1

piątek, 29 lipca 2011

Nauczka z podróży 1/3 (Kleszcze)

Nigdy nie zapomnę widoku p. podskakującego jak marionetka. Okładał się po łydkach i dłoniach jak oszalały i jak oszalały wykrzykiwał przeróżne wyzwiska na coś co go zaatakowało. Szybko zbliżał się w moim kierunku i usłyszałam, ze opadły go kleszcze, tysiące kleszczy. Nienawidzę tych stworzeń jak pijawek. P. oddalił się jakieś sto metrów z aparatem i poszedł w niskie krzaki bo upatrzył jakieś ładne korzenie przewróconego drzewa. Po co tam iść skoro mamy aparat który bardzo dobrze przybliża oddalone obiekty. Jednak na nic zdały się moje prośby i p. drapiąc do krwi łydki o krzewy jezyn poszedł zupelnie niedaleko aby zrobić jakieś wymarzone ujecie. No cóż zdjęcia nie było ale za to trafił na gniazdo kleszczy. Gdy stanął obok mnie przedstawiał sobą żałosny widok. Nogi i rece podrapane. Na nogach i dłoniach maciupeńkie krwiożercze dzieci kleszcze. Ani tego strząsnąć ani wziąć w palce bo byly tak małe i tak płaskie. Kleszcze to sprinterzy tak szybko zaczęły się rozłazić po ciele ofiary, ze wzięło mnie obrzydzenie na myśl, ze za chwile będą nawet we włosach a wtedy to już nie przelewki.
- Szybko przynieś nóż z auta! - Ustanowiłam rekord świata w sprincie na trasie do samochodu i z powrotem.
Wyjeżdżając na wakacje zabieram tylko potrzebne rzeczy z domowej kuchni. Mamy oddzielny plastikowy pojemnik na porcelanowe talerze, filiżanki oraz łyżki, noże i widelce. Nie bierzemy jednorazówek bo jakoś jedzenie na woskowanym papierze w kształcie talerza nam nie smakuje, nie wspominając o kawie czy herbacie z takiego kubka. Do robienia sałatek czy krojenia chleba używam swoich ulubionych noży, o których ostrość p. dba co tydzień.
P. skrobał się nożem i strząsał z ostrza okropne insekty. Min
ę miał mało bohaterska. Wiadomo, ze nie może wejść do auta gdy nie pozbędzie się całego wygłodniałego potomstwa. Niektórym udało się dotrzeć ponad kolana i włączyłam się do akcji ratunkowej bo jak mina granice bielizny to striptiz murowany. Na szczęście tylko kilka osób zwróciło uwagę na nasze poczynania bo na parkingu nie było więcej niż sześć aut. Ciągnąc ostrzem noża od góry do dołu p. rozmazał kropelki krwi po nogach i ci którzy nas obserwowali pospiesznie odjeżdżali z parkingu na widok osobnika zadającego sobie rany dość dużym kuchennym nożem z czarną raczką. Dobrze ze nikt nie zadzwonił na policję. Kilka kleszczy przeszło na mnie w czasie niesienia pomocy i teraz ja zajęłam się swoimi zgniatając je pomiędzy paznokciami. Po dobrych dziesięciu minutach opanowaliśmy sytuacje. W czasie naszej walki ciągle przesuwaliśmy się o kilkanascie centymetrów w tym samym kierunku aby kleszcze zgarnięte nożem i pozostawione w trawie nie weszły na nas z powrotem. Zupełnie nieświadomie zbliżyliśmy się do parkujących aut. Odebrałam nóż i zaczęłam oglądać p. czy przypadkiem jakiś maluszek nie zawieruszył się i uszedł z życiem z tej potyczki. Wyglądało, ze odnieśliśmy zwycięstwo, jeszcze raz obeszłam p. dookoła zgięta w pół z nosem przy samej krawędzi nogawek i znalazłam się przed rozchylonymi nogami p. Tutaj również bardzo dokładnie dokonałam oględzin i gdy nie stwierdziłam insektów wyprostowałam się, mój wzrok spoczął na pani w bardzo podeszłym wieku. Jej podniesione brwi wskazywały na to, ze jest zaskoczona widokiem faceta w krótkich spodenkach i baby z nożem w ręce, pochylonej i przypatrującej się okolicy ud i spodenek. Pewnie pomyślała "nie obcinaj", zbyłam ja obojętnym spojrzeniem bo jak jej wytłumaczyć, ze "skrobię kleszcze", nikt normalny w to nie uwierzy, poszliśmy w stronę auta. Po drodze p. wyrzucił skarpetki do kosza na śmieci bo w nich tez mógł zawieruszyć się kleszcz. Przed samym wejściem do auta była dezynfekcja ciała woda destylowana i spirytusem z apteczki. Gdy spirytus dostał się do krwi było "ałłaa" ale nic nie mogłam poradzić, nawet trochę się cieszyłam bo może teraz przestanie włazić tam gdzie nie trzeba. Niestety moja logika legła w gruzach i nie musiałam długo czekać aby się o tym przekonać.

