1

niedziela, 25 maja 2014

Kapciuszek

  Po zimie kiecka aż trzeszczała w szwach gdy kilka kilogramów więcej starałam się upchnąć w dopasowaną do figury sprzed sześciu miesięcy swoje obecne rozleniwione ciało. Zaproszenie na firmowy obiad zobowiązuje do bycia miłą i swobodnie się zachowującą a tu masz babo placek od razu stres. Na bezdechu długo nie pociągnę i zanim dobrnę do deseru to zemdleję z niedotlenienia. W popłochu weszłam do szafy i odświeżyłam sobie pamięć na widok wiszących tam strojów. Wybrałam te nadające się na późne popołudnie w restauracji i rzuciłam je na łóżko w sypialni. Za chwilę wpadłam w panikę bo albo dekolt za głęboki na taką okazję albo kreacja zbyt kolorowa. Przymierzałam, odrzucałam aż w końcu powróciłam do pierwszej. Na półce pod kieckami znalazłam szpilki w odpowiednim kolorze i aż stęknęłam gdy włożyłam je na stopy. Kurcze stopy też mi urosły? Nie to tylko złudne odczucie bo dawno nie chodziłam w tym katorżniczym obuwiu. Wygoda biorąca górę nad elegancją spowodowała, że szpilek nie nosiłam chyba kilka miesięcy.
Z p. poszło zupełnie bez problemu gdyż stwierdził, że potrzebuje nowy garnitur. Tydzień wcześniej udaliśmy się do sklepu i pierwszy raz w życiu sprzedawca okazał się wręcz nieodzowny. Gdy błądziliśmy pomiędzy marynarkami a spodniami aby dobrać odpowiedni rozmiar podeszła do nas pani w wieku dojrzałym i zaoferowała swą pomoc w doborze. Poszło szybko i bez problemu. Pracownica sklepu wiedziała gdzie jest odpowiedni rozmiar i nie minęło piętnaście minut gdy mój dziad wyglądał jak z żurnala mody w nowym garniaku, nowej koszuli a pod szyją pysznił się nowy krawat. Kto powiedział, że kobieta jest szybciej gotowa do wyjścia bo ubiera się tylko od kolan w górę i tylko lekko ponad biust. Bałagan wytworzony na łóżku przypominał bardziej pokój nastolatki przed pierwszą randką niż wyjście na kolejny objad do restauracji.
- Zapnij mnie, proszę. - p. usłużnie zasunął suwak na plecach nie dając mi szans na wyłamanie sobie stawów rąk gdybym usiłowała zrobić to sama. Gdy w gotowości stanęłam przed lustrem okazało się, że nie jest aż tak źle jak myślałam. W butach na obcasie, aby się nie przewrócić, prostujemy swą sylwetkę i to co powinno być z przodu jest wypięte w tym kierunku a to ma zawsze być z tyłu raptem nie pcha się tam gdzie nie powinno. Byłam gotowa. Jeszcze tylko dwa małe pierścionki, zegarek jak bransoletka, naszyjnik i malutkie kolczyki aby dopełnić wizerunku. Ostateczny błysk ustom nadam przed samym wejściem na salę. 

