1

sobota, 27 listopada 2010

Wybrzeże.

Kolejny zakręt krętej drogi zakończył nasze długie oczekiwania i wreszcie mogliśmy spojrzeć w dal na Ocean Spokojny. O kurcze nie można stanąć nawet na chwilkę bo wąsko, ze tylko dwa auta mogą jechać i nie ma pobocza. Wygrałam los na loterii bo siedzę po stronie od oceanu i widzę wszystko. Kierowca tez stara się spoglądać ukratkiem ale ma bardzo utrudnioną sytuacje. Znów zakrętów co nie miara i sądząc po mapie będzie tak aż do samego Los Angeles.
Droga wiedzie nas nad samą plazą i nie mogę się doczekać spotkania z groźnym i potężnym Pacyfikiem i zanurzenia się w jego wodzie. Tak właśnie wyobrażałam sobie plaże Oregonu.
Granatowa woda łączyła się na horyzoncie z niebem w tym samym kolorze. Samotne skały rozbijające fale otoczone były białym kołnierzem pieniącej się wody. Obserwowałam ten widok z zatoczki drogi wysoko ponad plazą.
- Jedzmy dalej bo nie mogę doczekać się chwili gdy stanę oko w oko z tą dziką przyrodą.
Jeszcze auto nie stanęło dokładnie a już drzwi po mojej stronie otwierały się i po chwili stałam na plaży. 
Niedaleko olbrzymie głazy rysowały się dumnie. Szara ściana mgły unoszącej się jakieś 200 m od plaży wyglądała jak nadchodzące tsunami.
Kontakt z wodą wywołał dreszcze całego ciała i układu nerwowego. Jej temperatura była taka sama jak zimą w kranie.
Mgła igrała ze słońcem (i nami). Raz po raz skrywała je w swych czeluściach ale za wydmami można już było rozkoszować się jego promieniami.
Moje kostiumy kąpielowe zeżrą mole zanim dojedziemy do domu bo nie widzę szans abym z któregoś skorzystała.

czwartek, 25 listopada 2010

325 stopni Fahrenheita.

Chaos w kuchni to ja. 
Bardzo rzadko mogę powtórzyć danie z dnia poprzedniego i nawet nie staram się zapamiętać proporcji. Działam na wyczucie i jakoś to wszystko co upichcę jest akceptowane przez jeszcze żyjących domowników.
Jak wspomniałam wcześniej indor już był gotowy do pieczenia. Wszystko działo się dzień przed Thanksgiving i gotowe danie musiało poczekać w lodowce na swoje piec godzin. 
Dzisiaj obrałam słodkie ziemniaki
i pomieszałam je z rodzynkami, ananasem z puszki (bez soku,
który zostanie wykorzystany do drinka dla p.), 
ptasim mleczkiem bez smaku (tutejsze marshmellow) i nieodzownym miodem. 
Spodziewam się wymiotnej reakcji czytelników z Polski ale zapewniam, ze da się to zjeść z wielka przyjemnością.
Awaria!
Przy rozcinaniu worka caly sok z indyka wylal się nie tylko na drzwi kuchenki ale również na podłogę. 
Jak to w życiu bywa raz na wozie raz pod wozem.

Bez stresu.