środa, 27 lipca 2011

Epolety i ordery.

Znow mnie zaskoczylo wyroznienie i to nie jedno (!), przyznaje sie szczerze, ze jak w zeszlym roku mam mieszane odczucia odnosnie takich nagrod. Jest mi niebywale niezrecznie wskazywac na blogi ktore wyrozniam. Mam kilka na stronie swego bloga ale to nie jest wszystko bo nie chce robic galimatiasu w stylu "mam dwiescie ulubionych blogow".
W zeszlym roku kilka osob nie odbilo pileczki i nie zareagowalo na wyroznienie ktorym ich obdarzylam i dlatego w tym roku nie bede ponownie nadstawiac kolejnego policzka.
Mam oczywiscie swoje preferencje ale kilka blogow jest niedostepnych dla "ogolu" i nie moge ich pokazac publicznie na otwartym blogu.
Z wielka radoscia odbieram nagrody wyroznienia od:
i z wielkim smutkiem pisze iz nie wytypuje kolejnych wyroznionych. 
Nie miejcie do mnie zalu ale popatrzcie na prawy pasek nawigacyjny i zobaczycie gdzie zagladam. Kazdy blog jest tak indywidualny, ze wyrozniajac jeden z nich umniejszylabym autorowi innego. Tak wlasnie mysle, a Wy?

czwartek, 21 lipca 2011

Teakettle Junction czyli czajniki na drodze.

