1

sobota, 30 grudnia 2017

Nowy Rok, kolejny krok ku Antarktydzie

 Gdy do końca roku pozostały dwa dni nachodzą nas refleksje i planujemy wydarzenia na kolejne trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Zeszłoroczne postanowienie spełniliśmy w stu procentach i choć jakoś na północ nigdy nas nie ciągnęło, oprócz końca Europy którym jest Nordkapp, to Alaska wyszła nam jak mało co. Siedząc na kanapie opatulona kocem i z podwiniętymi nogami aby nigdzie ciepełko nie uciekało snuliśmy dzisiaj wizje co poczniemy w 2018 roku. Za oknem zimno jak diabli bo na termometrze około -20 stopni Celsjusza i pierwszym moim wyborem wycieczki w przyszłym roku była gorąca plaża. Zamiast śniegu który zaległ niezbyt grubą ale ciągle powiększającą się warstwą, chciałabym widzieć wokół biały piasek i upalne słońce. Pomimo mojej nadwrażliwości na promienie ultrafioletowe zdecydowanie upierałam się nad wyborem gorącego klimatu. Kapelusz z dużym rondem już nie raz obronił mnie przed spaleniem się na skwarek więc i w przyszłości mogę zastosować ten środek zapobiegawczy. Powinniśmy pojechać tam gdzie ciepło, krzyczała moja dusza i powtarzały te słowa moje usta. 
Już chyba wszystkim wiadomo, że planujemy coś niesamowitego bo zamiast sportowego Porsche pojawił się Ślimak czyli usilnie przerabiany motorhome. Nie będzie to pojazd jakich jest wiele w USA, Ślimak przechodzi taką metamorfozę, że gdy prace dobiegną końca nikt nie rozpozna pierwotnej jego wersji.
p. oczywiście buja w obłokach i jego plany wybiegają daleko w przyszłość, jego wizje są niezrozumiałe ale po dokładnym zapoznaniu się z nimi uważam je za bardzo pożyteczne lecz niestety nie są łatwe do wprowadzenia w czyn. Właśnie Ślimak pochłonął nas na tyle, że zwolniliśmy z wyjazdami w tym roku. Co będzie w przyszłym? Duuużo pracy w pracy i jeszcze więcej pracy przy Ślimaku. Nazwa Ślimak przyszła sama z siebie bo prace adaptacyjne idą wolno, bardzo wolno aby nie powiedzieć, że w ślimaczym tempie. 

Tajemniczy Don Pedro czyli mój p. spoglądał na leniwie padający śnieg i po kolejnym łyku herbaty z rumem (w celu zapobiegawczo leczniczym, oczywiście) z tym paskudnym lekko drwiącym uśmiechem zapytał; “A może tak Antarktyda?”. Dech mi zaparło bo marzyć o ekstremalnych mrozach w samym środku zimy nie jest zjawiskiem powszechnym pośród ludzi w miarę normalnych. “Mamy Ślimaka i możemy pojechać na sam kraj Argentyny i … i już prawie tam jesteśmy. Czytałem, że całkiem łatwo zwerbować się na rosyjski statek zaopatrzeniowy i nim dotrzeć na Antarktydę. Znam język rosyjski jak swój własny…”. Wszystko to prawda co p. przedstawiał ale takie przedsięwzięcie trochę mnie wytrąciło z równowagi. Przecież to zajmie przynajmniej rok jak nie dwa. Dwa, jak będziemy się spieszyć bo po drodze będzie tysiące miejsc do zobaczenia. Cała Ameryka Południowa po drodze do krainy pingwinów to wyzwanie nie lada. Również i ja podgrzałam się łykiem wzmocnionej herbaty i popadłam w zadumę. Czy przypadkiem od dłuższego czasu nie jestem oszukiwana lub utrzymywana w nieświadomości i p. konsekwentnie pracuje nad wyprawą na samo południe? Wyrwało mi się zwykłe “ale co będzie z…”. Gdy nagle usłyszałam chyba najsmutniejsze słowa które mogły pojawić się dnia dzisiejszego: “przyszły rok poświęcimy na ciężką pracę i w 2019 w styczniu ruszamy w nieznane”.
Zrzuciłam koc z nóg i siadłam prosto jakbym połknęła kij od szczotki.
- Ty gadzie podły wszystko knułeś od kilku lat. Kłamałeś jak najęty klakier! Nie wybaczę ci tego do końca życia.
- Czego? Przygody życia?
- p. wydawał się zaskoczony moim zachowaniem.