Zaczęło się wczoraj tak zupełnie niewinnie. Wcześniej zakupionego indyka trzeba doprowadzić do postaci konsumpcyjnej. Oto moje wariacje na temat „palce lizać”. 
Ludzie powiadają, ze indyk jest suchy i bardzo kłopotliwy w przygotowaniu. Ja kocham moja kuchnie ale bez przesady. Staram się usprawnić prace aby tam pozostawać jak najkrócej. Wykorzystując najlepszego robota kuchennego czyli p., przygotowania ruszyły wartkim potokiem. W moździerzu robot zgniótł; pieprz czerwony, zielony i czarny, gorczyce,.......
Wszystko rozmieszane w oleju z winogron aby łatwiej nasmarować ptaszysko. 
W wolnych chwilach robot rozpoczął przygotowania do konfitury z żurawin. To już bajecznie proste i dlatego nawet nie tknęłam się tego dania.
Patelnia, żurawiny, woda, cukier i temperatura. Na początku wysoka aby doprowadzić całość do wrzenia a później delikatne podgrzewanie i ustawiczne mieszanie aby nic się nie przypaliło.
Regulacja temperatury wymaga przemyslenia.
Miałam pełne ręce roboty aby to wszystko uwiecznić na zdjęciach!
Nasze pojawienie się w kuchni wywołało nieskoordynowany napad glodu naszego dzieciątka (20 lat) i musiałam natychmiast nakarmić je biustem kurczaka.
Oczywiście to specjalne danie nie może obyć się bez specjalnej przyprawy.
Cudem tym jest SAGE czyli po polsku szałwia lekarska.
Musiałam wspomóc moja wiedzę posługując się internetem bo nie miałam pojęcia jakie jest tłumaczenie. Totalny rozgardiasz kuchenny pozwolił jednak na umieszczenie iPada na blacie kuchennym aby kontrolować najnowsze przepisy kulinarne. Nie może być obiadu bez deseru więc jabłecznik jest mile widziany na naszym stole. Ja nie przepadam za ciastami ale dla rodziny poświęcam się cala i mogę również przygotować ciasto. Raz kozie śmierć. Proste i bardzo niewymagające ciasto. 
Do zakupionego musu jabłkowego dodałam obrane  i starte jabłko (p. jakoś mnie uprzedził) i cukier cynamonowy. 
Gdy żurawina już była prawie gotowa dodałam zmaltretowanego ananasa aby złamać cierpki smak żurawiny. 
Jeszcze tylko dwadzieścia minut i przysmak gotowy. Ciasto musi byc slodkie wiec dodalam cukru.
Za piec minut nakarmie glodomora. Biust juz prawie gotowy.
Do jablecznika dodalam koniak pomaranczowy aby wzbogacic smak rozkoszy.
Zurawina juz gotowa.
Indyk nie może być podany na stół bez nadzienia więc i to przygotowałam błyskawicznie. 
Ugotowany rosół na szyjach wlałam do suszonej bułki z przyprawami.
Nie pomyślcie sobie, ze zapomniałam o mielonym do nadzienia. Trochę wariacji na temat „ekologicznie” to pietruszka i seler naciowy.
Ciasto już przygotowane, jeszcze kilka dodatków (rodzynki) aby uatrakcyjnić wygląd i do zamrażalnika. Jutro będzie gotowe do pieczenia. p. już przestępuje z nogi na nogę i tęsknym wzrokiem spogląda na kalendarz. Kochanie, jeszcze jeden dzień abyś mógł zaspokoić swoje żądze!
Robot raptem wskoczył na maksymalne obroty i zaczął wpychać nadzienie do wnętrza zamordowanego indyka. Namaścił go olejem z przyprawami i o dziwo nie zapomniał o maśle, które dodaje kropkę nad i.
Genialnym wyjściem z kłopotliwej sytuacji jest zastosowanie worka. 
Tak, tak plastikowy worek załatwia 100% nasączania indyka w czasie pieczenia. 
Wspomnę delikatnie, ze jestem leniwa i robię wszystko aby w kuchni ułatwić sobie życie. Dlatego stosuje łatwe i smaczne przepisy. Czasami tak się zabłąkam w „łatwych” przepisach, ze zapominam o świecie i głodnych żołądkach moich chłopów. Kuchnia to wyzwanie i nigdy nie wiadomo co się pojawi na stole. Sadze, ze przygotowałam wszystko w miarę strawne a jak będzie w rzeczywistości to napisze później. Jak dożyje dnia jutrzejszego.

Ciąg dalszy nastąpi.

środa, 24 listopada 2010

Killer.

Nie moglam oprzec sie namowom i pokazuje  niedzwiedzia polarnego z mojego snu.
W snach wszystko jest mozliwe i wlasnie takiego malucha uznalam za najwiekszy okaz na swiecie.

sobota, 20 listopada 2010

Kolorowe sny w Oregonie.