 Dwieście lat temu jakiś traper zostawił w tym miejscu czajnik do herbaty. Ktoś inny dołożył swój i tak trwa do dziś. W takim skrócie wygląda historia najbardziej abstrakcyjnego miejsca w Dolinie Śmierci którym jest Teakettle Junction.
Jadąc poprzez to pustkowie przyglądałam się szarym i ponurym górom które otaczały nas z każdej strony. Cos mi w tym krajobrazie nie pasowało, coś zaprzątało moja uwagę. Postanowiłam poszukać pomocy.
- Co
ś tu jest nie tak. - Powiedziałam aby p. pomógł mi dostrzec to czego nie widziałam.
- Co?
- Przecież bym cie nie pytała jakbym wiedziała.
- Nie, wszystko jest w porządku
. - Rozejrzał się po okolicy i dla niego te widoki były zupełnie takie jakie powinny być. - Ziemia na dole, niebo w gorze i nie widzę nic niezwykłego.
- Ale mi pomogłeś, coś w tym krajobrazie mnie przeraza.
- Ty chyba ciągle jesteś w szoku po tych piekielnych wydmach. Może zwiększyć ochładzanie?
- Nie, czuje się już dobrze ale …
- Teraz nagle uświadomiłam sobie co mnie tak niepokoiło. - … tu nie ma drzew. Ani odrobiny cienia.
- Kurcze masz racje, zupe
łnie jak na Marsie jak ciepło to istny upał a jak chłodno to zimno.
- Strasznie pokrętnie to wyjaśniłeś ale wiem o co ci chodzi. Widzisz nie jestem w szoku ale ty zaczynasz bredzić.
- Ponuro tu jakoś. Nikogo nie ma. Od dwóch godzin nie spotkaliśmy żadnego auta. Jakby coś się stało to nikt nam nie pomoże.
- Wyciągnęłam szybko komórkę i sprawdziłam czy jesteśmy w cywilizowanej strefie. Gdzie tam, "no service" na wyświetlaczu dowodził niezbicie, ze tutaj jesteśmy zdani tylko na samych siebie.
Jeszcze szybciej ukryłam zupełnie nieprzydatny telefon do schowka i lekki dreszcz przeleciał mi po plecach.
- Zimno ci?
- Jest fantastycznie. Temperatura idealna tylko nikt nie wie gdzie jesteśmy i w razie jak ugryzie cie w
ąż
- Dlaczego mnie?
To ciebie ugryzie bo łazisz w plażowych klapeczkach a żmij tutaj cale kłębowiska. Spójrz. - Pokazał palcem a ja dałam się nabrać i odwróciłam głowę. Klapki, owszem miałam je na nogach ale w samochodzie tak jest najwygodniej. Skończył się asfalt i przed nami 50 kilometrów kamienistej drogi. Gdy rożnej wielkości ostre kawałki ska
ł zaczęły obijać się o karoserie pomyślałam, ze jesteśmy w bardzo ryzykownej sytuacji. Dzisiaj nikt tu nie przyjedzie bo jest po południu i w drodze powrotnej złapie nas noc. Malo prawdopodobne aby normalny turysta tu zawitał o tak późnej porze. My to co innego, jedziemy zgodnie z naszym rozkładem jazdy i świadomie znaleźliśmy się na tym odludziu tak późno aby nikt nam nie przeszkadzał w rozkoszowaniu się samotnością na tym olbrzymim terenie. Zastanowiłam się nad taka prosta rzeczą jak powiadamianie służby parku o tym gdzie się jedzie, tak jak to się robi w wysokich górach. Głupi żart p. uświadomił mi, ze jesteśmy oddaleni od cywilizacji o ponad trzy godziny jazdy. Czarny scenariusz jaki zaczął jawić się w mojej wyobraźni objawiał się moja posępną i zatroskana mina.
- Zobacz jakie cudowne kaktusy! - Otrząsnęłam się z ponurego nastroju gdy p. zatrzymał auto i pobiegł pogłaskać olbrzymie pustynne okazy. Poszłam za nim i od razu zrugał mnie jak nieposłusznego brzdąca. Miał racje bo stałam oczywiście w klapkach.
Uważnie rozejrzałam się wokół siebie i nie zauważyłam węży, żmij ani skorpionów. Do następnego, jeszcze nieznanego mi gatunku kaktusa wysiadłam już w butach. Poczułam się o wiele bezpieczniej i postanowiłam już nie zmieniać obuwia w samochodzie.
- W powrotnej drodze zatrzymamy się na dłużej aby podziwiać te cudeńka ale jedzmy już bo nam wszystkie kamienie uciekną. - Nie mogłam doczekać się widoku niesamowitych kamieni od których dzieliło nas już tylko 11 mil. Widok takiej ilości kaktusów jest dla p. nie lada wyzwaniem bo on uwielbia te klujące rośliny jak żadne inne. Mógłby spędzić cały dzień wypatrując coraz to wspanialszy okaz na tej nieograniczonej przestrzeni. Tym podstępem zdołałam ostudzić botaniczny zapal niedoszłego odkrywcy nowego gatunku sukulentów. Dojechaliśmy do drogowskazu obwieszonego przedmiotami kuchennymi. Kolorowe i różnej wielkości czajniki to zupełnie nieoczekiwany widok. Szczególnie tutaj gdzie można zapomnieć o tym, ze istnieje człowiek na Ziemi.
Do istniejącej kolekcji dołożyliśmy swój osmalony na ognisku aluminiowy czajnik. Nie mogliśmy oprzeć się pokusie aby zaznaczyć swój pobyt w tym miejscu. Jak na dwieście lat tradycji to jakoś mało dowodów bytności turystów. Zapewne wiele czajniczków zmieniło swe miejsce pobytu i padło łupem zbieraczy. Aby nasz lekki czajnik nie potoczył się w zupełne zapomnienie przy silniejszym podmuchu wiatru p. przewlekł kawałek drutu przez dzióbek i otwór po pokrywce. Tak zabezpieczony pozostanie tam do momentu aż ktoś go nie weźmie i powiesi swój. Żadnych stuletnich okazów nie widziałam i jestem pewna, ze wystawa zmienia się nieustannie tak jak godzina na zegarku.
To właśnie czas i słońce zmieniające swój kolor na czerwony uświadomiły nam, ze pora na kilka zdjęć i szybko w drogę bo do tajemniczych kamieni już tylko sześć mil.

