1

czwartek, 26 stycznia 2017

Papugi

 To miała być pierwsza wizyta w tropikach gdzie oczekiwały nas papugi przecudnej urody. Te kolorowe ptaki wcześniej widziane w ZOO sprawiały, że zawsze marzyłam o spotkaniu ich na żywo, w ich naturalnym środowisku.
Ameryka Południowa nie była mi pisana do tej pory więc z wielką przyjemnością i zaciekawieniem wybrałam się w towarzystwie p. do Jungle Island w Miami. Pominę cenę wstępu bo nikt nie uwierzy jak droga może okazać się wejściówka do trochę innego ZOO o ukierunkowanym profilu. Niech w końcu dotknę i pogadam z papugami do woli.
Stałam dwa kroki od pięknisi dbającej o swój wygląd i z trwogą przyglądałam się jej olbrzymiemu dziobowi o rozmiarach męskiego kciuka. Mój zapał do bezpośredniego kontaktu osłabł na tyle, że dwa kroki wydawały mi się bezpiecznym dystansem którego nie odważyłam się zmniejszyć. Zwinne i szybkie ruchy ptaka uświadomiły mi, że zdolne są do natychmiastowej reakcji na zagrożenie walcząc dziobem jak rycerz mieczem. Przyglądałam się z zainteresowaniem jaskrawemu upierzeniu o takim nasyceniu barw, że nie mogłam uwierzyć, że to natura a nie inżynierowie z DuPont jest zdolna do takich szaleństw.
Polecam pooglądać pełnowymiarowe zdjęcia aby o tym się przekonać. Nie tylko mnie interesowały te największe egzemplarze bo właśnie takie chciałam zobaczyć i takowe przywiodły nas w to miejsce. Pierwszy zachwyt pozostał pierwszym bo drugiego po prostu nie było. Wkurza mnie to, że poza sezonem atrakcje są zubożone przy zachowaniu takiej samej ceny wstępu przez cały rok. Po prostu papug było mało i nie pozostaje mi nic innego jak wizyta w Kolumbii gdzie tych ptaków jest najwięcej na świecie.

Zdjęcia w pełnej rozdzielczości są tutaj.

czwartek, 19 stycznia 2017

(amerykański) Sposób na zimę.

 Miałam zamiar pisać o wręcz upalnym Miami ale opóźnię dręczenie was widokami zielonych bagien i lekko przyodzianych ludzi i na chwilę powrócę do pogody którą większość czytelników ma za oknem.
Jak co roku zimą, drogowcy wpadają w szał pracy. Uruchamiają swoje przedziwne pojazdy z szufelką przed silnikiem i z pieśnią na ustach ruszają do boju. Wreszcie jest co robić zdaje się mówić uśmiechnięta twarz każdego ze szczęśliwców którym jeszcze nie minęła ochota do pracy w tym niewdzięcznym zawodzie. Zanim jeszcze pomyślisz o porannej kawie, oni już tam gdzieś na wsi lub w wielkim mieście usypują zwały śniegu z dala od drogi którą będziesz mogła już za chwilę pokonać w szpilkach aby bezpiecznie dojść do przystanku autobusowego lub swego własnego pojazdu. 
Tak być powinno a w rzeczywistości oczom naszym jawi się koszmar który nie można nazwać bez użycia pospolitej łaciny. 
 Trudno mi ustosunkować się do organizacji pracy służb odpowiedzialnych za utrzymanie dróg i ulic w stanie nadającym się do użycia na terenie Polski ale mogę podzielić się z wami moimi obserwacjami z kilku miejsc na terenie USA. 
Od razu przyznaję się do tego, że miasto Chicago omijam szerokim łukiem bo zima w zatłoczonych ulicach tego molocha to istny “survival” bez względu na porę roku!!!! Mieszkam na przedmieściach gdzie żyje się zupełnie odmiennie z dala od zgiełku i rwetesu wielkiego miasta. 
Opady śniegu pomino tego, że są zapowiadane z dużym wyprzedzeniem to i tak zaskakują drogowców na całym świecie. Gdy ta bystrzejsza zmiana jest na wachcie to przed opadem zdradzieckiego białego paskudztwa autostrady już są sypane solą i gdy kataklizm zimowego dnia ma nas uwięzić w domach na zawsze drogi są przejezdne i czarne. Mniej ważne ulice świecą bielą jak szczyty w górach i pługu nie uświadczysz do godzin wieczornych gdy po swej prawdziwej pracy biorą się do roboty zakontraktowani podwykonawcy. Robota idzie sprawnie i dnia następnego już bez strachu można jeździć po wsi lub miasteczku. Z dużym zapasem optymizmu opisałam to co dzieje się w znanych mi okolicach.
Zupełnie inaczej przedstawia się zagrożenie zimą w stanach na południu Stanów. Na przykładzie który sama przeżyłam wiem, że na przykład Atlantę zamykają na klucz i czekają aż lód i śnieg stopnieją gdy powróci ocieplenie. To olbrzymie miasto nie ma sprzętu do walki z zimowymi opadami. Taniej jest zamknąć wszystkie szkoły i przedsiębiorstwa na jeden dzień lub góra dwa niż przez cały rok utrzymywać w gotowości zupełnie nieprzydatny sprzęt do odśnieżania. Takie podejście do zimy bardzo mi odpowiada bo wiadomo co cię czeka gdy znajdziesz się w mieście spowitym śniegiem i skutym lodem. Czeka cię ślizgawka i najlepiej jak najszybciej znaleźć najbliższy hotel. O zimie w Georgii pisałam tutaj.