Lodowaty wiatr wdzierał się do wnętrza mojego poszarpanego kombinezonu. Wiedziałam, ze mam zaledwie kilka minut życia jeżeli nie schowam się w jakiś zakamarek aby osłonic się przed morderczym zimnem. Słońce odbijało się o nieskończoną biel Antarktydy i raziło nawet przez prawie czarne okulary, uniemożliwiające mi obserwacje niedźwiedzia polarnego przez lornetkę. Kierunek wiatru zmienił się raptownie i największy okaz na świecie zwęszył moja obecność. Mój śniegołaz stal obok wzgórza z którego prowadziłam obserwacje i musiałam działać błyskawicznie aby nie stać się tylko przekąską dla misia. Szybko przerzuciłam aparat fotograficzny i klęłam na czym świat stoi, bo zahaczyłam teleobiektywem o kawałek lodowej skały. Zdjęłam rękawice nie bacząc, ze piec minut  w tych warunkach wystarczy aby odmrozić sobie obie kończyny. Zsunęłam maskę z twarzy i spojrzałam przez wizjer. To już bez znaczenia czy leżę czy stoję bo i tak jestem wywąchana przez bezlitosnego morderce. Stanęłam by lepiej złożyć się do zdjęcia, jednego zdjęcia bo nie będę miała szans na powtórkę. Tylko jeszcze ostrość i zoom i patrzyłam prosto w czarne paciorki oczu cudownego białego olbrzyma. Już się zbierał do szarzy w moim kierunku gdy zwolniłam spust migawki. Mam cie przystojniaku, mam cie jako jedyny człowiek na kuli ziemskiej. Udało się! Teraz jeszcze powinno mi się udać uciec aby o tym dowiedział się świat. Założyłam przykrywkę na obiektyw, schyliłam się po rękawice i moje buty w tym momencie straciły przyczepność ze śliskim lodem. Zamachałam rekami jak wiatrak ale nie odzyskałam równowagi i pomknęłam jak na sankach w stronę najgroźniejszych pazurów świata. Raptem moje ciało uderzyło w występ skalny i zmieniło kierunek na południowo-wschodni, po sekundzie wpadłam w szczelinę skalna a za mną cala lawina lodowych odłamków i ostrego śniegu. Zostałam uwieziona pod powierzchnia i przygnieciona tonami śniegu. Nie mogłam ruszyć ręka otulona bielą. Po chwili zaczęło brakować mi tlenu i czułam, ze życie ze mnie uchodzi.
Przeraźliwy charkot wydobywający się z mojego gardła obudził p.
- Boże, co ty wyprawiasz?  
- Brakuje mi powietrza chyba się udusiłam. 
- Tak się trzęsłaś i rzucałaś, ze musiałem cie mocno trzymać abyś nie wyfrunęła z namiotu
Leżałam szczelnie przylegając do p. który objął mnie ramieniem i bardzo mocno mnie przyciskał do siebie. Nie mogłam się ruszyć bo mieliśmy jakoś poplątane nogi i ręce a śpiwór poowijał się jak taśma klejąca. Istny galimatias albo grupa Laokoona. Nasze dwa identyczne śpiwory były tak spięte zamkami błyskawicznymi, ze tworzyły jeden dwuosobowy. Chroniąc się przed dokuczliwym zimnem letniej nocy w desperacji zanurkowałam do wewnątrz śpiwora. Skarpetki, rajtuzy, spodnie dresowe, podkoszulka, bluzka z długim rękawem, bluza z polaru oto seksowny ubiór w sierpniowa noc do namiotu. 
- Masz czerwony nos jak zawodowy pijak. - Dotknął go palcem. - To chyba z zimna? 
- Ale uprzejmiaczek przecież, ze z zimna! Za to zaraz napije się rumu bo mnie jakaś jadowita cholera trafi w taka pogodę. - Wymamrotałam bez szczekania zębami. 
- Czy ja nie mam szronu na wąsach? 
- Nie, ale ja mam szron w gardle i zaraz się przeziębię. - Kawy! Chce gorącej kawy! Mogłam sobie tylko pomarzyć. Wszystko w namiocie wilgotne i na sama myśl o spotkaniu zimnego poranka odechciało mi się wszystkiego. Mój sen to jakieś proroctwo. Z namiotu pierwszy wyczołgał się p. i jęknął boleśnie. 
- Nic nie widzę. 
- Otwórz oczy! 
- Jest  mgła i dlatego nic nie widzę. - Pewnie niczego innego nie mogliśmy się spodziewać skoro 4ºC w każdym kierunku. Zanim wygramoliłam się p. już gotował wodę. Chwyciłam za butelkę rumu i pociągnęłam dobrego łyka. Aaach. Wlałam do wycieńczonego zimnem organizmu słońce Karaibów. Piraci wiedzieli co dobre. Natychmiast zrobiło mi się cieplej a kawa w dowolnej ilości postawiła mnie na równe nogi. Ale wakacje. Od teraz tylko plaza, słońce i  bikini.