sobota, 16 lipca 2011

(247365) Graffiti

Każdy kiedyś dal nabić się w butelkę, wstyd przyznać się do tego ale tak było. Dzisiaj ponownie doświadczycie tego uczucia oglądając poniższe zdjęcia.
"Graffiti", "Street art" albo "3D art" tak można nazywać malowanie po ścianach i chodnikach. Niektórym wychodzi to lepiej niż innym ale warto popatrzeć.
Można malować na małą skale uatrakcyjniając front sklepu
lub na trochę większą zmieniając całkowicie wygląd budynku.
Abstrakcyjne wizje często anonimowych artystów są małymi dziełami sztuki do których zaliczam te strzałki poniżej.
Może być na wesoło, romantycznie i bardzo kolorowo.
Pomysłowo wykorzystując już istniejącą część obrazu.
Uznany Banksy prezentuje graffiti z przymrużeniem oka na otaczający nas świat.
Każdy może malować ale jak coś się nie uda czas pomyśleć o usunięciu farby ze ścian.
I co wy na to wszystko, malować czy nie?
(247365)

niedziela, 10 lipca 2011

Prysły zmysły.


Kto z nas nie marzył o podróży przez niekończące się piaski pustyni. Takie nieskazitelnie żółte bez ani jednego źdźbła trawy i śladów życia. Właśnie w tym roku będziemy mieli namiastkę Sahary. Jeszcze pół godziny jazdy i będziemy mogli poczuć się jak zdobywcy Afryki. Nasze zniecierpliwienie było naprawdę duże bo przemknęliśmy obok punktu w którym powinniśmy zapłacić za wjazd na teren Parku Narodowego nawet nie uświadamiając sobie, ze nas tez to dotyczy. Chcieliśmy jak najprędzej dotrzeć do wyczekiwanej wydmy i skryty napis za krzewem nie dotarł do nas ze swoim przesłaniem na czas. 
- No trudno zapłacimy przy wyjeździe przecież głowy nam nie urwą. - p. zawsze znajdzie jakieś wytłumaczenie swojego nieroztropnego postępowania. Punkt opłat zawsze przewaznie jest na samej drodze a tutaj raptem ukryty gdzieś z boku. Nie można popadać w rutynę, wytłumaczenie przyjęłam jednak ochoczo tym bardziej, ze byliśmy już tuż, tuż obok naszego wypatrywanego skrawka pustyni.
Ciekawą rzeczą jest fakt , ze na tym pustkowiu i w miejscu rekordowych upałów tylko jeden procent terenu to piaszczyste wydmy. 
Trochę z przekąsem patrzyłam jak p. rano zakłada na siebie ubiór safari i przygotował do tego prawdziwy letni kapelusz, wełniane skarpety i jedwabne skarpetki, wysokie buty i nasmarował się kremem ze stuprocentowym filtrem UV.
- Spocisz się w tym upale. 
- To oczywiste ale jak mamy zdobywać pustynie to trzeba się odpowiednio do tego przygotować. A ty będziesz jak teraz? - Nieodzowna czapka na głowie i lekka zupełnie przezroczysta bluzka powinny dać mi w miarę komfortowe warunki w upale. Jakże myliłam się miałam okazje przekonać się zaraz po wyjściu z auta. W końcu byłam przygotowana na spotkanie z piekłem czyhającym tuz za oknem samochodu ale temperatura powietrza lekko mnie zaskoczyła, było cieplej niż gorąco. Albo miałam zły dzień albo jak stwierdził p. wystawiłam za dużo ciała na promienie słońca. Po przejściu trzystu lub czterystu metrów zaczęłam dostawać zawrotów głowy i dreszczy.
- Muszę wracać bo czuje, ze zemdleje, jest mi niedobrze i będę wymiotować za chwile. Nie mogę iść dalej, wracam do auta. - Jak można dostać udaru słońca w ciągu dziesięciu minut nie mam pojęcia ale czarne mroczki na zmianę z gwiazdami przesłaniały mi widok rozmazującego się krajobrazu.
- Ja tylko skocze na sam szczyt i zaraz wracam, dojdziesz sama? - Było mi obojętne co się wydarzy tutaj na wydmie, przestałam kontaktować i to co p. do mnie mówił przytaczam na jego odpowiedzialność bo opowiedział mi o tym później. O moim zachowaniu i minie oraz o krótkim urywanym oddechu i mdłym spojrzeniu.
Zawróciłam, w jednej dłoni trzymałam kluczyki do auta a w drugiej aparat. Musiałam się koncentrować aby utrzymać resztki uchodzącego ze mnie życia. Jeszcze tylko sto pięćdziesiąt metrów i wtedy poczułam, ze koniecznie i natychmiast muszę iść do łazienki. Mój organizm zaczął płatać mi figle i powolutku traciłam kontakt ze światem i kontrolę nad moim zachowaniem. W dwie budki kibelki wpatrywałam się jak zahipnotyzowana. Czułam, ze nigdy tam nie dojdę i umrę w odległości zasięgu reki od zbawienia i w dodatku cała posikana. Przyznam się, ze zdążyłam w ostatniej sekundzie albo milisekundzie.
- Żyjesz? Jesteś tam? - Słyszałam głos p. za drzwiami. - Nie poszedłem na gorę, zrobiłem tylko kilka zdjęć i puściłem się biegiem za tobą ale nie mogłem cie dogonić ale masz parę. - Gdy wyszłam ujął mnie pod rękę i doprowadził do auta. Musiałam nietęgo wyglądać bo widziałam przestrach w oczach p. gdy usadzał mnie na fotelu w samochodzie. Jemu tez chyba nie było całkiem dobrze bo łapki mu się trzęsły i gdy włączył ochładzanie włączył tez ogrzewanie. Odchyliłam oparcie i czekałam na zlitowanie się klimatyzacji aby owiała mnie chłodnym powietrzem.
- Cholera ale gorąco wcale nie chłodzi to ścierwo. - A po chwili. - Chyba mi prysły zmysły bo włączyłem ogrzewanie. Jeszcze chwila a bym nas ugotował.

