1

środa, 27 listopada 2013

Czerwone swiatło i kretyn.

Dzisiaj Santa Fe zupełnie inaczej.
Czy po obejrzeniu tych zdjęć znacie jakieś inne określenie rowerzysty który nie zatrzymując się przejechał na czerwonym świetle?
Dajcie upust swej fantazji w komentarzach.

środa, 20 listopada 2013

Paskudny szmal.

  Markizy w klimacie Nowego Meksyku nie zdają egzaminu. Są za małe i nie ocieniają dostatecznie ścian oraz witryn sklepowych. Za to arkady spisują się na medal. Dają dużo pełnego cienia oraz schronienie turystom poszukującym idealnej pamiątki z Santa Fe jak i sprzedawcom których sklepy nie są narażone na spiekotę upalnego dnia.
Z tego dobrodziejstwa korzystają codziennie Indianie na głównym rynku stolicy. Jacy tam znowu Indianie poprawnie to „Rdzenni Amerykanie”. Tak, tak właśnie określa się Indian sprzedających swe wyroby ze srebra a Sztuka Rdzennych Amerykanów to wszystko to, co wyszło spod rąk artystów o czerwonej skórze. O świecie zakłamany i obłudny; w Indiańskich Rezerwatach (Indian Reservation) mieszkają Indianie a nie „Rdzenni Amerykanie” nieprawdaż? W jaki sposób ludzie tak upodleni jak Indianie mogliby tworzyć godne pozazdroszczenia dzieła sztuki skoro są skazani na zagładę lub opiekę państwa. Sztukę tworzą „Rdzenni Amerykanie” a nie Indianie. Wszystko proste, przejrzyste i zrozumiałe. Amerykanie są wolnym narodem więc nie można przeciwstawiać mu słowa Rezerwat. 
Krótki rekonesans wystawionych na ziemi wyrobów nie zaszokował mnie. Dużo koralików z Jablonexu na żyłce ze stoiska wędkarskiego w megasamie oraz mało srebra i turkusów. Jak już są to cena mrozi krew żyłach pomimo upalnego dnia. Czasy się zmieniają i kruszcu coraz mniej na indiańskich kramach. Mam kilka wisiorków i kolczyków zakupionych wcześniej i nic nowego nie wpadło mi w oko bo to biżuteria nie na co dzień więc używana rzadko i zalega mi w schowku.
W drogich sklepach na rynku, indiańskich wyrobów bez liku. Firmy jubilerskie szczycące się wyrobami w stylu Hopi, Navajo i innych plemion produkują masówkę ze srebra przyozdabianego kolorową emalią i kamieniami półszlachetnymi. W gablotach jest na czym zawiesić oko a ceny bardzo zbliżone do ulicznych. Rożnica tylko w wykonawstwie bo targować się należy i tu pod dachem gdzie klimatyzacja i pachnące powietrze nasączone indiańską muzyką z ukrytych głośników jak i tam pod gołym niebem.
Z ręką na sercu to sklepowe wyroby są ładniejsze, bardziej dopracowane, lepiej zaprojektowane i wyeksponowane co przyciąga wzrok potencjalnego nabywcy. I tym razem nie mogłam powstrzymać się aby nie kupić choć pojedynczej pierdoły co widać na zdjęciu.
Jak ładna i nietypowa jest ta biżuteria zobaczcie i oceńcie sami.
- To nie jest wyprawa po złote runo. - Usłyszałam gdy kolejna dobrze oświetlona gablota zatrzymała mnie jak srokę na dobre kilkanaście minut. 
- Przecież nic już nie kupuję
- Napatrz się bo my nie po takie cuda przejechaliśmy szmat drogi. - p. coś chciał przekazać w swych słowach, jakaś niepojętą prawdę i zupełnie niezrozumiałą dla wrażliwej duszy kobiety. Wyszliśmy ze sklepu bo ochota na wygapianie się na cudeńka już zupełnie mnie opuściła. Ruszyliśmy gdzieś w nieznane aby kolejny dzień przyniósł nam dużo wspaniałych widoków. 
- Czy czujesz przesyt kolorowych kamieni? 
- Coś ty! Przesyt? Na jakiś czas mi wystarczy ale nie przesyt.
- To dobrze bo od dziś będziesz obcowała tylko z takimi kamieniami. - Paluchem wskazał mi to co widać poniżej.

czwartek, 14 listopada 2013

Podręczny kalendarzyk.

