym leniuchowaniem. Od namiotu do plaży to jakieś 500 metrów. Na wybrane miejsce rzucamy ręczniki i kilka niezbędnych plażowych przedmiotów. Pierwsze dotkniecie wody zawsze wykonujemy bardzo ostrożnie, to nawyk z lodowatych wielkich jezior północnej części USA. Okazało się, ze woda jest ciepła, nawet bardzo ciepła. To zrozumiale, przy brzegu zawsze jest cieplejsza. Kilka metrów w głąb jeziora nie zrobiło żadnej różnicy, kilkanaście tez. Doprawdy nie było żadnej różnicy pomiędzy upałem na plaży a ukropem w jeziorze. Tego już nie zniosłam, w wodzie która miała dać mi ochłodę czułam się spocona i brudna.
Nadmiarem były jakieś paskudne wodorosty, które zalegały na przestrzeni kilku metrów od plaży. Czułam się fatalnie bo nie znoszę jak mnie coś po nogach w wodzie smyra. Wiem, zdaje sobie sprawę z tego, ze to tylko roślinki ale jak sobie wyobrażę, ze tam oprócz flory jest również fauna to natychmiast hyc na ręce p. i ląduję poza skażonym terenem. Choć nie ma wodorostów to pod nogami tez nie zbyt fajnie bo nie ma piasku tylko mul do kostek. Wole jednak znane ramiona, które lekko unoszą mnie na powierzchni wody, tak to mogę godzinami. Przecież jestem kochana i coś mi się w końcu należy. Chociaż w wakacje przez godzinę chce być noszona na rekach. W wodzie to już nic nie ważę i wcale nie chce na brzeg. Po chwili przebywania w obłokach zorientowałam się, ze stąpający po dnie p. rozruszał denny mul i teraz nurzam się w ohydnej brunatnej gnojowce. Ucałowałam usta mojego siłacza i pognaliśmy pod prysznice. Zużyłam podwójną porcje szamponu i płynu do kąpieli. Pod strugami czystej wody przebywałam chyba zbyt długo, bo po wyjściu spostrzegłam w oczach p. dozgonna wdzięczność.  Z radością opuszczaliśmy Page następnego ranka, oraz z nadzieja, ze kolejny dzień zaskoczy nas czymś znacznie przyjemniejszym. Ostatnie spojrzenie na Page skojarzyć się nam z niebywale malowniczym Kanionem Antylopy, miejscem jakby nie z tej planety, tak innym i zaskakującym.
To dobry znak, ze chwilowe niedogodności nie odebrały nam przyjemności poznawania. Jechaliśmy w miejsce zupełnie inne ale równie niesamowite. To miejsce to Kanion De Chelly.

środa, 10 marca 2010

Yellowstone cz.ostatnia

Trochę po omacku rozbiliśmy nasze obozowisko. Wieczór przy ognisku minął nam nad folderami i mapkami aby ustalić co powinniśmy zobaczyć jutro.
Dzień przywitał nas przyjemnym ciepelkiem a niebo z lekkimi białymi chmurkami zwiastowały lekki wiaterek.Prawdziwie wakacyjna pogoda.
Na pierwszy ogień poszły gejzery. Nie zawiedlismy sie bo gejzerow bylo duzo i bardzo roznorodnych. Teraz wiem czemu Yellowstone jest tak często odwiedzane. Tutaj nawet najzagorzalszy pesymista znajdzie coś co go zaskoczy.
Każdy wie, ze gejzer to gotująca sie woda wylatująca w powietrze. Dla nas taka syczaca i parujaca fontanna to zjawisko niecodzienne i zupelnie obce. W tej czesci Parku Yellowstone gdzie oglada sie gejzery jest ich tak duzo, ze mozna sie pogubic, ktorego juz widzielismy. Świadomość, ze stąpasz po bardzo niestabilnym, wulkanicznym terenie nie przerazala nas gdyz urok miejsca nie pozwalal na rozmyslania, ze pod cienka warstwa skal wszystko gotuje sie i szykuje do wybuchu.
Co chwile byl kolejny gejzer i to zupelnie inny od poprzedniego. Niektore z furia, na duza wysokosc wyrzucaly wode inne natomiast byly uspione i ozywaly bardzo rzadko.
Wszedzie czuc bylo siarke, w niektorych miejscach stezenie jej bylo nie do zniesienia. Wlasnie w takich miejscach czeluscie piekiel byly zupelnie blisko.
Tam gdzie ziemia jest tak gorąca, ze stąpać się nie da jest drewniana dróżka, jakieś 10-15 cm nad jej powierzchnia. Po dwóch dniach intensywnego zwiedzania postanowiliśmy, ze nadszedł czas relaksu i zmiany.
Po południu i już zupełnie bez sprzętu do wspinaczek i długodystansowych spacerów postanowiliśmy zobaczyć dwa wodospady. Podjechaliśmy na parking z którego do wodospadów było około 2 km. Ataner w letnich bucikach na koturnie z torebeczka na ramieniu spokojnie podążała za nami żądnymi przygód i niespodzianek. Razem z Wik poszliśmy wzdłuż małego potoku by dojść do wodospadu.
Gdy stojąc przy nim i patrząc w gore wydawało się nam, ze kilka kroków w gore i już będziemy na jego szczycie. Ataner z niedowierzaniem spoglądała na dwójkę wariatów wspinających się pionowo po skalnym zboczu. Dłużej niż przypuszczaliśmy zajęło nam wchodzenie i na gorze po chwili odpoczynku zadecydowaliśmy nie wracać ta sama droga. Wybór padł na polna ścieżkę samym szczytem góry aby powrócić na parking z drugiej strony. Po godzinie droga zawiodła nas na sam szczyt, z którego widok zapierał dech. Dookoła po horyzont góry porośnięte lasami.
Zaparło nam dech jeszcze bardziej gdy dojrzeliśmy parking z naszym autem tez gdzieś bardzo daleko, Dalej niż przypuszczaliśmy. Słońce już było niebezpiecznie nisko i wiedzieliśmy, ze dotrzemy do samochodu w nocy. Wykorzystując ostatnie promienie słońca nie przystawaliśmy i szybkim krokiem maszerowaliśmy by jak najdalej dojść za dnia. Mieliśmy tylko jedna małą butelkę wody na trzy spragnione osoby. Jak na pustyni, każdy łyk był bacznie obserwowany przez spragnione dwie pary oczu. Musiało wystarczyć dla każdego i to w równych porcjach. Nie było litości. Przy schodzeniu z góry po powolutku zapadał zmierzch. Znaleźliśmy przecinkę wśród drzew i upewniliśmy się, ze idziemy w dobrym kierunku i niestety jest dalej niż powinno być i o wiele za późno. Jedyna obawa były wyjściowe buty Ataner. Z niedowierzaniem spoglądałem jak kobieta możne być przystosowana do wysokich obcasów, pomimo dość stromej ścieżki wijącej się zygzakiem po jednym zboczu i kamieni drobne stopki z zadziwiającą sprawnością znajdowały choćby skrawek równiejszego terenu. Gdy dotarliśmy do końca naszej pieszej wycieczki byliśmy bardziej szczęśliwi niż zmęczeni. Resztkę wody, która pozostała w aucie wypiliśmy duszkiem i na wyścigi. Przy ognisku ubaw był nie lada gdy opowiadaliśmy sobie co każde z nas myślało podczas powrotnej drogi. Teraz mogliśmy sobie pozwolić na więcej krytycznych uwag w stosunku do drugiej osoby. Przyznam szczerze, ze całkiem słusznie Ataner nazwala mnie nieodpowiedzialnym, coś jeszcze dodała ale to już nie nadaje się na łamy blogu.
Po dosc zimnej nocy kolejny dzien to szalona jazda dookola parku i podziwianie i wzdychanie na widok uroczych zakatkow.
Czas nieublaganie plynal i nadszedl czas pozegnania z Yellowstone. Nasatepnego dnia jeszcze raz odwiedzilismy gejzery bo dla nas byla to najwieksza frajda.