Anglicy mawiają, że bardzo zdrowo jest chodzić po trawie co czynimy codziennie w drodze do domu ale dzisiaj nie mogłam pozwolić sobie na taki luksus bo szpilki wbiłyby się w trawę brudząc obcas. Po dziesięciu minutach na obcasach odzyskałam dawną pewność siebie i przypomniałam sobie czasy gdy tak właśnie ubrana, no może mniej wyjściowo, chodziłam codziennie.
- Czy możesz podjechać od frontu. - O dziwo bez słowa zdziwienia i niepotrzebnego marudzenia chłop oczywiście wyszedł przez patio aby po trawie dojść do auta.
Z reguły nie spóźniamy się na umówione spotkania. Wychodzimy na tyle wcześnie z domu aby ewentualne niedogodności dojazdu nie miały dużego wpływu na godzinę naszego pojawienia się na imprezie. Ekstra czas który pojawia się gdy nie ma korka ulicznego lub wypadku zawsze można umilić sobie wizytą w barze na jednego drinka. Również tym razem byliśmy na czas ale przy złożonych stołach gotowych na nadejście gości było jeszcze dużo wolnego miejsca. Ze względu na wygodę zajęliśmy miejsca niezbyt oddalone od wejścia na salę aby ewentualne wyjście do toalety nie przekształciło się w paradowanie na wybiegu podczas gali mody. W kilka minut po nas pojawił się szef firmy i o zgrozo usiadł wraz z towarzyszącą mu osobą płci przeciwnej na wprost nas. Przywitał nas mile i rozsiadl się w restauracyjnym krześle. Jak on się mieści w samochodzie? Mężczyzna o wzroście ponad dwa metry z nogami długimi jak bocian nie zmieści się z normalnym aucie a jeżeli już to mało wygodnie. Obok mnie usiadła pulchna kobieta o wyzywającym makijażu i dekolcie tak luźnym, że zainteresowany jej wdziękami bez trudu mógł dostrzec kiepsko ukryte walory. 

- Ataner poznaj moją zwariowaną koleżankę z pracy. Na imię ma chyba Jane. - Pominęłam to "chyba" i wymieniłam uśmiech powitania z nowoprzybyłą która znacząco przewróciła oczami na taką formę prezentacji. Rozpoczęło się trajkotanie o bzdurach jak to bywa na takich pół oficjalnych imprezach. Obecność szefa najwidoczniej krępowała pracowników przed frywolną konwersacją ale tylko do momentu gdy wino, drinki i piwo zaczęły brać górę nad obawą przed zwolnieniem z pracy. Stoły były obficie zastawione przystawkami i zakąskami które pomagały głodującym przeczekać do dania głównego. Kolejną regułą w naszym życiu jest zjedzenie dobrego posiłku przed wyjściem na proszone przyjęcie. Nie raz przekonaliśmy się, że nasze gusta są odmienne od wydających przyjęcie i jedzenie pozostaje prawie nieruszone a w brzuchu burczy jak majowa burza. Wypatrzyłam półmisek z ostrygami ale był poza zasięgiem mych rąk więc poprosiłam Jane aby przesunęła go w naszą stronę. Mój angielski nie jest doskonały o czym przekonałam się zaraz jak wypowiedziałam swą prośbę. Jane zapytała o co mi chodzi i od razu się wkurzyłam bo akurat ostrygę trudno pomylić z kawiorem czy szynką parmeńską z granatami. 
- Ostrygi. - Powtórzyłam bez zbytniego akcentowania ale udalo mi sie przeliterować niezbyt trudny wyraz O-Y-S-T-E-R-S (O-S-T-R-Y-G-I). 
- To są tu ostrygi? - Poczułam się jak w remizie strażackiej na sobotniej zabawie.
- Tak, są tam. - Palcem wskazałam kierunek gdzie półmisek z sinymi ostrygami na muszlach przyozdobiony był kawałkami cytryny.
- O mój Boże! Nie zwróciłam uwagi. - "Gówno prawda", pomyślałam sobie, nawet nie wiesz co jest na stole bo ślepiami chcesz zabić partnerkę szefa. Używanie słowa "Bóg" w Ameryce jest tak powszechne, że o jakimkolwiek grzechu nie ma mowy. Jest używane nagminnie w różnych sytuacjach gdy np. czegoś się przestraszymy albo chcemy zaakcentować zdziwienie. W innych mniej wykwintnych sytuacjach równeż. Tak tu jest i już, trzeba się przyzwyczaić i zaakceptować. Ochoczo rzuciła się na stół nawet nie unosząc tyłka. Dosięgnęła osławionego przysmaku ale jej biust utonął w jej talerzu z resztkami jedzenia. Na ten widok aż wyprostowałam się nienaturalnie bo na samą myśl, że ja mogłabym tak zrobić wstrząsnął mną dreszcz obrzydzenia. Uczynna Jane postawiła półmisek przed sobą i nie czekając ani chwili zsunęła na swój talerz 80% jego zawartości. Zdumiona pomocą osłupiałam gdy siedząca po mojej lewej stronie kobieta palcami zaczęła odrywać ostrygi od muszli i wkładała je do ust. Odwróciłam głowę w prawo i syknęłam do p.. 