sobota, 23 grudnia 2017

W świątecznym nastroju

 Spoglądając na ruch uliczny wydaje się, że wszystkich zaskoczyły Święta. Na parkingach przed sklepami trudno znaleźć miejsce na kolejny samochód. Karty kredytowe zrobiły niesamowite spustoszenie na regałach sklepowych i daję słowo, że niektóre sklepy wyglądają jakby nie miały co sprzedawać. To co pozostało jeszcze na sprzedaż jest poukładane w taki sposób aby puste półki nie raziły nabywców. Sprzedawcy jeszcze są uprzejmi ale widać po nich zmęczenie uciążliwej pracy.
 Pagoda w grudniu nie nastraja do optymizmu bo jest chłodno i szybko zapadający zmrok zniechęca do aktywności fizycznej. O spacerach nie ma mowy więc lekko zgnuśnęliśmy w tym okresie. Znajome cztery ściany stały się lekko deprymujące gdy dwadzieścia cztery godziny na dobę są naszymi jedynymi sąsiadami. Postanowiliśmy lekko odmienić wczorajszy wieczór i pojechać na spacer. Tak, tak pojechać a nie pójść. Pomysł mało oryginalny, przyznaję, ale zadania postawionego przed nami nie dało się wykonać na piechotę. O dziewiętnastej jest już ciemno jak o północy więc uznaliśmy, że najwyższa pora wyruszyć. Wzięliśmy do podróżnego kubka świeżo zaparzoną kawę i walizkę numer dwa z aparatami fotograficznymi. Ruszyliśmy na zwiady aby dowiedzieć się czy świąteczny nastrój to tylko choinka w domu czy może jeszcze coś co dodaje uroku domostwu. Tradycja oświetlania domów jest bardzo widowiskowa ale nie wszyscy jej hołdują. Na cel wzięliśmy dwa osiedla i tam właśnie się skierowaliśmy. Efekt naszego samochodowego spaceru przeszedł najśmielsze oczekiwania.

 Wiele domów było wspaniale oświetlonych ale ten wydał się nam najbardziej pomysłowy. Uśmiechnęty bałwan który stanowi jedyną dekorację jest oczywiście synonimem zimy a kolorowy śnieg jakby przynagleniem pogody która jak do tej pory poskąpiła nam białego puchu.
 O gustach ponoć lepiej nie dyskutować aby nie wywołać karczemnej awantury i sprzeczki ciągnącej się w nieskończoność. Czy to ładne czy nie ładne nie ma znaczenia bo według mnie każda dekoracja jest ładna gdyż taką wystawił i taką lubi właściciel posesji co mu się chwali. Ja mogę jedną lubić bardziej niż drugą ale czy skromna jak na zdjęciu powyżej czy wystawna jak na zdjęciu poniżej każda warta jest pochwały.
 Wszyscy wiemy, że w USA najpopularniejszym stworzeniem jest dinozaur więc i on niektórym dziecim przynosi prezenty bo Święty Mikołaj do niektórych domów ma zakaz wchodzenia przez komin.
 Lekko się rozmarzyłam i nie wiadomo kiedy znalazłam się w bajkowym krajobrazie który był pełen kolorowych światełek i domków z piernika.
Jednak nie wszystkich Święta zaskoczyły bo ilość włożonej pracy w przygotowanie iluminacji i pomysłowaść wskazują na to, że od dłuższego czasu goszczą one w naszych sercach.

           Życzę wszystkim Wesołych Świąt!

piątek, 15 grudnia 2017

Gryzę nuty

 Do Świąt pozostało już kilka dni więc zwożę do domu nadmiar zakupów spożywczych. Wczoraj zahaczyłam o sklep z wyrobami z Polski w którym zaopatrzyłam się w większość potrzebnych i zupełnie zbytecznych artykułów. Gdy całość znalazła się w domu, p. pomógł mi poukładać wszystko w śpiżarni i w lodówce. Dobrze używać dwóch głów bo gdy jedna z nich zapomni to być może druga zapamięta co i gdzie jest upchane. Naszą uwagę skupiliśmy nad jednym wyrobem. Dla dobra wytwórcy nie ujawnię nazwy producenta.
 Kolejny plasterek żółtego sera żułam niezwykle dokładnie i rzeczywiście oprócz znikomych walorów smakowych i wściekle żółtego koloru nic nie zasługiwało na zapamiętanie nazwy aby ponownie zakupić ten ser. W tym wyrobie jednak było coś czego nie zapomnę do końca swego życia. Podczas gryzienia ser wydawał dźwięki. Piszczał na zębach! Coś jakby styropianem po mokrej szybie.
- Ciekawe z czego zrobiony jest ten ser? - p. wkładał kolejny plasterek gryząc go ze zdwojoną prędkością. Uchylił lekko usta aby świszczenie rozchodziło się echem po mieszkaniu. Zbliżył usta do mojego ucha i ponowił serię szybkich ugryzień sera. Usłyszałam lekkie zgrzyty ale gdy ja gryzłam dźwięk był inny. Pewnie dlatego, że dochodził z wnętrza mojej jamy ustnej. - Ile tu mleka a ile plastiku? - Grymas obrzydzenia na twarzy męża i otwarte usta z kawałeczkami sera wywołały mą szybką reakcję.
- Nie jedz tego. - Zawyrokowałam i już otwierałam drzwi szafki kuchennej pod zlewozmywakiem gdzie umieszczony jest kosz na śmieci. Miałam zamiar wyrzucić świszczący ser.
- Poczekaj, ludzie to przecież jedzą więc i my możemy.
- Jak chcesz to proszę bardzo. Ja tego więcej nie zjem.
- Poczułam, że ten jeden plasterek który również piszczał będzie siedział w brzuchu przez kilka dni i nie strawię go nigdy. Zęby mamy jeszcze swoje więc nie może to być wywołane materiałem użytym na sztuczne szczęki.
 Przypomniałam sobie ladę sklepową przed którą stałam gdy wybierałam sery. Było ich tam chyba ze trzydzieści i każdy z nich wyglądał bardzo poprawnie. Miał odpowiedni kolor i dziury. Nazw wszystkich nie zapamiętałam bo są tak wymyślne, że można się uśmiać. Podlaski? No dobrze niech będzie, że jest produkowany na Podlasiu czyli gdzieś w okolicach Białegostoku. Gouda. Może licencja na nazwę i smak zostały zakupione wiele lat temu i po dzień dzisiejszy ser gouda ma tysiące odmian bo można go kupić chyba w każdym kraju. Morski. Ta nazwa od dawna mnie zastanawia i doszłam do wniosku, że ser morski jest wyrabiany z mleka syren albo krów morskich. Gdy wyobraziłam sobie udój to łzy śmiechu popłynęły mi po policzkach. Nazwy nie mają nic wspólnego ze smakiem wyrobu oraz jego zawartością.
Czy grający żółty ser jest rzeczywiście serem czy wielkim oszukaństwem opartym na ściśle przestrzeganych wytycznych Unii? Wolę jednak pozostać przy sprawdzonych producentach i eksperymenty pozostawić odważnym.
Nie oznacza to, że przestanę jeść bo wszystko dookoła jest niezdrowe. Trochę trucizny może posłużyć jako lekarstwo ale zdrowy rozsądek mówi, że nasze ciało zbyt wolno przystosowuje się do zachodzących zmian jadłospisu i w pogoni za kolorową etykietą możemy skończyć jak na załączonym obrazku.