wtorek, 5 lipca 2011

O kur_a jaka nuda.

Na tą imprezę w nocnym lokalu musiałam na sile wyciągnąć p. z domu. Nie to, ze jest on domatorem i woli kapcie niż hulanki i swawole ale nie odpowiadało mu towarzystwo. Na dodatek lokal do, którego nas zaproszono ledwo załapał się na ostatnią pozycje w kategorii „lubię” i zajął miejsce numer sto.
Dobrze wiemy, ze nie lokal ani jedzenie jest gwarantem dobrej zabawy ale właśnie towarzystwo. Ono nadaje ton imprezie i decyduje o charakterze wieczoru.
W podłym humorze p. zaparkował auto i coś marudził, ze jak będzie do niczego to wychodzi bez względu na okoliczności i konsekwencje. Jako nieustępliwa optymistka wierzyłam, ze wszystko będzie OK.
W knajpie było duszno i w samym progu p. oświadczył, ze wychodzi i wraca do domu nawet taksówką, łaskawie pozwolił mi zostać i wrócić autem. Wiem, ze upalna noc nie sprzyja relaksowi gdy ma się na sobie garnitur i krawat, ja przezornie miałam kusą czarną i szal aby moc regulować temperaturę swego ciała. Syknęłam uspokajające słowa i wkroczyliśmy punktualnie co do minuty i sekundy. Usadzono nas przy stole na którym nic nie było i w powietrzu dawało się wyczuć wkurwienie mojego męża. Po piętnastu minutach oczekiwania na napoje chłodzące i wyskokowe usłyszałam „idę do baru narąbać się w trupa”, już chciałam coś powiedzieć gdy w tym samym momencie przed nami wykwitł dekolt z wyraźnie widocznym stanikiem. Wcale się nie dziwie, ze chłop potrzebował czegoś mocniejszego. Ja tez byłam lekko zniesmaczona tym widokiem, czy do cholery nie ma luster w Ameryce?! 
Położyłam rękę na udzie p. i zamieniłam kilka slow z właścicielką dekoltu ale rozmawiałyśmy o czymś zupełnie innym. Wolno, jakby od niechcenia p. wstał, spojrzał wymownie w moje oczy i wsuwając krzesło na swoje miejsce lekko dotknął mojego ramienia. Zacisnął dłoń znacząco a ja oświadczyłam, ze „zaraz do ciebie przyjdę tylko pogadam chwilkę”. Moja chwilka może trwać bardzo długo ale teraz trwała tyle ile powinna trwać chwilka.
W barze p. już „wyrwał” barmankę i właśnie wymieniali się numerami telefonów i e-mailami gdy stanęłam obok. Ani jedno ani drugie nie zwróciło na mnie uwagi, barmanka prężyła biust i machała rzęsami jak skrzydłami macha motyl. p. zamówił mi drinka „sex on the beach” i kontynuował pogłębianie znajomości z nowa znajoma. Czułam się zupełnie zbędna w tym towarzystwie ale moje zaskoczenie minęło bardzo szybko. Mój mężczyzna, ten jedyny na całe życie robi mi taki numer? Wypiłam drinka jednym duszkiem i wzięłam się do roboty. Kilka przemyślnych słow ułożonych w bardzo znaczące zdanie wprawiło barmankę w osłupienie a p. swym chochlikowym spojrzeniem obrzucił mnie od stop do głów. Zamówił tym razem „screwdriwer” czyli wódkę z sokiem pomarańczowym i po jego wypiciu ujął mnie za rękę i wyciągnął na zewnątrz. 