  Petronela wpada do mnie znienacka jak czołg nieprzyjaciela. Również i tym razem prawie bez uprzedzenia bo zakomunikowała, że jedzie do mnie z jagodami bo ma pełną zamrażarkę i musi je gdzieś przechować a ja okazałam się idealną osobą do przechowywania nadmiarów spożywczych bliźnich.
Stanęła w drzwiach jak chmura gradowa zasłaniając promienie zachodzącego słońca, z dwoma reklamówkami wypchanymi po same uchwyty. 

- Witaj najdroższa przyjaciółko! - Rozległo się donośne powitanie pana domu i za swoimi słowami p. podbiegł do drzwi aby powitać gościa. 
- To dla was, sama zbierałam. Tak mi dobrze szło, że mam nadmiar i nie mam co z nimi zrobić. - No tak zamiast wyrzucić na śmieci przywiozła nam. Postawiła foliowe torby na podłodze aby objąć p. w powitalnym uścisku. Ich obłapianie się doprowadza mnie do szewskiej pasji bo ani to ładne, ani na miejscu ani... ani miłe memu oku. Zrobili „miśka” tak czułego i silnego, że piłą łańcuchową byś ich nie rozdzielił. Trwało to długo i zbyt długo za razem. Gdy wreszcie opadli z sił p. wziął przyniesione prezenty i oddalił się w stronę kuchni. Teraz przyszła kolej na nasze powitanie które było zwyczajowym dotknięciem policzków z głośnymi cmokami mającymi udowodnić przyjaźń i oddanie każdej ze stron.
  p. zaczął przygotowywać lekkie przekąski aby nam się nie nudziło lub łatwiej rozmawiało nawilżając usta i wyschnięte gardła od plotkowania. Z zadziwieniem spoglądałam na niecodzienne ilości ustawionego na
ławie żarcia. Petronela trajkotała bez przerwy więc wzrokiem spytałam „po co tyle?”. p. ze stoickim spokojem odpowiedział na głos nie przejmując się, że w pokoju aż dudni od rozentuzjazmowanego głosu Petroneli. 
- Posiedzicie przecież do pierwszej w nocy albo dłużej. - I uśmiechnął się uwodzicielsko w stronę mojej koleżanki. Dalej nieprzerwanym truchtem podążał do kuchni a za chwilę, co z niej wygrzebał stawiał na ławie. Dostanę chyba szału jak jeszcze coś przyniesie bo to nie jest weselna uczta a jedynie pogaduszki wynikłe z uprzejmości z mojej strony i obowiązku ze strony Petroneli albo na odwrot. Gdy p. znosił skromny poczęstunek dowiedziałam się bardzo dokładnie gdzie była na jagodach w jakim kostiumie kąpielowym je zbierała i gdzie ma największe poparzenia od słońca bo przecież zapomniała wysmarować się kremem z filtrem UV. Na trzyosobowej kanapie Petronela zajmowała tyle miejsca, że ja siedząc obok niej zostałam zepchnięta w sam koniec kanapy przytulając się do podłokietnika na jej jednym końcu. Wcale nie dlatego, że gdy Petronela skończyła intensywne ćwiczenia z ciężarami to przybyło jej piec kilo na jednym boku, zajmowała tyle miejsca. Po prostu usiadła na samym środku i swoją torebkę położyła po lewej stronie zostawiając mi niewiele miejsca. Nie powinnam się dziwić bo po takim szczerym i czułym powitaniu nie powinno mnie tu być. Nikt z resztą mną się nie przejmował więc siedziałam naburmuszona i wpatrywałam się w telewizor z niemymi obrazkami bo głos został wyłączony. Gdy po raz kolejny usłyszałam „słuchaj p.” aby przyciągnąć jego uwagę swym trajkotaniem ja wyłączyłam swe uszy i zapadłam w letarg popijając wiśniową nalewkę, przysmak z zeszłego roku który oczywiście tez zjawił się na ławie. 