sobota, 2 grudnia 2017

Bolesne ssanie

 Jeszcze raz spojrzałam na obrzydlistwo które trzymałam w dłoni. Przymknęłam oczy i włożyłam je do ust. Od razu poczułam jak żołądek zwinął się w malutką kulkę a gardło zacisnęło się tak mocno, że ledwo mogłam oddychać. Paskudny smak rozszedł się po jamie ustnej i byłam pewna, że za chwilę zwymiotuję. Nie był to pierwszy raz i skutek moich poczynań był łatwy do przewidzenia. Dzisiaj jednak miało być inaczej, zgodnie z moim silnym postanowieniem postanowiłam wytrwać do końca bez zbytnich ceregieli.
- No ssij ty nieszczęsna kobieto! - Gdy podniosłam wzrok na stojącego przede mną p. i spojrzałam na jego zdegustowane oblicze łzy napłynęły mi do oczu. Wiem, duża ilość śliny powinna mi pomóc. Nie mogłam wdać się w konwersację bo obawiałam się iż za chwilę utopię się we własnej ślinie. Jej nadmierna ilość wypływała mi kącikiem ust. Tymczasem żołądek zaczął podnosić się tak wysoko, że czułam go już w klatce piersiowej.
- A co robię? - Udało mi się wybulgotać te słowa bo o normalnej artykulacji nie było mowy ze względu na wypełnione usta. - Idź do pracy i zostaw mnie w spokoju. - O dziwo to zdanie wypowiedziałam zrozumiale.
- Pocieraj językiem to szybciej pójdzie. - p. zaczął przestępować z nogi na nogę co wskazywało na jego zniecierpliwienie. Jeszcze raz popatrzyłam w górę i grymas obrzydzenia na jego twarzy wyprowadził mnie z równowagi. To, że niektórzy czerpią przyjemność w takiej sytuacji nie ulegało wątpliwości.
- Sadysta! - Wyrzuciłam z siebie piętrzące się zło i splunęłam na swą lewą dłoń. Cała zawartość mojej jamy ustnej zaczęła skapywać pomiędzy palcami. Prawą dłonią wytarłam usta i z obrzydzeniem osuszyłam ją o koszulę nocną. Później zwyzywałam męża. Przez cały czas lewą dłoń trzymałam przed sobą i gdy ślina kapała sobie na ławę przepułkałam usta kawą. Wreszcie uwolniłam się od tych cholernych pastylek i ich obrzydliwego smaku.
- Może nie bierz tyle na raz? - p. chciał jakoś mi  pomóc ale na nie wiele się to zdało i na wiele się to zda w przyszłości. Nie umiem łykać pigułek, tabletek i pastylek. Na sam widok leżących przede mną lekarstw dostaję odruchu wymiotnego. Obecnie zwykłe twarde jak kamień tabletki zastąpiłam żelkami ale to tylko połowicznie ułatwia mi zadanie. Odruch pozostał a smak tych nowości i tak pozostawia wiele do życzenia.

Ciekawa jestem czy i wy macie podobne problemy z łykaniem lekarstw bo dla mnie jest to na prawdę wielkie wyzwanie i wolałabym nigdy nie stosować tabletek ale jak wszystkim wiadomo żyć bez suplementów się nie da. 
Nadchodzi zima i obecnie częściej niż do tej pory będę skazana na męki zażywania pigułek w postaci stałej lub gęstej galarety. Brrr!

piątek, 17 listopada 2017

Niby zwykły Grześ

  Uwaga tekst z wulgarnymi słowami!