środa, 17 listopada 2010

Światłowody z wody.

Decyzja zapadła w ostatniej sekundzie. Jechaliśmy akurat lewym pasem autostrady gdy zauważyliśmy napis informujący, ze "Multnomah Falls zjazd na lewo".  W planach mamy najwyższy wodospad w USA w Yosemite Park i jakieś pomniejsze atrakcje związane z nimi nie powinny nas rozpraszać.
Z parkingu widoczny z daleka wodospad nie powalał na kolana. Długo by się zastanawiać czy lepiej zachwycać się od razu tym wodospadem czy poczekać kilka dni na rekordzistę w Północnej Ameryce. Widoczna stróżka wody nie była zbyt zachwycająca i p. chciał poprzestać na tym widoku i pędzić dalej. Gdybym uległa namowom "pędziwiatra" do dziś pluła bym sobie w brodę, ze go posłuchałam. Do wodospadu było tylko 500 metrów i nie widziałam problemu z podejściem w jego bezpośrednie sąsiedztwo. Taka okazja rzadko się zdarza aby prawie z auta można było oglądać super widoki. W pobliżu leniwie kapiącej wody było ludzi bez liku i wcale się nie dziwie bo było na co popatrzeć. 
- Ciemno tu jak w ... 
- Proszę cie abyś nie psuł nastroju. Co ci szkodzi popatrzeć z bliska. Skoro są ludzie to może jest i na co popatrzeć. - Szlam przodem pełna optymizmu. Idący za mną p. coś tam mruczał, ze za ciemno, ze wszystko w cieniu i zdjęcia wyjdą do niczego. Wcale się tym nie przejmowałam bo obecna technologia zdjęć pozwala na takie ustawienia, ze zawsze coś wyjdzie, może nie najlepiej ale pamiątka pozostanie. Stanęłam jak zauroczona szesnastka na widok swego księcia z bajki. Zamiast księcia zobaczyłam taki oto widok, który podobał się nie tylko mnie bo większość ludzi stała tutaj z lekko rozchylonymi ustami. 
Odwróciłam się i uśmiechnięte oczy p. powiedziały więcej niż słowa. Oczywiste było, ze podobało mu się. Do jego wcześniejszego utyskiwania nie chciałam powracać bo nie było sensu. 
Dwustopniowy wodospad tworzył delikatna mgiełkę w powietrzu dzięki której na skalach po obydwu jego stronach rosły mchy, paprocie i roślinki o kolorze spotykanym tylko w profesjonalnych szklarniach. Male nasłonecznienie tego miejsca sprzyjało rozwojowi wielu gatunków roślin. Porastały one nie tylko skały ale i pobliskie drzewa. 
Zupełnie jak rainforest gdzie roślinność jest wszędzie i nawet tam gdzie się jej nie spodziewasz. Nie obyło się bez cyrku z trójnogim statywem do aparatu fotograficznego. Pomimo tłoku na wąskich ścieżkach prowadzących po obydwu stronach wodospadu p. ustawiał statyw i skutecznie tamował ruch wędrujących turystów. Nieświadomi tego, ze napotkają największą przeszkodę dnia, większość tu spędzanego czasu patrzyli pod nogi aby nie potknąć się na kamienistym podłożu i wodospad a nie na nas. Nie obyło się bez zderzeń i przeprosin. Ludzie wpadali na p. a on niewzruszony grał profesjonalistę i zadowolony uśmiechał się gdy był przepraszany przez tych, którzy weszli mu w kadr.
Poprosił mnie abym pozowała do zdjęć i zrobił sesje a la modelka w plenerze. To nie był dobry pomysł bo nie miał czasu na rozłożenie statywu i zupełnie niepotrzebnie robił zamieszanie. Byłam zbyt spięta widząc grupki ludzi oczekujących aż skończymy ujecie. Nasz aparat robi chyba z pięćdziesiąt zdjęć bez przerwy przy naciśnięciu spustu migawki i jedno ujecie trwało wieczność, przynajmniej tak mi się wydawało. 
- Skończ z tym proszę bo ja już nie chce zdjęć. - Nie mogłam się wyluzować widząc drepczących w miejscu i bardzo uprzejmych zwiedzających. 
- To jest magiczne miejsce. - Powiedział p. - Spójrz jak ciemno jest tutaj, ani jednego promyka słońca. - Rozejrzałam się dookoła i pomimo tego, ze byliśmy w cieniu, bo słońce ukryło się za górą z której spływała woda, to było jakoś wesoło i świetliście. 
Wąskie wgłębienie w skale gdzie był wodospad rozświetlane było przez słońce ukryte w wodzie. Na samej gorze skały słońce topiło się w wodzie wodospadu i razem z nim spadało w dol prosto do naszych stóp.
Teraz już wiem co to są światłowody.