- Dobrze, ze przyszłaś bo za chwile zostałbym zgwałcony przez tą babę.
- Daj mi t
ą karteczkę.
- Ależ proszę bardzo, co miałem robić? - Wiarę w miłość i j
ą samą trzeba ciągle umacniać wszelkimi sposobami.
- Zapalmy, chociaż trochę świeżego powietrza powdychamy tam jest tak duszno, ze nie ma czym oddychać. 
- Tylko nie myśl, ze pojedziemy teraz do domu. - Było zupełnie za wcześnie aby wyciąć taki numer gospodarzom.
- Pod jednym warunkiem. - No, za chwile znów coś zacznie się dziać. Znam tego faceta jak własną dłoń i jak z dłoni mogę czytać z jego oczu i teraz było mi trochę głupio, ze tak drastycznie zachowałam się w barze walcząc o mężczyznę. Na dobra sprawę to nie była najlepsza sytuacja do zdrady ale wole dmuchać na zimne niż …
- Zróbmy jaja bo zanudzę się na śmierć i będziesz tylko miała kłopot z moimi zwłokami. Zróbmy kilka nieprzyzwoitych ujęć. Okolica nadaje się do tego jak żadna inna. - Na nic zdały się moje prośby aby tego nie robić. Poszliśmy wtedy na układ, ja odegram ta scenę pod warunkiem, ze zostaniemy jeszcze godzinę. Uważałam, ze więcej i ja nie wytrzymam. Przybiliśmy piątki i zaczęłam odgrywać narzucona mi role. Robiłam cuda i błysk lampy błyskowej rozświetlal ciemności tej części ulicy. Byliśmy sami i nie wadziliśmy nikomu.
Chyba za bardzo wczułam się w role tracąc kontrole nad otaczającym nas światem bo raptem usłyszałam bardzo smutny głos przechodnia.
- Dlaczego Pani to robi, jest Pani jeszcze taka młoda. - Jasna cholera ten gość wziął mnie za... wiecie za kogo. 

niedziela, 3 lipca 2011

Anabell, koralikiem w serce.

Wiem, ze internet oprócz kilku wad ma same zalety. Blogowanie natomiast to już zupełnie inna historia bo nie ma wad. Tyle ciekawych spraw poruszają blogowicze, ze można zagubić się w cyberprzestrzeni i ulec złudzeniu, ze to wszystko nie prawda co ludzie piszą. A jednak przekonałam sie, ze tak nie jest.
Od dłuższego czasu jestem wiernym czytelnikiem bloga Anabell.
Urzeczona wdziękiem jej wyrobów któregoś razu wyraziłam gorliwy zachwyt nad jednym z nich. Anabell zaoferowała mi pomoc w spełnieniu marzeń. Wykonała cudowny naszyjnik z muszelkami i bursztynem, wsadziła go do koperty i po tygodniu transatlantyckiej podr
óży znalazł się w moich dłoniach.
Oto właśnie on, cały i okazały!
Za tak wspaniały prezent dziękuję Ci Anabell i życzę dużo zdrowia i cierpliwości przy tak mozolnej pracy.
***
Aby znaleźć się w krainie koralików chwytających za serce, poniżej zamieszczam link do bloga "Nic specjalnego".