 Cisza która zapanowała po ostatnim zdaniu p. chciała rozerwać mi głowę. Wpatrywałam się  w talerz siedzącego przede mną Grześka nie śmiąc spojrzeć mu w oczy.  Obok niego siedział mój mąż który stworzył sytuację której wolałabym nie przeżyć. Lekko chrząknęłam i podniosłam wzrok na dwóch mężczyzn o wprost embrionalnym rozwoju umysłowym ale gorszym przypadkiem dzisiaj, był mój mąż.
 Grzesiek nie ma na imię Grzegorz tylko Jan. Jest naszym znajomym od wielu lat a z p. znają się od ponadą dwudziestu. Nie zawiązała się wielka przyjaźń na przestrzeni lat co żadnej ze stron nie dziwi i do dnia dzisiejszego pozostawaliśmy kolegami którzy wiedzą o sobie bardzo dużo. Janek chyba nie lubi swego imienia bo po wylądowaniu za oceanem nie chciał być pospolitym Johnem więc wymyślił Grzegorza którego z łatwością  można odnaleźć w nazwisku Janka.
Wyżej wspomniany Jan G. podjął pracę w magazynie i taką pracę wykonuje do dziś. Jest wykfalifikowanym pracownikiem i takim zostanie do emerytury bo brak znajomości angielskiego jest oczywistą przeszkodą w awansie. Ze względu na to, że większość jego  kolegów w pracy pochodzi zza południowej granicy, Grzegorz może jedynie poduczyć się brukowego hiszpańskiego.
Grzegorz wygląda zupełnie inaczej niż przeciętni latynosi i gdy ktoś go raz zobaczy nie zapomni do końca życia tego niecodziennego widoku. Trudno mi określić jego nietypową urodę więc opiszę jego wygląd.
Gdyby nie zaczerwieniony nos od codziennego picia które kontynuuje od szesnastych urodzin można nawać jego cerę jako białą. Długie do łopatek włosy też ma białe więc pasuje jak ulał słowo albinos. Albinos z różowymi policzkami i różowym nosem.
Już kiedyś dawno wspominał o swojej ksywie w pracy ale żadne z nas nie zadało sobie minimum wysiłku umysłowego aby zapamiętać jak Grześka nazywają koledzy w pracy.
Ostatnio, może dwa tygodnie temu wspomniany wyżej typ wpadł do nas na papierosa. Mieszkamy na jego trasie do sklepu w którym robi zakupy raz w tygodniu i chyba jedynie dlatego widujemy się co jakiś czas. Ubrany był w swój firmowy mundurek koloru brudnego granatu. Nie to, że ubranie było brudne bo Grzesiek jest pedantycznie czysty i gdy jest w swoim domowym stroju to ani pyłka nie znajdziesz na nim, używając nawet szkła powiększjącego. Pracowniczy ubiór po prostu ma taki mało wyrazisty kolor. Natomiast naszywki na prawej piersi nie da się przeoczyć. Piękną czerwoną nicią widniało wyhaftowane imię, tak widoczne jak czerwone Ferrari na skrzyżowaniu.
Papo. Tak właśnie nazywają Grześka w pracy. Po przywitaniu się gość usiadł na kanapie obok p. a ja zaproponowałam, kawę, herbatę, zsiadłe mleko z imbirem czy cokolwiek innego do picia. Grzesiek odmówił wstrząsany dreszczem obrzydzenia na dźwięk tego ostatniego, tłumacząc się, że pędzi na zakupy i nie ma zbyt dużo czasu. Rozumiem go dobrze bo ten obowiązek nie należy do miłych i krótkotrwałych. Chłopy zapalili po papierosie a ja przysiadłam na pufie po drugiej stronie ławy. Grzesiek w nawet w tak nietwarzowym kolorze wyglądał o wiele lepiej niż w swoich ciuchach; przeważnie biała koszulka i sprane do białości dżinsy.
- Fajne masz imię w pracy. - Wtrąciłam się do rozmowy bo nie mogłam oderwać oczu od natarczywej naszywki.
- Tak mnie nazywają od ponad dwudziestu lat. - Grzesiek, albo już teraz Papo, wyprężył się aby lepiej zaprezentować naszywkę.
- A co to znaczy? - p. zwykle lubi znać rozwiązania zagadek i byłam pewna, że tajemniczy Papo okaże się jakimś zdrobnieniem od papy czyli dobrodusznie nazwany tatuśkiem. Tak sobie szybko przetłumaczyłam to imię i zadowolona z siebie straciłam zainteresowanie grześkową ksywą. Ponoć myślenie ma przyszłość ale okazało się, że nie w moim przypadku. Nic bardziej mylnego nie mogłam sobie wykombinować i jak bardzo się myliłam okaże się za chwilę.
- Nie wiem, tak mnie nazwali w pierwszej pracy i ciągnie się za mną przez Chicago i okolice. Znają mnie wszędzie. - Grzesiek jakby nabrał rumieńców z zadowolenia, że taki sławny.
- Powiadasz, że Meksykanie cię tak nazwali, tak? -  p. jakoś podejrzliwie spoglądał z ukosa na Grześka. Rzucił również krótkie, dziwne spojrzenie w moją stronę.
- Tak, przyczepiło się do mnie i tak mnie wszyscy nazywają.
Kłęby dymu papierosowego unosiły się nad głowami mężczyzn i we dwójkę tworzyli jakby zjawy z innej planety. p. wziął do ręki telefon i zaczął coś w nim włączać i dźgać palcem w ekran.
- Papo, tak? - Mąż bez pardonu przerwał opowieść Grześka o wakacjach w Polsce. Ja i Grzesiek popatrzyliśmy ze zdumieniem na p. bo akurat opowieść doszła do bardzo interesującego punktu, gdzie pić jak nie wolno pod sklepem. Zaległa cisza. p. wpatrywał się w ekran telefonu zupełnie bez ruchu. Nawet powieką nie mrugnął. Dostrzegłam, że telefon pokazuje aplikację słownika angielsko-hiszpańskiego. Uśmiechnęłam się bo p. zawsze musi mieć w zanadrzu tłumacza bo jak wszystkim wiadomo wzięliśmy się za naukę hiszpańskiego ale ja traktuję to jako hobby. Zupełnie inaczej jest w przypadku p. który postanowił “gadać jak tam-bylcy” i wkuwa słowa i zwroty w chwilach zupełnie dla mnie nieoczekiwanych. No cóż jest okazja do nauczenia się kolejnego słówka.
- Papo po hiszpańsku znaczy głupek albo pizda. - p. podniósł wzrok znad ekranu telefonu i … odwrócił całe ciało w stronę Grześka. Myślałam, że urodziłam się po to aby rozpaczać po zbyt szybkim i nagłym zgonie ukochanego mężczyzny. Czułam, że zemdleję aby skupić na sobie uwagę obecnych i uchronić p. przed śmiertelnym prawym sierpowym. Zerknęłam na Grześka i odniosłam wrażenie, że blada cera jesze bardziej pobladła co prawdopodobnie jest niemożliwe albo lekko poszarzała. p. jednak nawet nie pomyślał o zagrożeniu bo z lekkim grymasem niesmaku powrócił do swej pozycji sprzed dwóch sekund i czytał dalej. - O kurczę pieczone nazwali cię kumplem albo głupkiem albo piździskiem.
Czułam jak trafia mnie jasna cholera. Siedzę na wprost dwóch kretynów i jeden z nich oznajmia drugiemu, że przez dwadzieścia lat nosi emblemat oznajmiający wszystkim, że jest głupią pizdą. Krew odpłynęła do samych stóp i byłam bliska spotkania się z podłogą w bardzo bolesny sposób. Położyłam dłoń na blacie ławy aby nie stracić równowagi bo zdrowy rozsądek już dawno straciłam. Wiem o tym, że mężczyźni są bardzo wybaczający gdy chodzi o używanie grubych słów ale to grubiaństwo nie mieściło mi się w głowie. Grzesiek jednak najwidoczniej nie przejął się zbytnio interpretacją znaczenia swego zawodowego imienia i spokojnie zaciągnął się swym ulubionym Marlboro. 