- Och ja nie będę piła! - Z odrazą prawie wykrzyknęła Petronela. 
- Nie myśl, że pozwolę ci wytrąbić całą butelkę, to jest przysmak i jest taki mocny, że po czterech kieliszkach zaczniesz bełkotać. - p. bez ogródek wysławia się bardzo często raniąc gości. 
- Ja nie o tym tylko mam auto bez świateł. Nie mam krótkich ale to żaden problem bo jeżdżę na długich. Nie mam też stopu i migaczy więc może mnie zatrzymać policja ale może się uda bo jeżdżę tak od dwóch miesięcy. - p. jednak polał pierwszą kolejkę i powiedział, że Petronela może przecież przenocować co ona przyjęła z zadowoleniem i uniosła do rozgadanych ust napój. 
- Mmmmm jakie dobre, nalej jeszcze. - p. natychmiast zareagował wypełniając jej kieliszek po brzegi. Mnie lekko zamroziło takie tempo bo wiem jak zdradliwe są nalewki w naszym wykonaniu. Upiłam trochę pozostawiając sobie resztę na później bo już czułam, że wizyta Petroneli będzie długa. 
- To co zrobicie z jagodami? - Petronela zadała pytanie i nie oczekując odpowiedzi do której żadne ze słuchaczy się nie garnelo zaczęła opowiadać co najlepiej z nimi zrobić. Gdy po mieszaniu z cukrem i śmietaną przyszły inne wariacje z greckim jogurtem i otrębami oraz dziesięć innych sposobów wymienionych ze szczegółami godnymi Kuchni Polskiej p. odpowiedział. 
- Zasypię cukrem i utopię je w spirytusie. Będzie jagodzianka, że kieliszek lizać. - Dziś gdy minęło kilka miesięcy od tej wizyty mogę z czystym sumieniem napisać, że jagodzianka przeszła nasze oczekiwania. Tak sobie gadali a ja gapiłam się w ekran niemego telewizora. 
- Chyba, że o piątej rano. - Zatkało mnie bo usłyszałam godzinę o której człowiek jeszcze nie funkcjonuje. Zaczęłam się przysłuchiwać rozmowie z zaciekawieniem. 
- Później już nie mogę bo jestem zajęta. - Petronela zupełnie poważnie zaczęła opowiadać o swych obowiązkach które nawet dziesięć Matek Polek nie udźwignęłoby na swych barkach. 
- Nie to za wcześnie. - Rzekł p. z niedowierzaniem i dezaprobatą. - W jakąś sobotę przed południem. 
- Weźmiecie rowery i przyjedziecie do mnie, zjemy śniadanie i pojedziemy na wycieczkę ale musimy być z powrotem o ósmej trzydzieści. 
- O piątej rano śniadanie! Porąbało was! Ja nie jadę. - Para wariatów umawiała się w mej obecności na rowery o tak wczesnej godzinie, że nie mogłam uwierzyć w to co słyszę. Petronela i p. wcale nie zareagowali na mój wybuch entuzjazmu i nawet nie zaszczycili mnie swym spojrzeniem nie mówiąc już o zdawkowym „daj spokój” po prostu mnie tu nie było. 
- To kiedy? W która sobotę bo nie wszystkie mam wolne. 
- Nam to obojętne ale jak ty wybierzesz to OK. - p. wydawał się jakiś rozbawiony i zaczęłam węszyć podstęp, że podpuszcza koleżankę aby wyznała co takiego ważnego ma w weekendy do zrobienia. W jego kącikach ust ledwo dostrzegalny grymas uśmiechu demaskował jego niecne zamiary. Kamiennie spokojna twarz wyrażała skupienie i zrozumienie niezliczonych zajęć i obowiązków rozmawiającej z nim kobiety. 