czwartek, 11 listopada 2010

Mount Hood

Bez śniadania uciekliśmy z „wymarłego” kempingu ale silnej woli do głodówki wystarczyło nam na godzinę. Zatrzymaliśmy się na parkingu przy autostradzie i przygotowałam przydrożne śniadanie. Dużo kawy i kanapki z polska konserwa, uczta! Przy jedzeniu towarzyszyły nam dwa jaskółcze głodomory, które z niecierpliwością oczekiwały mamy zaopatrzeniowca. Przylatywała dość często ale nasza bliskość ja denerwowała i bała się nakarmić młode. Przesiedliśmy się do drugiego stołu i teraz we czwórkę mogliśmy spokojnie zajadać smakołyki.
Usiadłam sobie na murku aby popatrzeć na latające jaskółki i usłyszałam spokojny głos przyprawiający mnie o zawal.
- Nie ruszaj się pod żadnym pozorem. - Jak zwykle w takich sytuacjach tak i teraz wyobraziłam sobie, ze chodzi po mnie straszliwie obrzydliwy pająk albo robal. Zesztywniałam i wzrok znieruchomiał mi na twarzy p. Nic nie mogłam wyczytać a fakt, ze wziął do reki aparat fotograficzny lekko mnie wzburzył. Czy chce zrobić mi ostatnie zdjęcie?
Mój wzrok chyba go poraził bo usłyszałam: nie ruszaj się nic ci nie grozi, nie ruszaj się przez chwilkę. Gdy zrobił zdjęcia powiedział: spójrz w lewo na swoja rękę. Tuz obok mnie siedziała jaszczurka, przyjrzałam się jej dokładnie ale gdy dołączyła do niej druga to wstałam płosząc je umyślnie.
- To może pojedziemy? - Z dwojga zlego już wole towarzystwo p. niż gadów.