Gdy dbałość o środowisko zatacza niebezpieczne kręgi to lepiej nie znaleźć się w takiej okolicy gdy pada śnieg. Właśnie tam dochodzi do zderzenia zdrowego rozsądku i wyimaginowanej dbałości o trawę i chwasty. Nie używanie soli w miastach to pomysł który nie przypadł mi do gustu. Jako odwieczny mieszczuch chciałabym mieć chodnik i jezdnię widoczne i dostępne o każdej porze roku.
Na przykładzie Montany gdzie śnieg zgarnia się na boki nawet niezbyt dokładnie to po kilku godzinach ulica zwęża się niebezpiecznie a chodniki giną pod zwałami śniegu. Gdy jedziesz autem i pod oponami masz żywy śnieg który zamienia się w nierówne lodowisko ryzykujesz bardzo dużo. Wypadek, zdrowie lub życie. Ruch w mieście spowalnia do tego stopnia, że wydaje się iż pojazdy stoją w miejscach do tego nie przeznaczonych. Na skrzyżowaniach wreszcie pojawiają się korki których w Montanie nie uświadczysz ze względu na znikome zagęszczenie ruchu kołowego. Zimą na zielonym świetle przejedzie może 10% pojazdów mających wykonać ten prosty manewr. Wiadomo, że na lód najlepsze są łyżwy a nie opony więc kierowcy skazani na walkę o życie i o przetrwanie suną sznurkiem jeden za drugim w kondukcie nieuchronnie zmierzającym do wypadku.
Kolejny dzień zimy w takich warunkach sprawia, że na ulicy pojawiają się nieregularne wzniesienia lodowe i dziury pomiędzy nimi a jazda staje się jeszcze bardziej niebezpieczna.
Biada temu który kupił sobie zgrabny samochodzik a nie olbrzymiego SUVa. O pieszych już nie wspomnę, o nich nikt się nie troszczy bo i po co skoro każdy ma swój samochód. 
Utrudnienia z zimą każdy zna i narzekanie na temperaturę lub na opad śniegu świadczą o sklerozie albo o maskowaniu niechęci do pracy. 
Tam gdzie śniegu jest dużo taki sposób na zimę może jest dostateczny do utrzymania życia ale wolałabym mieć asfalt pod kołami.
 Pomysłowi ludzie jednak zaradzili problemowi ochrony środowiska i bezpieczeństwa kierowcy. Wystarczy zadbać o to aby środkowa linia była widoczna i lewe koła auta miały względnie dobrą przyczepność bo o resztę zadba sam kierowca. Być może efekt zaradności i genialnego pomysłu wynikał z braku odpowiedniej ilości soli aby posypać obydwa pasy ruchu ale rezultat jest godny naśladowania.
Gdy droga przejezdna i do pracy jednak da się dojechać to z żalem żegnam domek na prerii i brnę przez śniegi po kolejne przygody.
Chyba, że zawieje i zamiecie tak solidnie, że kolejny post będzie na wiosnę i o wiośnie.
Póki co mamy zimę i niczego innego jak śniegu nie powinniśmy się spodziewać, czego wam i sobie serdecznie życzę.

sobota, 14 stycznia 2017

Drewno w drutach.