- Zaraz sprawdzę. - Petronela natychmiast  obróciła się aby wziąć torebkę na kolana. - Mam wszystkie spotkania zapisane w kalendarzu więc zobaczymy kiedy. - Zaczęła przenosić torebkę na swoje kolana i oczywiście walnęła mnie łokciem pod żebra. Stłumiłam w sobie okrzyk oburzenia bo nie chciałam usłyszeć słodkiego zdziwienia z jej ust w stylu „a co tak przytyłaś, że nie możemy zmieścić się na trzyosobowej kanapie, miejsca ci mało?”. Wypiłam pozostałość nalewki wiśniowej z mojego kieliszka i skoncentrowałam się na paskach informacyjnych bo akurat był dziennik telewizyjny. Na prawdę czułam się psychicznie stłamszona i poobijana fizycznie a na domiar wszystkiego ignorowana we własnym domu. Postanowiłam wyindywidualizowac się wkładając do ust kawałek sera brie z dżemem wiśniowym. p. siedział w polu widzenia na tle telewizora na dostawionej pufie aby mógł patrzeć na nas en face. Petronela tkwiła obok więc dzięki takiemu ustawieniu nie musiałam na nią spoglądać ku memu zadowoleniu i była mało widoczna. Raptem p. zrobił oczy tak wielkie, że pomyślałam iż do płuc wpadła mu krewetka lub udusił się w jakiś inny sposób. Zarżał jak wściekła kobyła i spadł z pufy na podłogę. W pierwszej chwili pomyślałam, że zejście śmiertelne nastąpiło w dość nietypowych warunkach ale jego śmiech zbił mnie z tropu. Nie wiedziałam co wprowadziło w taki stan mego niezrównoważonego małżonka, w stan zupełnego ogłupienia. Spodziewałam się, że jest to normalna reakcja na zbyt długą rozmowę z Petronelą. Wił się na podłodze aż łzy zaczęły kapać mu po policzkach a że zmieniał pozycje jak wąż to cała jego twarz była mokra. Ledwo chwytał powietrze i jęczał zaśmiewając się do bólu. Petronela natomiast zaczęła wyczytywać kiedy ma wolne i przedstawiała możliwości wspólnego spotkania aby wspólnie wybrać się na rowerową wycieczkę. 
- Zobacz co ta wariatka trzyma! - Pomiędzy spazmami śmiechu p. wydobył z siebie jedyne słowa które był w stanie wypowiedzieć. Znów rechotał jak po amputacji zdrowego rozsądku i płakał. Obróciłam głowę i widok skonsternowanej Petroneli wcale mnie nie zdziwił bo rzeczywiste zachowanie p. było godne politowania. Po sekundzie dojrzałam przedmiot w jej dłoniach. Petronela trzymała przed sobą ścienny kalendarz na dwanaście miesięcy. Taki podzielony na pół którego górna część jest widoczkiem a dolna podzielona na dni danego miesiąca. Poczułam, że tracę zmysły bo jak do jasnej cholery można nosić w torebce ścienny kalendarz! Czułam, że mięśnie brzucha zaczynają drgać w znanym rytmie zwykle towarzyszącym długiemu i szczeremu śmiechowi. Oczy napłynęły łzami i wiedziałam, że za chwilę moje zachowanie do złudzenia przypomni to które demonstrował ostentacyjnie osobnik na podłodze. 
- No co? Przecież muszę gdzieś zapisywać spotkania a w kalendarzu najwygodniej. - Petronela czuła się najwidoczniej dotknięta bo nie pojęła komizmu sytuacji gdy z damskiej torebki wyjmowany jest starannie złożony na cztery ścienny kalendarz. 
- To nie masz innego!? - p. nie dawał za wygraną i znów zaniósł się zaraźliwym śmiechem. Ja też już łkałam, ocierałam płynące z oczu łzy nie dbając czy rozetrę makijaż na całej twarzy w szare zacieki. 
- Mam jeszcze inne. - Petronela spokojnie odpowiedziała ciągle zagubiona. - Mam dwa podręczne ale są tak duże, że nie mieszczą mi się w torebce.

