1

sobota, 29 sierpnia 2015

Parkowanie w stylu p.

 Mój numer został pominięty przez dobry los i zamiast 19 wylosowano 20. Inne numerki były bardzo odległe od wymarzonej 19. Loteria działała p. na nerwy i na nic zdawaly się moje usiłowania wprowadzenia lepszej atmosfery. A propos atmosfery, w pomieszczeniu gdzie losowano szczęśliwe liczby znajdowało się codziennie średnio 150 osób i po dość krótkim czasie temperatura podnosiła się o kilka stopni a tlenu brakowało nawet tym najbardziej dbającym o zdrowie. Znowu guzik z wycieczki którą planujemy od kilku lat bez powodzenia. 
Z przyjemnością opuściliśmy Kanab i ruszyliśmy prosto na południe do Arizony. Droga pięła się ostro w górę i gdy dotarliśmy na jej szczyt widok zachwycił nas i zapomnieliśmy o nieudanym starcie w dniu dziejszym. Co prawda nie różnił się on od poprzednich ale przecież zawsze trzeba być dobrej myśli i z nowymi siłami witać kolejny dzień.
Lekka mgiełka unosiła się w powietrzu i wschodzace słońce wyczarowało wspaniałe halo. O tym, że halo powstaje w zimie wszyscy wiemy ale teraz wydawało się nam, że to niebywała okazja bo co prawda grudzień to zima ale śniegu nie ma a o mrozach można tylko pomarzyć. Potraktowaliśmy to zjawisko jako dobry omen i koła znów zaczęły się kręcić aby dzisiejszy dzień spędzić pośród prawdziwie czerwonych skał.
Brak fartu w loterii spowodował, że poznajemy okolice Kanab bardzo dokładnie codziennie jeżdząc w inne miejsce. 

Halo zniknęło gdy słońce mocniej przygrzało i na duszy aż raźniej się zrobiło bo okolica aż prosiła się o zrobienie setki zdjęć a dobra światło to gwarancja, że zdjęcia będą dobre. Luźne skałki zatrzymały nasz pojazd bez nawet jednego słowa gdyż obydwoje od razu uznaliśmy to miejsce za ciekawe. 
- Zaparkuj tam! - p. wskazał jakieś miejsce zupełnie nie przystosowane do parkowania. 
- Gdzie? - Starałam się upewnić czy rzeczywiście mam wjechać gdzie wskazyło łapsko męża. 
- No tam, tam. Zrobię zdjęcie jak z reklamy Jeepa. Samotne auto nad przepaścią. - Mężczyźni nigdy nie dorastają i dobrze, że istnieją kobiety na świecie, oj dobrze. Wjechałam gdzie chciał bo z „fotografem” nie należy dyskutować. 
Auto stanęło w wybranym miejscu ale zdjęcie nie oddawało dramaturgii mającej powalić na kolana potomnych którzy zobaczą to zdjęcie i westchną z zachwytu. Klikał i pśtrykał ale źle wybrane miejsce zaowocowało tylko zdjęciem a nie arcydziełem. 
- Do niczego to miejsce. - Skwitował zawiedziony p. i zaczął się rozglądać za jakimś innym. - O! Gdyby tam była przepaść to byłoby super. - Wskazał skałę za samochodem. 
- Chcesz i masz. - Odrzekłam i wskoczyłam do naszego autka. Wykręciłam na skrawku nadającym się do tego manewru i ruszyłam pędem w stronę prawie pionowej skały. Na ustach p. wykwitł diabelski uśmieszek który mógł oznaczać;
a – „zabije się baba i będę miał wreszcie święty spokój”,
b – „zuch kobitka”. Ja minę miałam przerażoną ale co ja nie wjadę! Trzymałam nogę na pedele gazu ale auto zaczęło zwalniać i w końcu stanęło gdy koła zaczęły obracać się wzniecając tuman czerwonego kurzu. 