- Nalej sobie whisky. - Mój mąż spojrzał na mnie jak na diabła bo on nie lubi whisky. - Nalej! - Syczałam po polsku aby nikt nie mógł mnie zrozumieć. Jak to bywa w towarzystwie aby nie wszczynać niepotrzebnej dyskusji zgadzamy się na chwilowe wariactwa naszych współmałżonków i p. wlał pół szklanki i dorzucił trzy kostki lodu. Szklankę postawił między nami co wskazywało, że jego mózg pracuje poprawnie. Gdy inne damy zalewały swe kiszki winem i piwem ja przyswoiłam duży łyk prawdziwego alkoholu w celu złagodzenia przed chwilą doznanego szoku. Na samą myśl o sąsiadce zaczęło mnie wszystko swędzić a najbardziej podeszwa prawej stopy. Myślałam, że oszaleję jeżeli natychmiast nie podrapię się w tym niewygodnym miejscu. Zsunęłam but z prawej nogi i już chciałam czubkiem drugiego dotknąć nękane miejsce gdy Jane zagaiła.
- I jak spędziliście Sylwestra w Kentucky? 
- W Kentucky? - Co ta baba wygaduje jakie Kentucky. Chyba pomyliła osoby. - Byliśmy na Flo.... - W tym momencie dostałam kopniaka w kostkę od mojego męża. Odjęło mi mowę z bólu a noga mimowolnie poleciała w lewo tam gdzie stała szpilka wyzwolona od mojej stopy. Stopa uderzyła w but i but również poleciał w lewo zgodnie z prawami fizyki. Łzy stanęły mi w oczach z wściekłości na takie chamstwo i z bólu. 
- Byliście na Flo...RYDZIE!? - Dokończyła Jane. Szukając wytłumaczenia sytuacji zerknęłam w prawo gdzie zobaczyłam bladą maskę zamiast uśmiechniętej twarzy mego męża. - To nie byliście u cioci? - Jane wietrzyła sensację a ja mrugałam pośpiesznie aby powstrzymać napływające łzy. Podniosłam wzrok i napotkałam spojrzenie szefa p. który podniósł brwi na mój widok. Gorzej już nie mogło być, co on sobie o mnie pomyśli. Tak mi się tylko wydawało bo "gorzej" miało nastąpić już za chwilę ale potem było już tylko gorzej niż gorzej. 
- Słuchaj Jane... - p. wydawał się spokojny ale ja wiedziałam, że jad tryska mu z pyska. - ...byliśmy u ciotki i razem pojechaliśmy do wujka koło Jacksonville. - Pierwsze słyszę, że mam ciotkę i wujka w Ameryce! - I bardzo cię proszę nie zaglądaj mi w dupę przez lupę. - Mój chłop oparł się o oparcie krzesła i czułam, że za chwilę zemdleje. On zemdleje, nie ja, bo ja byłam ciekawa ciągu dalszego tego niespodziewanego zajścia. Widząc, że p. zakończył spojrzałam na Jane jakbym była widzem a nie uczestnikiem. Napotkałam jej wzrok i usłyszałam jedno słowo wypowiedziane w moją stronę które w tlumaczeniu na polski mogło brzmieć "dupek" lub "cham". Jane powiedziała mi to prosto w twarz i poczułam się winna temu, że mam męża chama. Trudno niech tak będzie, wiem, że p. nie ma łatwego charakteru ale jedno jest pewne, że nie zawiedzie oczekiwań rodziny. Dopiero w domu dowiedziałam się, że w pracy nie opowiada o prawdziwych historiach rodzinnych a nasze wakacyjne wypady ukryte są pod woalką wyjazdu do starej ciotki w Kentucky. Nikt nie zazdrości i nie nie wypytuje o mało interesujący wyjazd. 
Zatem mam męża dupka, zdobyłam ciotkę i wujka ale straciłam buta. Mało komfortowa sytuacja zaczęła mnie denerwować bo ani wyjść do łazienki ani na papierosa i podjęłam próbę odzyskania zaginionego obuwia. Delikatnie wysunęłam bosą stopę do przodu i lekko w prawo aby najpierw zbadać najbliższą okolicę. Nie bacząc na to, że mogę podrzeć rajtuzy obmacałam okolice nogi stołowej ale tam buta nie było. Gdzieś musi być moja szpilka i wolałam sama ją odnależć niż znależć się w sytacji gdy ktoś podniesie ją nad stołem i zapyta; czy ktoś nie zgubił buta? Umarłabym ze wstydu. Teraz nadszedł czas na okolice podłogi w rejonie "do przodu i lekko w lewo". 