środa, 6 listopada 2013

Santa Fe

- Mam zwidy, mam haluny i odloty. - Taki mniej więcej tekst dosłyszałam gdy p. podśpiewywał sobie pod nosem w rytm piosenki z radia. To że jest on zdolnym fałszerzem melodii jest mi dobrze znane bo biedak nie jest w stanie poprawnie zaśpiewać nawet "sto lat" nie mówiac już o "kotku na płotku". Owszem zna się trochę na muzyce jak każdy z nas ale śpiewacze beztalencie z niego na skalę światową. W jaki sposób skonczył liceum o profilu muzycznym pozostanie zagadką wiekszą niż Yeti. Nasze długie przejazdy pomiędzy jednym a drugim przystankiem wielokrotnie urozmaica mi swym ryko-śpiewem z własnym tekstem czasami bardzo zabawnym więc pomyślałam sobie, że to wprawki do kolejnego, nadchodzącego w niedalekiej przyszłości recitalu.
- Widziałem coś czego nie ma. 
- To gdzie się gapisz. - Od razu wygarnęłam bo nie zaskoczyłam o co chodzi w tym skrócie myślowym. Tak przynajmniej mi się wydawało, że to skrót myślowy. 
- Zobaczyłem gatunek zwierza który nie występuje na ziemi. Nie ma takiego. Nie ma. Ale mam zdjęcie na dowód mego odkrycia nowego, nieznanego ludzkości potwora.   
 - Co ty bredzisz chłopie. Zbliżamy się do Santa Fe i tam kupisz sobie wreszcie okulary. Znów będziesz widział poprawnie
- Przekonasz się sama gdy obejrzysz zdjęcie, to jakby skrzyżowanie żyrafy z nosorożcem. - Przemilczałam sekretne wyznanie odkrywcy i podjechałam w stronę sklepu giganta w którym można kupić wszystko albo jeszcze więcej. Stoisko z okularami bez recepty było dobrze zaopatrzone i p. zaczął wybierać taką ilość dioptrii aby mógł widzieć w dal i czytać. Te które wybrał jako pierwsze były nawet znośne wizualnie ale gdy wziął w rękę fioletową oprawkę ciśnienie lekko mi skoczyło. 
- No co? Nośmy się na kolorowo. Prawda kochanie? - O nie! Kiedy to p. do mnie przemówił ''kochanie''.   
- Jak ty będziesz w tym wyglądał! - Reką wskazałam fioletowe, zjadliwe okulary. 
- Oj to tylko chwilowo bo muszę zakładać te na te abym mógł coś przeczytać. - Faktycznie ślepota jest dokuczliwa i już słowem się nie odezwałam bo dlaczego niby fioletowe oprawki mają być złe. Po powrocie do domu i tak trzeba będzie zamówić nowe okulary z podwójnymi soczewkami. Niech sobie ma w jakim chce kolorze a to, że będzie wyglądał idiotycznie nawet nie przyszło mi do głowy bo w dwóch parach na nosie bez względu na ich kolor i tak wyglądał niepoważnie i tragicznie.
Pojechaliśmy do centrum aby tam zostawić auto na parkingu. To co chcieliśmy zobaczyć znajdowało się w niedalekim od niego dystansie więc spokojnie załatwimy zwiedzanie piechotą. Przy wjeździe na parking stoi budka z panią w środku. Rzecz niby normalna bo pani przecież pobiera opłatę za parking. Guzik prawda, w dobie komputeryzacji, kart kredytowych i ogólnego, panicznego strachu przed posiadaniem gotówki pani jest tylko i wyłącznie do informowania i mieszania w głowie turyście. 
- Mogę tu zaparkować? - Zapytałam panią informację
- Nie, tu dla pracowników parkingu. 
- To gdzie? 
- A tam za płotem. 
- Chcemy zostawić auto na dwie godziny. - Już wyciągam złożone dolary w stronę pani niby kasjerki a ona odskakuje z obrzydzeniem i tłumaczy debilom ze wsi, że za płotem w rogu jest automat do płacenia.   
- Po co to babsko tutaj siedzi. - Wrzasnął w naszym narzeczu pasażer. 
- Nie denerwuj mnie kochanie bo makijaz mi spłynie i lepiej mów gdzie teraz mam jechać. - Siedmioosobowy SUV do tej pory zasłynął z wygody a teraz przedstawiał mi się jako autobus wokół którego są same Maluchy na odległość farby. Rzeczywiście było gęsto a miejsca na manewry niewiele. 
- Poradzisz sobie to przecież zwyczajne auto. 
- Tylko dwa razy większe niż nasze. - Gdy usłyszałam ''tu'' skręciłam w wolne miejsce i bez kolizji zaparkowałam. Cudownie błękitne i bezchmurne niebo pozwalało słońcu palić powierzchnię ziemi od wczesnych godzin rannych ale wcale nie dlatego plecy miałam zupełnie mokre. 
- To ja polecę zapłacić. - Ochoczo i rycersko zaoferował p.. Przez chwilę go nie było a gdy się pokazał ponownie twarz miał jak po nieudanym face liftingu. - Komputer się zawiesił. - Były tez inne słowa. Poszłam z niedoszłym hackerem do automatu a tu napis ''Proszę czekać” więc czekamy. W kolejce za nami ustawił się facet w średnim wieku i wybałuszał gały na ekran automatu. 
- To może ja. - Jeżeli to było uprzejme to powinien dostać w gębę. 
- Wziął dane z karty i czekamy na wynik więc co ty? - p. wcale nie ukrywał swego zdenerwowania. 
- Trzeba pójść do pani. - No tak teraz już wiadomo po co „to babsko” siedzi w swej budce, tubylcy o tym wiedzą
- Pilnuj go aby nic nie dotykał bo nie wiadomo co będzie się działo z naszym kontem. - I poleciał za płot do pani. Poleciał i zostawił mnie z antypatycznym typem samą bezbronną kobietę. Zostawił mnie na pastwę losu. Jak mam bronic naszego konta bo o sobie nawet nie pomyslałam. Pistoletu nie mam i gdybym go miała to nie sądze abym była szybsza niż ewentualny złoczyńca a kuchenny nóż jest w bagażniku. Wyśmienity do krajania mięsa i chleba. Co mam powiedzieć podejrzliwie spoglądającemu na mnie i na ekran zawieszonego komputera facetowi. Może coś w stylu „niech pan łaskawie nic nie dotyka bo muszę skoczyć do auta po 20 calowy nóż”. Nie to absurd ale jak przeciwstawić się agresji w biały dzień?
Czy w razie czego mam mu paznokciem wybić oko? Czy pokazać mu cycki aby go obezwładnić do końca życia? Zanim zostałam zaatakowana lub nasze konto wyczyszczone do zera powrócił p. a za nim dziarsko człapała pani z budki. 