sobota, 6 marca 2010

Koniec Świata?

Znów rozmawialismmy na rożne tematy ze znajomymi, nie wiem kto rzucił temat rok 2012. Zaczęło się potwierdzanie niepotwierdzonych teorii o końcu świata. Nie wiem po jak długiej dyskusji został tylko jeden rozmówca. To nasz długoletni znajomy, którego szybciej opuszcza humor niż apetyt. Tak się zdarza, ze utrzymujemy znajomości pomimo tego, ze jesteśmy jawnie wykorzystywani. No pomińmy już te szczegóły, przyznam się ze wstydem, ze mamy takiego znajomego, który pewnie myśli, ze jest przyjacielem naszej rodziny. Koniec, kropka. Rozmawialiśmy o tym i owym. Do końca jeszcze można by pisać bez końca ale sedno sprawy to samo przetrwanie po końcu świata. Już w czasie rozmowy z wszystkimi uczestnikami naszej dyskusji ustaliliśmy , ze koniec świata to nie tylko zalanie lądów, zmiana magnetyzmu ziemi i tysiąc innych zagład. Krotko mówiąc nie wszyscy zgina na raz i tylko od samych nas zależy czy współpracując z innymi, którzy przetrwali totalna zagładę ludzkość nie wyginie.
Darek ma apetyt jak szwadron albo jak armia zgłodniałych wietnamczykow. Darek je wszystko. Darek je dużo. Darek je bardzo dużo. Mam taka wrodzona złą cechę, ze jak gość w dom to Bóg w dom, skąd to się wzięło, no skąd?. Gotuje w miarę dobrze i mam nadzieje, ze smakuje to moim domownikom. Wiem, ze chce być chwalona za obiad czy kolacje i nawet domagam się tego czasami abym czuła się spełnioną w kuchni, której nie nawidze i chyba nigdy nie polubię. Gdy już wpadnę na tereny “mojego królestwa” to gotuje jak bym chciała nagotować dziś na cale przyszłe życie. Już wiecie jaki jest efekt mojego pobytu w kuchni, pełne gary jedzenia, którego nikt po dwóch dniach nikt nie chce nawet tknąć. Wcale się nie dziwie, jak długo można jeść najpysznia potrawę jaka byłam w stanie stworzyć w danym dniu. Powracam do Darka, wpada do nas czasami i zawsze się rozgląda dookoła, już do tego się przyzwyczaiłam choć na początku było mi nie swojo bo myślałam, ze on patrzy czy jest w miarę czysto w moim domu. On rozgląda się czy przypadkiem nie stoi gdzieś cokolwiek do zjedzenia. Teraz już wiem ale wcześniej byłam skrepowana. Darek chce jeść bez względu na porę dnia i nocy. Skoro przychodzi to wymaga karmienia. Teraz gdy rozmowa, tyko z nim, o przetrwaniu po totalnym kataklizmie skierowała się o wspólnym działaniu tych, którzy przetrwali i o tym, ze należałoby dzielić się z bliźnim nawet ostatnim okruchem chleba to jego słowa nie docierały do mnie. Chociaż kasy mu nie brakuje woli być zapraszany niż zapraszać. Któż nie chciałby żyć w takim raju. Ciarki przeszły mi po plecach gdy powiedziałam, ze ci którzy przeżyją będą mieli problemy z żywnością. Zrozumiałam, ze Darek mnie zje........(bo mój chlop jest za stary).