- Co tak się wiercisz? - Zapytał mój mało delikatny mąż. To ja wyczyniam cuda aby na siebie nie zwrócić uwagi a już na samym początku wszyscy widzą moje dziwne zachowanie. Może nie wszyscy? Właśnie Jane zaczęła opowiadać o trudnym kliencie firmy więc podjęłam desperacką próbę odzyskania własności póki nikt na mnie nie patrzy. Centymetr po centymetrze moja stopa badała nieznane rewiry ukryte pod stołem. Po krótkiej chwili namacałam czubek buta. O wreszcie jestem uratowana. Teraz muszę go nacisnąć i przysunąć w moją stronę aby drugi raz go nie zgubić. Zanim dotarło do mnie, że to nie mój but zdecydowanie przystąpiłam do czynu. Oczy siedzącego naprzeciw szefa wpatrywały się we mnie usilnie tak jakby wszystkie moje grzechy i grzeszki wypisane były na moim czole. Kurczę ale obciach, moja stopa natrafiła na jego długaśne nogi. Właściciel firmy na pewno nie raz był podrywany przez piękną płeć i wychodzi na to, że ja czynię to również. Wyprostowałam natychmiast nogę w kolanie aby jak najszybciej unieść stopę z krępującego miejsca. Kolejną fazą odwrotu było cofnięcie stopy. Wszystko poszłoby jak po maśle ale właśnie teraz moja stopa z wyprężonymi palcami znajdowała się pomiędzy mankietem nogawki a skarpetką. Tak raptownie cofnęłam wszedobylską stopę, że uniosłam nogę siedzącego na wprost mnie mężczyzny a on sam aż drgnął i osunął się na swoim krześle. Cholera o mały włos a chłop ważący 150 kg o wzroście ponad dwa metry runąłby na podłogę. Przestałam wierzyć w słabą płeć. Brwi szefa znalazły sę na czubku jego głowy ze zdziwienia ale pary z pyska nie puścił. Ja płonęłam rumieńcem wstydu. Uśmiechnęłam się przepraszająco i odwróciłam głowę w kierunku mojej sąsiadki która kontynuowała swój niekończący się monolog. Łyk whisky pomógł mi przywrócić równowagę ducha. Skoro mojej szpilki nie ma z przodu więc powinna być gdzieś z lewej. Poszłam na całość. Zdjęłam lewego buta aby lewą stopą wymacać moją zaginioną własność. Postanowiłam bardziej ostrożnie poznawać teren w bezpośrednim sąsiedztwie Jane. Nic, zupełnie nic. Na dobrą sprawę moj but mógł wylądować ze dwa metry ode mnie albo jeszcze dalej. Jestem chyba bez szans na odnalezienie buta. Coś wymyślę aby go odnalezć ale póki co to omiotę okolicę aby mieć pewność, że zguba przepadła na zawsze. Tak zaczełam omiatać, że lewa stopa wylądowała na stopie siedzącej obok Jane. Zdecydowałam się na wyjaśnienie sytuacji i już otwierałam usta gdy dłoń Jane wylądowała na mym przedramieniu. No to mam przekichane. Najpierw wzięłam się za podrywanie szefa a gdy me próby zawiodły to skoncentrowałam się na wdziękach sąsiadki. Oczywista sprawa, jestem podrywaczką i lesbijką. Trwałam tak z uchylonymi ustami bo zimny dreszcz przeszył me ciało. Co za niesamowita sytuacja w ktorą sama się wpakowałam.
- Idę do łazienki. - Oświadczyła Jane. Ja jęknęłam cichutko bo nie spodziewałam się abym mogła wszystko wytłumaczyć. Jane odsunęła krzesło i zdecydowanie zanurkowała pod stół. - Zawsze zdejmuję buty na imperach. - Jej słowa dochodziły gdzieś spod obrusa. - Potem nie mogę ich odnalezć ale ty jesteś jeszcze lepsza niż ja. - Czy to miało ze mną coś wspólnego. Pewnie tak bo moje podkurczone stopy pod siedzeniem nie stały się raptem niewidoczne. - Hej Steve! - Ryknęła Jane na cały głos. - Podaj mi buta masz go obok siebie. - Dokończyła. Kilka osób odwróciło się w naszą stronę a jedna z nich spojrzała pod stół. Steve, siedzący w odległości sześciu krzeseł wydobył moją szpilkę i uniósł ją ponad stół. 
- Łap! - Krzyknął i rzucił nią w Jane która spokojnie chwyciła ją jedną reką. Ja wyciągnęłam obie dlonie przed siebie aby uchronić się przed ewentualnym uderzeniem. Od razu widać kto ćwiczył "bejsebola". Teraz wszyscy patrzyli jak Jane wręcza mi złapany nad stołem but.