- Ano nie działa. - Stwierdziła po pięciu minutach obstukiwania i tłuczenia w ekran automatu. - Ty chodź zapłać u mnie. - Skierowała te słowa do typka a nas pozostawiła w spokoju. 
- A co z nami? - p. rozdarł się tak głośno, że aż drgnęłam. 
- Możecie iść. - Poszła dalej. 
- A mandat? - p. już piał jak kur o poranku. 
- Nie będzie żadnego mandatu. - I poszła w cholerę. Staliśmy jak dwie marionetki którym odcięto sznurki. Kretyńska sytuacja ale i takie zdarzają się życiu. Pokręciłam przecząco głową i wróciliśmy do auta aby zabrać aparaty i moją torebkę. Czas na zwiedzanie dwóch kościołów bo to główna atrakcja najstarszej w USA stolicy.
W czasie krótkiego spaceru w stronę katedry pod wezwaniem św. Franciszka z Asyżu łypałam chciwie swym okiem na wystawione atrakcje przed sklepikami. Teraz skupmy się na zwiedzaniu a zakupy pozostawmy na deser.
Kościół jest tak usytuowany, że nie sposób go ominąć. Po prostu stoi w samym pępku miasta. Okazały i wypielęgnowany jak drogocenny klejnot. Kilka schodów pokonałam bez zadyszki i prawie biegiem wpadłam do środka aby zachwycić się nagromadzonym bogactwem w szczerym złocie.
Zdumienie zatrzymało mnie na długą chwilę. Odmienność rzeczywistości od wyobrażenia była wręcz szokująca. Wnętrze tak mi nie pasowało do elewacji, że do dziś nie mogę się nadziwić takiemu kontrastowi bo nic tu nie ma wspólnego mianownika a ołtarz wręcz … dziwny.
Jedynie organy zasługują na uwagę bo ich głównym punktem jest okrągły witraż. Ale przewrotny i pomysłowy był architekt. Brawo. Nie czułam tutaj atmosfery pojednania ze stwórcą a jedynie brak możliwości skupienia. To święte miejsce bardziej przypominało mi tanie muzeum niż kaplicę. Może wymagam zbyt wiele ale nic nie poradzę na to, że tutaj nie mogłabym długo pozostać. Za to witraże to przepych kolorów gdy słoneczne światło kładło się barwnymi smugami na ścianach. Zaskakujące to miejsce tak jak cały Nowy Meksyk.
Jestem jednak tradycjonalistką ze starego świata bo nawet św. Kateri Tekakwitha szokuje mnie swą urodą. To co innym jest bliskie sercu może okazać się odległe i niezrozumiałe komuś innemu.
W bezpośrednim sąsiedztwie kosciola jest mały park z rzeźbami drogi krzyżowej. I tutaj artysta wytężył swój geniusz aby zaskoczyć oglądających. Powstrzymam się od komentarzy bo mogłabym kogoś urazić i napiszę tylko tyle, że wyobraźnia artysty minęła się z moją bardzo daleko. Czułam się wyżęta z energii i dobrej woli. Jakaś wyssana z samej siebie i osłabiona. p. również chodził obok mnie jakiś zgęziały i tak skwitował wizytę; czuje się zbity i zmęczony, chodźmy stąd bo padnę jak ten gość obok.
O cudownych i przepięknych schodach w kaplicy Loretto naczytałam się sporo. Dziś to turystyczny biznes, pamiątki wszelkiego rodzaju od wejścia atakują przybysza i nawet wotywne drzewo wydaje mi się trochę na pokaz. (Obym się myliła.) Jednak tutaj poczułam atmosferę pomimo dużej ilości turystów koreańskich i aparatów japońskich.
Tak, tak tu już było bardziej swojsko. Przysiadłam na chwilę w trzeciej ławce i znalazłam się w kościele.