Wjechałam, zaciągnęłam hamulec ręczny i okazało się, że nie mogę otworzyć drzwi. Stałam ostro pod górę i raptem okazało się, że drzwi są tak ciężkie, że ledwo je uchyliłam. Wysunęłam się z pojazdu i prawie sturlałam się na dół.
- Teraz twoja kolej. Zrób zdjęcie. 
- Mam cię jak ledwo stoisz. Lepiej jeździsz niż chodzisz. - Potwór zachichotał szpetnie i szkaradnie. Coś mruknęłam o słabo zaciągniętym hamulcu ręcznym a p. od razu pośpieszył ratować dobytek.

sobota, 22 sierpnia 2015

W kamieniu wyryte.

 Zatrzymaliśmy się na chwilę w naszym pościgu za ładnymi widokami. Tutaj akurat oddalone od nas skały dawały złudzenie przebywania gdzieś "nie wiadomo gdzie". 
Przestrzeń i dzikość cofnęły p. o kilkaset wieków i jako pierwszy człowiek na Ziemi zaczął tworzyć pierwsze zapiski.
 Będąc na tyle daleko od niego, że nie widziałam co skrobie na skalnej tablicy zainteresował mnie jego zadumany wyraz twarzy i dalekie spojrzenie w poszukiwaniu natchnienia. 
- Co skrobiesz?  - Zapytałam.

- A, nic takiego. - Jednak coś musiało być interesującego w tekście lub rysunku bo p. zdawał się być pochłonięty pracą bez końca. Przestała mnie zajmować kamienna pustynia i podeszłam do myślącego człowieka pierwotnego. - Tworzę siedem przykazań dla każdej żony tego Świata.
- Czy wzorujesz się na mnie czy na sobie?
Dwa pierwsze grzechy główne każdej żony poszły mu jak z płatka ale zadumał się nad kolejnymi i o dziwo poddał się nie pisząc dalej. Dawno tak się nie uśmiałam gdy przeczytałam tekst. Zamiar spalił na panewce i reszta punktów albo przykazań pozostała w sferze domysłów zarówno płci brzydkiej jak i tej pięknej. Zabrałam mężowi skalną księgę i do dziś wożę ją w samochodzie. Leży sobie za moim fotelem i ilekroć kładę tam jakieś zakupy to uśmiecham się bo jak nie można być zadowoloną gdy tylko dwa życzenia albo zastrzeżenia ma mąż do żony.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Niespodzianka w bieli

 Jeszcze nie wypiliśmy kawy do dna a p. zapytał co będzie dzisiaj na obiad. Łypnęłam na niego z ukosa bo kto myśli o obiedzie podczas śniadania o siódmej dwadzieścia rano na wakacjach. Chciałam już wytłumaczyć zupełny bezsens takiego pytania ale zatrzymałam swój język przed wypowiedzeniem niepotrzebnych słów. 
- Wycieczka w nieznane bo pewnie znów w loterii przegramy. - Tak też się stało bo szczęście omijało nas raz blisko, raz daleko ale zawsze omijało. Po wielu przegranych starciach już tyle emocji nie mogliśmy z siebie wyzwolić a jedynie głębokie westchnięcie zawodu skwitowało stan faktyczny. 
Jakoś niczego szczególnego nie zaplanowaliśmy na ten poranek i po prostu wybraliśmy drogę na chybił trafił na mapie. Okazało się, że prawie od samego początku pięliśmy się pod górę i po trzydziestu minutach pogoda drastycznie uległa zmianie. Nadciągnęły chmury a z żeśkiego słońca pozostały nieśmiałe promyki przebijające się poprzez grube, szare chmury. 
Pojawił się pierwszy śnieg który przywitaliśmy z niemałym zdziwieniem bo w miejscu naszego pobytu czyli w Kanab było słonecznie i ciepło a o śniegu nawet nikt nie mówił. Przypominam, że południowe Utah to raczej ciepłe miejsce a śnieg tam bywa tylko czasami i to przez bardzo krótki okres czasu. Nikt z nas nie zkładał, że możemy chodzić po śniegu stąd w naszym ekwipunku trudno by szukać zimowego obuwia. 
Takie podejście do z góry założonego stanu aury stanie się głównym powodem totalnej porażki naszego wyjazdu. Będzie o tym mowa w poście poświęconym pewnemu wydarzeniu ale o tym później. 
Zupełnie świeży śnieg zachęcał do zabawy ale bałwana nie udało się ulepić. 
Natomiast zabawa w tropiciela śladów wydawała się bajecznie prosta do momentu gdy kojot albo inny właściciel pozostawionych śladów poszedł w gęste krzaki. 
Na śnieżnej górze pozostaliśmy przez parę godzin aby po południu powrócić do prawie upalnego miasta.