Po lewej zbocze, po prawej rzeka a przed nami góra widoczna z daleka. Jak widać nie jestem poetka ale to chyba najlepsze określenie widoku towarzyszącego nam przez wiele kilometrów. 
Rzeka Columbia jest naturalną granicą pomiędzy stanami Washington i Oregon. Majestatyczna, wolno płynąca i niechętna do zakrętów. Rzadko się zdarza aby dwa brzegi rzeki były tak rożne jak tutaj. Poludniowa strona należąca do Oregonu to góry porośnięte lasami a brzeg północny kontrastował żółcią wyschniętych traw porastających leniwe wzgórza. Właśnie tam umiejscowiono dość rozległą elektrownie. Widok białych wiatraków już nikogo dzisiaj nie dziwi ale jakoś mi nie pasuje.
Pamiętałam, ze Mt. Hood i wodospady to nasze punkty zainteresowań w drodze na wybrzeże. Zjechaliśmy z autostrady i krajobraz zmienił się nie do poznania. Wąska, pnąca się pod gore droga prowadziła nas przez sady i winnice. Jaki wspaniały musi tu być klimat skoro udają się jabłka i winogrono dobrej klasy aby można z niego produkować wino. W jednej z winnic kupiliśmy butelkę tutejszego specjału po wcześniejszej degustacji. Wino było smaczne i bardzo aromatyczne co wzbudziło nasze podejrzenia i dlatego nie skusiliśmy się na więcej.
Po drodze natknęliśmy się na wesoły i kolorowy stragan oferujący przejezdnym kukurydze, warzywa i owoce. 
Jeszcze tylko sto zakrętów i już za chwilkę będziemy na miejscu.
Wspinając się kreta droga pośród lasu od czasu do czasu widzieliśmy szczyt Mount Jefferson również z białą czapka ze śniegu.
Szkoda, ze tam nie pojedziemy, jest ona za daleko i zupełnie nie po drodze. Człowiek to dziwna istota ciągle mu mało i mało. Już prawie osiągamy cel i natychmiast wymyślamy kolejny.
Mount Hood jest najwyższą górą Oregonu i wznosi się na wysokość 3429 m n.p.m. Dzisiaj ta wulkaniczna góra uznawana jest jako uśpiona lub nieczynna ale wiemy przecież, ze Wezuwiusz tez do momentu swego wybuchu był uznawany za nieczynny dopóki Pompeja nie  zniknęła z powierzchni ziemi na zawsze. Mt Hood leży w pasmie czynnych wulkanów jak np. Mt Helen, która ciągle jest niebezpieczna. Tak na wszelki wypadek długo nie przebywaliśmy w bezpośredniej bliskości tego giganta.
Na szczycie zamiast białego śniegu leżał lekko beżowoszary. Hulający wiatr na szczycie unosił w powietrze pyl skalny i osadzał go na śniegu. Temperatura była wyśniona do leżakowania a lekki wiaterek owiewał bosko ciało. Już zaczęłam rozglądać się czy gdzieś obok schroniska znajdę jakieś przytulne miejsce gdy usłyszałam: ladnie tu ale musimy pędzić dalej zanim się obudzi wulkan. We wszystkim trzeba mieć umiar i zdrowy rozsadek powinien dawać znać o sobie ale my nie wykazaliśmy ani jednego ani drugiego wytyczając taka długą trasę. Teraz ponosimy konsekwencje i żeby nie wiem jak bardzo podobało mi się tutaj w górach to i tak musimy jeszcze dziś dotrzeć na wybrzeże.
Mount Hood jako jedyna w północnej Ameryce zapewnia narciarzom uprawianie „białego szaleństwa” przez caly rok i jak widać na zdjęciu jest ich tam zawsze przynajmniej kilku. My byliśmy tam w dzień powszedni i tłoku nie było, zaledwie garstka. Pewnie weekendy ściągają większa ich ilość.
Nałogowych narciarzy nie brakło nawet w środku lata ale jakoś nie pasowali do tej pory roku. Narty, kije i kombinezony nierozerwalnie kojarza mi się z zima. Puste korytarze schroniska utwierdzaly mnie w tym przekonaniu.