p. dopiero po chwili zrozumiał w jak idiotycznej sytuacji postawił kolegę. Nie podnosił głowy i tępo patrzył w ekran telefonu. Długo tak nie posiedzi w zupełnym bezruchu bo za chwilę papieros upali mu palce.
Jan, Grzesiek, Papo po chwili wstał i oznajmił, że już najwyższa pora aby pojechał do sklepu. O dziwo nikt z nas go nie zatrzymywał. Nie opiszę tego co było po wyjściu gościa ale wspomnę jedynie o tym, że wytknęłam mężowi brak rozumu i dobrego taktu. p. wszystko przyjął ze zrozumieniem i pokorą ale jednak musiał się odciąć od moich przynaglań.
- Masz rację, tylko jak można z taką naszywką iść między ludzi, tam gdzie 90% obsługi w sklepie to latynosi. No powiedz mi jak?


piątek, 20 października 2017

Co drze opony.

- Jadę po zielonym asfalcie! - Albo byłam tak zmęczona albo rzeczywistość mnie zaskoczyła.
- Co? Jedziesz po zielone? - Zaspany p. jeszcze nieprzytomny a już się uśmiechał, że “zielonych” nam przybędzie. Głodnemu zawsze chleb na myśli. Oczy miał otwarte ale ciągle trwał w pozycji z której nie łatwo znów powrócić do takiej jaka przystoi człowiekowi. Spanie na przednim fotelu podczas jazdy można uznać za zupełnie niemożliwe i jeżeli komuś to się udało to wie, że wiele trudu trzeba włożyć w to aby znów usiąść i oprzeć się o oparcie. Pomijam już ułożenie nóg ale wygięcie kręgosłupa w potrójny paragraf można uznać za zagrażające życiu. Bardzo wolno p. zajął normalną pozycję ale proces ten urozmaicił stękaniem i jęczeniem. Zupełnie jakbym go maltretowała. Jak to jest, że po wypoczynku wyglądamy bardziej zmęczeni niż przed nim.

- Zaraz się skończy więc patrz szybko.
- Skąd wiesz?
- No wiem i już. Miałam już taki odcinek, że aż w głowie się kręciło.
- A mówiłem nie pij świństwa… Dobrze, dobrze nic nie mówiłem. 

Przed nami autostrada znowu zmieniła kolor i p. w końcu zaczął robić zdjęcia. Mieliśmy całkiem niezłą zabawę w zgadywanie koloru który nastąpi po obecnym. W miarę jak zabawa nabierała rumieńców autostrada zdecydowanie utrudniała nam przewidywania. Do zmiennego koloru całej autostrady doszły kolorowe pobocza. Przestaliśmy zgadywać bo uznaliśmy, że nie jesteśmy w stanie zgadnąć co przed nami. 
- Co ukopią w okolicy to taki jest asfalt albo beton. Wypada zmieniać się w takim tempie jak zmieniają się czasy aby nie zostać w tyle. Jeżeli beton był szary to już tylko był bo obecnie może być na przykład granatowy albo różowy. Jednak najlepiej jakby był...
- Czerwony! - Dokończyłam za niego. p. stracił dobry humor albo tylko udawał bo rozszyfrowalam jego rewelację. Znam jego upodobania i nie trudno mi było zgadnąć, że dla p. kolor to oczywiście krwista czerwień a nie szary czy jakiś beżowy.  Mijały godziny i kolor nawierzchni powrócił do swej beznadziejnie monotonnej barwy i podróż urozmaicały nam większe lub mniejsze nierówności.
Zachodnia część Północnej Dakoty i Montana mogą pochwalić się zupełnie nietypową nawierzchnią. Krótko mówiąc jedziemy tam po kocich łbach. Tak po kamieniach! 