Nie zamieszczam tego posta specjalnie aby jeszcze bardziej Was zdenerwować panującymi upałami w Polsce:)

sobota, 15 sierpnia 2015

Grosvenor Arch

 Od tysięcy lat zakamarki terenu dawały schronienie ludziom pierwotnym. Wykorzystywali jaskinie i szczeliny w skałach aby schronić się przed niebezpieczeństwami nocy lub kaprysami pogody. 
Do dziś pozostało nam upodobanie do takich miejsc a dziury na wylot to szczególny przypadek który dodatkowo jest atrakcyjny widokowo. Wcześniej pisałam o Shakespeare Arch a teraz przyszła kolej na Grosvenor Arch. 
Zaletą jest w miarę łatwy dojazd ale z dala od głównych atrakcji regionu. Nie wytrzymuje konkurencji z Bryce i Wielkim Kanionem więc i my kiedyś będąc w tej okolicy pominęliśmy to wyjątkowe miejsce. Jest to okazała samotna skała o wysokości około 46 metrów z podwójnym łukiem.
 Kończący się dzień zmusił nas do pożegnania się z dziurawą skałą szybciej niż sobie tego życzyliśmy. Jeszcze ostatnie spojrzenie na jednak kruchą konstrukcję z kamienia pokazało, że czas płynie nieubłaganie szybko a z podwójnego łuku kiedyś pozostaną tylko zdjęcia jego niecodziennej urody.

sobota, 8 sierpnia 2015

Cottonwood Canyon

 Dopóki nogi doniosą nas do auta i dopóki koła w aucie będą się kręciły to nuda nam nie grozi. Kolejny poranek to kolejna porażka w losowaniu więc bierzemy się do dzieła i ruszamy na całodniową wycieczkę. Trochę znamy tą okolicę i nie przyjechalibyśmy tu ponownie gdyby nie to, że próbujemy dostać się na teren Coyote Buttes North gdzie znajduje się cud geologiczny w postaci wylizanej, kolorowej i niezbyt dużej skały. Oczywiście są inne miejsca na świecie z równie niebywałymi formacjami skalnymi ale ze względu na bliskość Arizony nie polecieliśmy do Chin albo do Argentyny
Okazało się, że podobne formacje skalne są dostepne dla każdego bez cyrków w których uczestniczyliśmy przez dwa tygodnie.
Jesteśmy już dwa tygodnie w tej dziurze z dwoma spożwczakami i jednym monopolowym zaraz obok posterunku policji. Tereny wokół dziury bardzo atrakcyjne więc ruszamy do Cottonwood Canyon a Park Narodowy Bryce zostawimy sobie na jutro bo na pewno jutro też Ho Mao Jingijang wylosuje przepustkę do Wave a p. dostanie szału jak co dzień przez czternaście poprzednich dni.
Nawet nie zjedliśmy śniadania w hotelu tylko zakupiliśmy prowiant na piknik i z ulgą opuściliśmy miejsce które trzyma nas jak magiczny magnes. Wszyscy już wiedzą, że pojechaliśmy do Arizony własnym autem (patrz poprzedni post) bo skoncentrowaliśmy się na chodzeniu a nie na jeżdzeniu. Zła passa odmieniła charakter naszej eskapady i każdego dnia jechaliśmy w nieznane aby zabić czas oczekiwania do jutrzejszego losowania. Wigilię i Święta spędziliśmy na Skypie razem z rodzinką i znajomymi.