czwartek, 1 maja 2014

Wyspa skarbów.

  Było już grubo po południu a przed nami jeszcze tyle atrakcji w ciągu dzisiejszego dnia. Mieliśmy wiele opcji do wyboru ale dzień nie chciał się wydłużać wraz z upływem czasu i musieliśmy podjąć decyzję co dalej. Krótka narada zaowocowała ustaleniem, że dnia dzisiejszego nasycimy się widokiem aligatorów w takim stopniu aby wystarczyło nam na wieki. Wjazd na parking był otwarty ale stojące auta na głównej drodze jeszcze daleko od niego uświadomiły nam raptem, ze nie jesteśmy jedynymi amatorami spotkań z nieznana fauna. Dodatkowy prysznic zimnej wody zafundował nam ustawiony przenośny napis „na parkingu brak wolnych miejsc”. W żadnym razie nie zdobędziemy się na pozostawienie auta daleko na szosie aby odbyć ponad kilometrową wycieczkę do wejścia. 
- W takim razie spróbujmy popłynąć na bagna łodzią ze śmigłem. - Kolejna decyzja nie powiodła się sukcesem bo wszędzie mnóstwo ludzi i czas oczekiwania wydawał się zupełnie za długi. Już kilka razy wspominałam, że Amerykanie wstają wcześnie rano nawet w wakacje aby do lanczu uporać się ze zwiedzaniem i teraz pozostało nam jedynie pojechać dalej w stronę Zatoki Meksykańskiej pozostawiając przygody na kolejne dni. Może to i dobrze bo wszystkiego naraz nie da się zobaczyć a dozowanie napięć nerwowych może wyjść nam tylko na zdrowie.
Zwiedzanie bagien odłożyliśmy na później aby zbadać jak żyją ludzie w tych okolicach. Samo Miami to tętniące życiem miasto z bogatym centrum i biednymi przedmieściami tak zupełnie normalnie jak to bywa z dużymi miastami na całym świecie.
Wzdłuż drogi pomiędzy wybrzeżem Atlantyku a Zatoką przez długi czas towarzyszył nam kanał po północnej stronie. Czasami był zupełnie pozbawiony roślinności innej niż przystrzyżona trawa ale odcinki porośnięte wysoką trzciną i krzewami kryły mieszkańców dla których przyjechaliśmy z daleka. 