W ostatnią warstwę asfaltu wgniatane są malutkie kamienie. Taki asfalt jest wyjątkowo równy i trwały bo nie widać śladów zużycia ani dziur. Jedzie się jak po zamarzniętym jeziorze.
Aż trudno uwierzyć, że po latach z przyjemnością jechałam po nawierzchni naszych dziadków.

czwartek, 14 września 2017

Lato

 Bez promieni słonecznych życie nie pojawiłoby się na Ziemi, przynajmniej w takiej formie abyśmy mogli egzystować w naszych ciałach. Należę do ludzi którzy z przyjemnością zamienią zimę na lato lub przynajmniej na wiosnę. Nie dziwnym zatem jest, że mieszkańcy ciepłych Stanów nie chodzą w samych kostiumach kąpielowych a są poubierani jak zimą. Noszą długie spodnie i koszule z długimi rękawami i jak zaobserwowałam, niekiedy nawet lekkie kurtki. Wszystko to jakby kłóci się ze zdrowym rozsądkiem bo jak gorąco to teoretycznie powinniśmy pozbyć się okrycia aby ulżyć ciału.
Jest wielu ludzi którzy jednak czerpiąc przyjemność z letnich upałów kryją się w cieniu parasolek, kapeluszy czy czegokolwiek co mają pod ręką aby uchronić się przed udarem słonecznym. Na własnej skórze doświadczyłam nadmiaru promieniowania które w ciągu pięciu minut zwaliło mnie z nóg mieszając zmysły. Dobrze, że nie byłam sama i pomoc p. okazała się nieoceniona. Od tego zdarzenia z rozmysłem dobieram ubiór do pogody.
Przy temperaturze w granicach +40C zupełnie obojętnym jest co chroni cię przed słońcem. Jest tak gorąco, że okrycie głowy ręcznikiem czy podkoszulką jest idealnym wyjściem a wiadro na głowie to już na pewno szczyt desperacji ale rozumiem i takie podejście do zadbania o zdrowie.
Preria to zadziwiające miejsce, urocze ale bardzo zdradliwe. W zimowe dni wszystko jest oczywiste bo na prerii jest zimno i wieje wiatr który dodatkowo wychładza ciało. Latem natomiast, fenomen temperaturowy nie jednego podróżnika przyprawił o zawrót głowy. O wschodzie słońca jest przyjemnie chłodno bo to przecież najzimniejsza godzina doby. Gdy Słońce wyskoczy zza horyzontu zwiastując kolejny dzień robi się cieplej. Dookoła nie ma nic aby skryć się w cieniu i wydawałoby się, że gdy przeżyjemy południowy skwar to z godziny na godzinę będzie chłodniej. Nic bardziej mylnego. Temperatura rośnie pomimo tego, że bezlitosne promienie dosłownie palą ziemię pod dużym skosem. Robi się coraz cieplej gdy spodziewamy się zachodu słońca. Nazwałam to zjawiskiem zepsutego żelazka które rozgrzewa się bez końca powodując niekiedy pożar. Najgoręcej jest podczas zachodu słońca i gdy zapada ciemność upał jest zupełnie nieznośny. Doświadczyliśmy ponad czterdzieści stopni o zmierzchu i o spaniu w namiocie nie było mowy. Ziemia bardzo szybko oddaje ciepło powietrzu i około dwudziestej drugiej już można pomyśleć o spaniu. Trzeba spać szybko i wydajnie bo rankiem +5C wytrąca cię z rytmu spokojnego snu zamieniając go w koszmar zziębniętego ciała.
Płonącą prerię udało mi się sfotografować w Dakocie Południowej. Było to dla mnie duże przeżycie bo od razu wyobraziłam sobie jak płomienie docierają do miejsca naszego pobytu. Płonęła sucha trawa na prerii a pożar był po drugiej stronie autostrady. Na nic zdały się zapewnienia p. że nic nam nie grozi i zamiast udać się do hotelu w pobliskim miasteczku wymusiłam kolejne dwieście mil aby spokojnie zanocować.
Ekstremalne temperatury nie wprawiają człowieka w dobry nastrój a ja czuję się wtedy zagrożona z każdej możliwej strony. Koczując w lasach gdzie o cywilizacji można tylko pomarzyć rozkosz obcowania z naturą jest zawsze podszyta odrobiną niepewności. Wilki, mrówki albo niedźwiedzie to potencjalne zagrożenie życia o którym wiemy i godzimy się na nie zapuszczając się w dzikie ostępy. Jednakże nigdy nie brałam pod uwagę znalezienia się w sytuacji naprawdę bez wyjścia jaką jest pożar lasu. Ledwo opuściliśmy miejsce pożaru prerii aby na drugi dzień, w Montanie natknąć się na świadectwo czyhającego niebezpieczeństwa. Czarny dym z daleka obwieszczał o tym, że płonie las.
Po trzech tygodniach od upałów na dzikim zachodzie dni zrobiły się znacząco krótsze. Rano pojawiają się mgły ścielące się nisko nad ziemią co wskazuje, że już niebawem jesi…. , nie, nie, nie mogę napisać tego słowa! Ujmę to inaczej; “Rano pojawiają się mgły ścielące się nisko nad ziemią co wskazuje, że już niebawem koniec lata.”

 Duże zdjęcia tutaj.