Jeszcze tydzień męczarni i nadejdzie czas powrotu a wykres naszych dobrych humorów ostro spada w kierunku zera. Aby zapomnieć o Kanab porzuciliśmy cywilizację aby rozkoszować się swoim towarzystwem i skałami. Pomna niedawnej porażki w starciu z piaskiem spytałam czy trasa którą dziś mamy do pokonania jest przejezdna. 
Uzyskałam solenne zapewnienie, że tak ale wiem, że to było jedno wielkie oszukaństwo bo nigdy nie jechaliśmy tą drogą. 
Wszystko szło z normalnymi problemami do momentu gdy na drodze leżały kawałki skał oderwanych od zbocza. Trochę gimnastyki nie zaszkodzi więc nie ruszyłam się zza kierownicy pozwalając aby p. poodrzucał większe kamory. 
Przed nami jeszcze Sylwester w Las Vegas wię nie mogę uszkodzić sobie paznokci! Przez cały czas towarzyszyły nam słupy z drutami które wyraźnie psuły widok ale dawały szansę na przejechanie trasy do końca bo przecież jeżdzą tutaj auta serwisowe.

Po bardzo późnym śniadaniu w okolicach południa ruszyliśmy dalej i właśnie wtedy p. zasiadł za kierownicą. W końcu przecież mam zmiennika i jemu też kawałek roboty się należy. Nie ujechał daleko bo po dziesięciu minutach przed nami ukazała się daleko i głęboko mała mieścina. Grudniowa pogoda w południowych stanach jest bardzo przyjemna i lekki sweterek załatwia sprawę ogrzania organizmu w ciągu całego dnia. Przez dwa tygodnie naszego pobytu nie padało ale różnica temperatur podczas dnia i nocy kryła ziemię rosą przed wschodem słońca. Droga z ubitej zamieniła się w rozjeżdzoną glinianą rynnę bez jednej ściany, tej od urwiska oczywiście. Głębokie koleiny wskazywały na to, że tędy jeżdzono ale odpowiednim sprzętem. Mieliśmy dwie drogi wyboru, wracać albo ryzykować utopienie się w glinie albo tak poślizgać się niefortunnie aby spaść w przepaść ta była trzecią. Wyszlismy aby zbadać teren i po wyjściu z auta okazało się, że widok jest wprost przerażajacy bo z auta był jedynie niepokojący. Koleiny głębokie na pół koła a glina śliska jak lód o czym miałam okazję się przekonać gdy stanęłam na lekkim wzniesieniu aby nie ubrudzić sobie butów. Podeszwy przestały istnieć i zamieniły się w narty zjazdowe a szybkość młynków moimi rękami porównać można było z najwyższymi obrotami wentylatora pokojowego. Straciłam równowagę ale cudem nie złamałam kregosłupa i nie wylądowałam a dupsku. Gdy moje ciało przestało rzucać się z jednej strony na drugą i ręce już nie musiały robić zupełnie niezdrowych wymachów wyłamujących stawy barkowe p. nawet się nie ruszył i skwitował; „i gdzie ty włazisz”! Co za człowiek, nawet mnie nie pochwalił za gibkość mego ciała. 

Zajęłam miejsce pasażera świadomie dająć szansę na podjęcie decyzji mężczyźnie który wie gdzie stanąć i wie gdzie jechać (patrz poprzedni post). p. zwlekał z powrotem do auta, wpatrywał się w czekające nas zasadzki i wypatrywał jedynej możliwej drogi przejazdu.
- Zawracamy? - Zapytałam. Dla mnie było to sensowne wyjście z niepewnej sytuacji. 