 Pięć lat temu zostaliśmy zaskoczeni widokiem kawałków drewna wrośniętych w druty telefoniczne albo kablówki na stałe. Zaskoczenie było duże ale wprawnym ruchem jednej ręki dosięgnęłam aparat i udało mi się uwiecznić ten zupełnie abstrakcyjny widok.
 W tym roku znaleźliśmy się w okolicy drewna w drutach i specjalnie pojechaliśmy sprawdzić czy abstrakcja ciągle uatrakcyjnia życie mieszkańcom podróżującym tą ulicą.  Wiszą jak przed laty.
Z daleka udało się nam wypatrzyć kawałki pni drzew wyciętych przed laty i unoszących się jakby w powietrzu. Do dziś są dowodem na dbałość serwisantów o stan techniczny linii przesyłowej.
Zastanawiające jest to ile lat upłynęło aby drzewo wrastające w druty uzyskało takie rozmiary pnia i ile lat kawałki te wisiały zanim je sfotografowałam pierwszy raz.

sobota, 7 stycznia 2017

Ósme piętro

 Jeszcze kilka machów i jak skazaniec pójdę do samolotu. Mnie powietrzne autobusy nie przeszkadzają ale p. woli mieć ziemię pod stopami i nie zazdrości ptakom podniebnych przestworzy.
Przelot do Miami który trwa dwie godziny z lekkim hakiem minął szybciej niż się spodziewaliśmy. 
Na parkingu wypożyczalni stało dziesięć aut w przysługującej nam klasie. Wybraliśmy taki jakim jeszcze nie jeździliśmy aby nie popadać w rutynę i nauczyć się czegoś nowego.
Zimowe okrycia zupełnie nie przydatne przy +28℃ znalazły swe miejsce na tylnym siedzeniu wypożyczonego auta a walizki w bagażniku. Przygoda od razu rozwinęła skrzydła i powiało lekkim przerażeniem gdy nie potrafiliśmy uruchomić auta. 
Siedzę za kierownicą i niby wszystko tak jak powinno być; wszystkie wajchy na swoim standardowym miejscu i nawet jest kluczyk w stacyjce oczekujący na uruchomienie silnika. Waśnie wtedy rozpoczęło się poznawanie nowego. Za żadne skarby kluczyk nie dał się przekręcić aby uruchomić silnik. Nie jestem jakąś kompletną nogą samochodową i mam poza sobą jazdę najprzeróżniejszymi pojazdami ale ten stanowił dla mnie trudny do zgryzienia orzech. p. już patrzył na trasę do hotelu gotowy do wyprowadzenia mnie z lotniska. Auto nawet nie drgnęło i p. spojrzał na mnie jak na dziwoląga z innej planety któremu tak prosta rzecz jak pojazd mechaniczny raptem stawia problemy. Skoro kluczyk nie da się przekręcić to powinien być przycisk start/stop ale go nie było. Zniecierpliwiony p. lewą ręką chwycił kluczyk i usiłował go przekręcić. Nic się jednak nie wydarzyło. Cisza wokół nie zwiastowała
naszego szybkiego odjazdu. Coś tam zagadnął, coś jakby lekkie zniecierpliwienie zakwitło na twarzy małżonka. Ponowiona próba uruchomienia silnika otworzyła nam usta szeroko jak rybie szykującej się do połknięcia pokarmu na dużym haczyku. 
p. nie jest kulturystą ani liderem pośród siłaczy więc zaskoczenie było tym większe gdy w desce rozdzielczej powstała olbrzymia dziura która połknęła kluczyk wraz z dłonią męża. Lekki uśmiech na twarzy nieszczęśnika który legł przed techniką 21 wieku używając prymitywnego instynktu „na siłę”, rozładował atmosferę przerażenia. Tym autem nie da się pojechać przez dłuższy czas. Kolejny pojazd okazał się litościwy dla mnie, zadziałał od razu i nim ruszyliśmy na spotkanie przygody.
Po drodze do hotelu zakupiliśmy zimnego szampana aby odpowiednio uczcić początek naszych wakacji.

Nie dostaliśmy najwyższego piętra ale może i dobrze bo ósme piętro było na tyle wietrzne, że porywy wiatru przesuwały krzesełka na balkonie. Wiatr łagodził upał który bez niego byłby nie do zniesienia dla zziębniętych mieszkańców północnego Illinois. 
Popołudnie i początek nocy spędziliśmy rozkoszując się widokiem oceanu po którym oświetlone statki turystyczne sunęły na południe w stronę Karaibów.