środa, 23 sierpnia 2017

Zaćmienie

 Przygoda nas kocha a my lubimy przygodę. Już od samego początku coś wisiało w powietrzu. Pomimo tego, że wyjechaliśmy o wyznaczonym wcześniej czasie to i tak nie dojechaliśmy tego samego dnia na miejsce z którego mieliśmy obserwować zaćmienie słońca. Zupełnie nieprzewidziane okoliczności zmusiły nas do spędzenia nocy jakieś 100 kilometrów wcześniej. Nie przewidzieliśmy, że chętnych będzie aż tylu, że zapchają autostradę na wiele mil. Mieliśmy pokonać trasę w ciągu 5 godzin a okazało się, że po siedmiu godzinach byliśmy właśnie 100 kilometrów od celu. Gdy dzień zamienił się w noc postanowiliśmy dojechać nad jezioro rankiem aby po nocy nie błądzić po wiejskich drogach.
Tylu chętnych wyległo na drogi USA, że zablokowali miasta i miasteczka w pasie całkowitego zaćmienia. W mieście Marion policjanci sterowali ruchem aby można było wyjechać z autostrady. Czegoś podobnego nie doświadczyłam jeszcze w życiu. Ja chyba nie byłam jedyną zaskoczoną osobą bo ludziska z innych aut również jak my wznosili oczy w stronę ku niebu ale jakoś pomoc nie przychodziła od wszechmogącego, auta stały w korkach długich na 80 kilometrów.
 Dodatkowym utrudnieniem były roboty drogowe. Wystarczyło zamknięcie jednego pasa ruchu aby spowolnić ruch kołowy do zera.  
Tak się złożyło, że upał dopisał jak nigdy w tym roku. 36 stopni w cieniu, zamieniło się w ponad 40 na rozgrzanym asfalcie. Wszędobylska wilgoć dodała swoje kilka stopni i w środku pojazdu panowała atmosfera pralni piekielnej. Klimatyzacja dmuchała zimnym powietrzem z wylotów w desce rozdzielczej i po godzinie musiałam założyć koszulę z długim rękawem co wręcz zakrawało na szaleństwo. Zimne powietrze skierowane gdzieś z dala od mojego ciała, tylko sobie znaną drogą owiewało mój kark. Byłam tak umęczona, że było mi już wszystko jedno jaką ilość potu wydzieli moje ciało ale nie mogłam pozwolić sobie na letnie przeziębienie. Jest to chyba najgorsza forma tej choroby bo nie ma, teoretycznie, jak się wychorować.
Poranek przywitał nas bezchmurnym niebem i raźnie świecącym słońcem. Temperatura podnosiła się o jeden stopień na pół godziny i o godzinie dwunastej dojście do nasłonecznionego miejsca z którego mieliśmy oglądać to wyjątkowe zjawisko wymagało ode mnie zagryzania zębów na języku aby nie wrzeszczeć z obrzydzenia. Jak można lubić spacer gdy każdy oddech może zakończyć się śmiercią przez utonięcie. Wdychać tyle wilgoci może tylko ryba a nie człowiek!
Przez liście drzewa podglądaliśmy czy przypadkiem nie nastąpił początek wielkiego zaćmienia.
To była dobra kryjówka bo po porannym spacerze mieliśmy wrażenie, że naszym ciałom  zaaplikowaliśmy trzydniową porcję słońca.
Gdy księżyc stanął na drodze promieni słonecznych byliśmy gotowi. Skryci w cieniu wielkiej gałęzi i uzbrojeni w aparaty oraz domowej roboty filtry. Jestem wielką miłośniczką blogów i prawdopodobnie nie zamienię bloga na fejsa. Blog daje większy kontakt z osobami zostawiającymi komentarze. Tutaj nadarza się okazja do podziękowania Pellegrinie za podzielenie się prostym i zarazem genialnym pomysłem na oglądanie Słońca. Zdobycie kliszy z prześwietlenia okazało się wyzwaniem ponad możliwości współczesnych szpitali. Po poruszeniu wszystkich sznurków które mogły mieć cokolwiek wspólnego ze szpitalem okazało się, że dzisiaj już nie używa się kliszy fotograficznej do prześwietleń. Po wykonanym prześwietleniu jego wynik od razu jest dostępny na ekranie komputera. Kasety z filmami i wywoływanie zdjęć poszły w zapomnienie. Jako cud uważam znalezienie czterech prześwietlonych zdjęć w garażu jednego z naszych znajomych. Pojechały z nami i p. podczas oczekiwania na zaćmienie wyciął “profesjonalny” filtr. Do jego zamocowania użył mikroskopijnych gumek recepturek stosowanych w ortodoncji. Patrzyłam na to wszystko z powątpiewaniem w pomyślny efekt super fotografii. Jednak jego zadowolona i pewna mina świadczyła o tym, że wie co robi. Nie byłam jednak zupełnie przekonana o cudownych możliwościach amatorskiego sprzętu i delikatnie, tak od niechcenia poruszyłam ten temat. Otrzymałam solenne zapewnienie o pozytywnym wyniku eksperymentu ale na moje “co będzie jeśli zdjęcia się nie udadzą”, p. westchnął głęboko i z mało wesołą miną oświadczył.
- Jeżeli spierniczę robotę dzisiaj to za dwa lata, 2 lipca powtórzymy tę sesję w Chile lub Argentynie. Jeżeli i tam coś się nie uda to będziemy koczować w Andach do 14 grudnia 2020 roku. - Pierwszą myślą która mi zaświtała było utopienie aparatów w pobliskim jeziorku. Od razu jednak odrzuciłam ją w zapomnienie bo druga myśl goniąca tą pierwszą to był widok topionej Ataner przez p.. A niech tam zrobi zdjęcia ale nie takie super o jakich marzy bo wycieczka w Andy bardzo przypadła mi do gustu.