- Nieee, jakoś przejedziemy. Najgorsza jest ta początkowa stromizna z zakrętem. Jak ten kawałek przeżyjemy to najwyżej utkniemy tam. - Wskazał półkilometrowy płaski teren u podnóża góry ostro poryty koleinami po dużych autach. - Najgorszy jest ten zakręt bo możemy … - Dalej już nie słuchałam bo szczegółowy opis jak wylatujemy w powietrze jak ze skoczni narciarskiej przerastał zdolności mojego zdrowego rozsądku. Nie mogłam uwierzyć, że decyduejemy się na takie szaleństwo. Fakt zniszczenia auta był zupełnie niezaprzeczalny i zaczęłam zastanawiać się skąd weźmiemy kolejny pojazd aby powrócić do domu bo w dziurze nie było ani jednego dilera samochodowego. 
- No to ruszamy. - p. jakby nie widział tego co ja widziałam oczami wyobraźni. Najpierw odlecą koła, wstrząsy spowodują, że wylecą drzwi z mojej strony i na sam koniec po kilkakrotnym koziołkowaniu wylądujemy na dachu. W popielniczce samochodowej były dwa pety i trochę popiołu. Zamknęłam ją aby na domiar złego nie nasypało mi się popiołu do oczu. Problem polegał na tym, że nie mogliśmy jechać zbyt wolno aby nie ugrząźć w glinie ani za szybko aby kontrolować tor jazdy. Zapięłam pasy bezpieczeństwa, prawą dłonią chwyciłam uchwyt drzwi które miały za chwilę odpaść od karoserii a lewą trzymałam podłokietnik pomiędzy pasażerem a kierowcą. Popielniczka zamknięta więc możemy jechać. Jak statek na wzburzonym morzu zaczęliśmy spadać z olbrzymiej sztormowej fali. Maska auta opadła raptownie w dół i zaczęliśmy podskakiwać na śliskiej glinie. Po pierwszym podskoku zostałam zablokowana pasami i dzięki temu nie mam guza na czaszce. Ostro podskoczyliśmy i wtedy przypomniałam sobie o poduszkach powietrznych, jak mi teraz to ścierwo wybuchnie przed oczami to nawet nie będę widziała jak umieram.
To nie była jazda, auto robiło co chciało z niewielkimi poprawkami które wprowadzał p., hamowanie silnikiem nie zdawało egzaminu bo co prawda przednie koła zaczęły obracać się wolniej ale wynikiem był poślizg bo tył zaczął nas wyprzedzać, hamulce zupełnie oszalały gdyż ilość zmiennych była zbyt duża aby przeciętny ABS mógł to przekalkulować. Zgrzytanie ABSu oznajmiało, że hamulce działają ale prędkość wcale nie zmalała a sterowność ciągle była w strefie marzeń. Zbliżaliśmy się do zakrętu a auto wyczyniało harce i swawole. Zmieniało kierunek jazdy z taką częstotliwością jak pośladki tancerki podczas karnawału w Rio. Głośne ”łup” rzuciło kilka kawałków gliny na przednią szybę co zwiastowało, że kolejny taki odgłos pozbawi nas przynajmniej jednego koła. O dziwo zakręt pokonaliśmy w takim stylu jak całą dotychczasową trasę i nie jestem pewna czy była to zasługa p. czy zwykły przypadek ocalił nasze duszyczki. Jeszcze sto metrów szaleńczych podskoków i wywijasów i skończył się zjazd ale gliniastej pułapki było jeszcze dobre pięćset metrów. Pedał gazu wygniótł zapewne pięciomilimetrowe wgłębienie w podłodze ale wijąc się jak wąż auto pokonało ostatnie metry i zatrzymało się już poza zasięgiem grząskiego terenu. 

- To koszmar jakiś, kto wymyślił taką drogę, tam się nie da podjechać za żadne skarby. - Komentarz jak najbardziej na miejscu bo zapewne i dobre auta terenowe miałyby co robić aby wjechać na szczyt. - Uff udało się. Nigdy więcej tym gównem nie pojadę w góry, musimy zmienić sprzęt. - To prawda, że udało się nam ale kto powiedział, że na trasie będzie tylko jedna pułapka a nie trzy albo nie będzie ich osiem. Słupy z drutami które nas prześladowały do tej pory zniknęły raptownie i nawet w oddali nie było ich widać. 
- Co zrobimy jak droga się skończy? - Spojrzałam jeszcze raz na pokonany stok u podnóża którego staliśmy jako chwilowi zwycięzcy.