Wylegujące się bezpośrednio nad samą wodą aligatory było bardzo łatwo dostrzec dzięki ich prawie czarnemu kolorowi. Nasze częste postoje na wąskim poboczu pomiędzy metalową barierą a pasem ruchu nie przypadały do gustu innym użytkownikom drogi ale wiadomo, że turysta zatrzymuje się tam gdzie uważa za stosowne pomijając zdrowy rozsądek więc nikt na nas nie trąbił a co najwyżej złorzeczył w zaciszu swych czterech kółek. Mniejsze egzemplarze pozostawiliśmy bez szans na portret ale okazy budzące szacunek ze względu na swoje rozmiary zasługiwały na chwilę postoju. Zdjęcia nie są rzucające na nogi bo te paskudne zwierzaki kryły swe cielska chociażby częściowo w szuwarach. Pomimo wszystko byliśmy teraz już prawie zadowoleni z podjętej decyzji aby pojechać do Neapolu (nazywanego tutaj Naples).
Po drodze zahaczyliśmy o małą wyspę Chokoloskee aby zerknąć jak żyje się w tej okolicy.

Krótki rekonesans czyli objechanie całej wyspy nie zajęło nam dużo czasu bo obszar był wręcz maleńki. 
Najbardziej atrakcyjne okazało się spotkanie z pelikanami czyhającymi na resztki oprawianej ryby. Po krótkiej walce ptaków nastąpił sielski spokój panujący dookoła i w takim nastroju ruszyliśmy dalej aby przekonać się czy wszędzie jest tak błogo i rozkosznie.

  Po niespełna godzinnym relaksie za kółkiem wjechaliśmy na wyspę których tutaj nie brakuje i aż dech nam zaparło. Raptem znaleźliśmy się w innym świecie.
Tak wysprzątanego i wypielęgnowanego miejsca w Ameryce jeszcze nie widziałam. Może to był szczególny dzień, że tak odebraliśmy to miejsce albo naprawdę tak było. Asfalt bez pęknięć, trawniki nie tylko idealnie przystrzyżone ale nawet chyba uczesane i pomalowane na zielono tam gdzie trawa mogła zmienić kolor. 
Cicho, spokojnie i bogato. 
Budynki jakby wczoraj pomalowane na nasz przyjazd, palmy bez jednej suchej gałęzi lekko kołysały się na wietrze. Czułam się jakbym niechciana przez mieszkańców wjechała na ich prywatny teren. Gdzie nie spojrzeć to milion dolarów. Nawet nieduże domy miały taras zabudowany siatką chroniącą przed owadami, krokodylami i innym paskudztwem niemile widzianym przy porannej kawie lub wieczornym drinku. 
Zacumowane jachty przy domach dodały jeszcze pikanterii do niebywałego wizerunku Marco Island. Gdyby przyszło mi zamieszkać nad morzem to ta wyspa byłaby moim numerem jeden. Problem finansowy który ciągnie się za nami jak smród po gaciach można rozwiązać tylko w jeden sposób; kolejną wyciekę trzeba tak zaplanować aby dotrzeć do wyspy skarbów, zabrać część ukrytego tam skarbu i kupić sobie za złoto piratów luksusowy dom z jeszcze bardziej wystawnym jachtem. Pomarzyć dobra rzecz ale kończący się dzień uzmysłowił nam nasze położenie i urok bogactwa oraz jego nieznany smak oddalały się od nas jak senne marzenia przed odgłosem budzika.
Z wyczekiwanego Neapolu niewiele dostało się nam na deser. 

Przy świetle reflektorów samochodowych i ulicznych lamp dosłownie uszczknęliśmy tylko kawałek miasta w drodze do autostrady prowadzącej wprost do hotelu gdzie kilka godzin snu musi nam wystarczyć aby jutrzejszą przygodę dokładnie zapamiętać.