Jak widać moje prośby trafiły w przestrzeń kosmiczną bo filtr Pellegriny zadziałał wprost idealnie i zdjęcia na mój gust są bardzo dobre.
 Kolejne fazy zaćmienia nie fascynowały nas tak bardzo jak oczekiwanie na moment gdy Księżyc zasłoni całe Słońce.
Gdy pozostał cienki rogalik rozżarzonej bomby atomowej na niebie, ziemię opanował przedziwny mrok. Zrobiło się zimno i jednocześnie przerażająco. p. dostał gęsiej skórki i włosy stanęły mu dęba.

Sądzę, że to częściowo z przejęcia i częściowo z nagłego ochłodzenia. To nie była noc do której organizm przygotowuje się wraz z nadejściem zmierzchu.
Przed zaćmieniem...
i podczas dwóch minut zaćmienia.
 Raptowny brak promieni słonecznych i ciemność w południe wywołały we mnie lekki niepokój. Nie jestem w stanie opisać co czułam poza zachwytem nad zjawiskiem które trwało zaledwie niepełne dwie minuty.

 Promienie słoneczne znów zaczęły docierać do powierzchni Ziemi i mogłam przekonać się jaką energię niosą ze sobą. Znów zrobiło się upalnie i po chwili świat wrócił do normy.
Zabraliśmy statyw i nie bacząc na strugi potu płynące nam po plecach żwawym krokiem ruszyliśmy aby jak najprędzej obejrzeć zdjęcia.
 Gdy znaleźlismy się w naszym domu na kołach od razu wgraliśmy zdjęcia do komputera. Nikt nie mógł doczekać się zdjęć korony słonecznej podczas całkowitego zaćmienia. 
 Jednak najbardziej lubię to zdjęcie poniżej gdy Księżyc wreszcie pozwolił Słońcu na dominację w ciągu dnia.
 Rozumiałam lekkie zdenerwowanie p. bo przecież obiecał...
 Dech w piersiach nam zatkało bo efekt naszych poczynań przeszedł najśmielsze oczekiwania. Zdjęcia wyszły fenomenalnie!!! Nawet lepsze niż na stonie Canona (http://learn.usa.canon.com/resources/articles/2017/solar-eclipse/solar-eclipse-photography-intro.shtml) i jedne z lepszych jakie oglądaliśmy w internecie przed wyjazdem.
 To są najcenniejsze zdjęcia w naszym zbiorze którymi mogę się pochwalić i z przyjemnością pochwalę p. za naukowe podejście do tematu i perfekcyjnie wykonaną pracę. 
- I co z koczowaniem? - p. wpatrzony w ekran laptopa dopiero po dłuższej chwili spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem. Poczekałam z uproszczoną wersją pytania mając nadzieję, że p. powróci do realnego świata w miarę szybko. Nic nie wskazywało, że wie o co go pytam. - Co z kolejnym zaćmieniem w Argentynie?
- No tak. Nie, nie. - Długa pauza wskazywała, że zaćmienie Słońca w jakiś cudowny sposób przyćmiło inteligencję męża. - Zdjęcia są OK ale czuję niedosyt. Minuta z groszami to wyzwanie ponad moje siły. Sądzę, że mogłyby być lepsze. 
 - Czy dwa lata ci wystarczą na lepsze przygotowanie się do zdjęć?
- Pewnie, że tak przecież to szmat czasu a jak znajdziemy miejsce na pustyni w Argentynie gdzie nie ma grama wilgoci w powietrzu i widoczność jest o wiele lepsza niż tutaj to ... - p. już tam był i nawet nie zdawał sobie sprawy, że jeszcze nawet nie dotarliśmy do domu z tej wyprawy.
- To może Chile, gdzieś tam, wysoko w górach...
- Jeszcze nie wiem ale jedno jest pewne. - p. zamilkł i zapadła cisza urozmaicana jedynie brzękiem cykad. Wydawało się, że temat jest skończony a ja nie istnieję. 
- Jedziemy? - Nie mogłam doczekać się jednoznacznego stwierdzenia czy ma zamiar podjąć rękawicę i walczyć o lepsze zdjęcia, było mi obojętne gdzie ta walka będzie miała miejsce, czy w Argentynie czy w Chile.
- Oczywiście, że jedziemy nawet na rowerach dojedziemy na czas. 
 Co bardziej niecierpliwi natychmiast wsiedli do aut aby zatłoczonymi drogami dotrzeć do domu. 
Minęło pół godziny zachwytu przed ekranem komputera i również ruszyliśmy w drogę powrotną. Autostrada w przeciwnym kierunku była zupełnie pusta. Podążaliśmy na północ a wraz z nami mieszkańcy północnych stanów. Poniedziałek 21 sierpnia 2017 roku udowodnił, że Ameryka oszalała na punkcie zaćmienia słońca i miliony szaleńców do których i my się zaliczamy było w stanie poświęcić trzy czy cztery dni aby znaleźć się w pasie całkowitego zaćmienia.
Zmęczeni koszmarną drogą w obydwie strony i paskudnym upałem nawet nie rozmawialiśmy. Każde z nas przeżywało wydarzenie wczesnego popołudnia i pewna jestem, że p. myślał jak ja; warto było. Zobaczenie dwuminutowego spektaklu kosmicznego warte było poświęcenia czasu i pieniędzy. Zapewniają was o tym; Renata i p.