1

czwartek, 27 marca 2014

Mój pierwszy aligator.

  Głośne mlaśnięcie zakończyło nasze śniadanie na kolanie. Bez uroczystego przesiadywania przy stole i cieszenia się pierwszym posiłkiem dnia wpychaliśmy do otworów gębowych naprędce wyczarowane kanapki. Pospaliśmy trochę dłużej niż było to w ambitnych planach poprzedniego wieczora i staraliśmy się nadrobić stracony czas. Dzisiaj mamy zamiar spotkać się z egzotycznymi zwierzętami na wolności. Oczywiście zamiast całej wyprawy na południe można pojechać do ZOO i zobaczyć właśnie krokodyle i aligatory ale spotkanie takiego gada pośród traw to nie lada przeżycie.
Ahinga czyli Wężówka amerykańska.
 Bardzo blisko („bardzo blisko” to pojęcie względne dla nas przyzwyczajonych do przemierzania setek kilometrów aby dojechać do celu) Miami jest kilka miejsc specjalnie przystosowanych do oglądania flory i fauny bagien ciągnących się na przestrzeni wielu kilometrów. Everglades Park wraz z Big Cypress to rozległe bagna zajmujące powierzchnię ponad osiemnaście i pół tysięcy kilometrów kwadratowych czyli ciut mniej niż województwo łódzkie lub przekładając na polski to 5% powierzchni Polski. Na takim rozległym terenie zamieszkują bardzo różne zwierzęta i niecodziennej urody rośliny. Co rośnie i co żyje na tak rozległych bagnach prawdopodobnie lepiej nie wiedzieć aby za wczasu nie przerazić się i nie pójść do knajpy na piwo. p. rozpoczął przyswajanie informacji z dostępnych źródeł podczas jazdy. Dowiedziałam się, że tylko cztery pośród dwudziestu siedmiu gatunków węży zamieszkujących tą okolicę są jadowite, w miarę zbliżania się do Ahinga Trial dostawałam coraz to większe oczy. 
- Bardzo cię proszę więcej mi już nie czytaj bo zaraz zawrócę do hotelu. - Miałam dość niesamowitych opowieści o trzydziestometrowych wężach w stylu boa dusiciel albo pyton kusiciel które można obecnie spotkać właśnie tam gdzie jedziemy. Ulotki informacyjne zajmowały całą kieszeń za fotelem pasażera i obiecałam sobie, że wyrzucę je wszystkie, nawet te nie przeczytane. Nadmiar informacji może być deprymujący a dla tych którzy nie są wielbicielami węży nawet denerwujący. Dowiedzieliśmy się z tych ulotek, że amatorzy którym znudziła się hodowla egzotycznych węży pozbywają się pupilków wypuszczając je na bagna. W ten sposób zaaklimatyzował się paskudnik pyton birmański rodem z Azji i zamiast jechać do odległej Tajlandii można po kolacji wyskoczyć do Ahinga Trial albo w inne miejsce aby tam go zobaczyć. Do niedawna na Florydzie były tylko aligatory ale obecnie rozległe bagna dały schronienie również krokodylom. Spotkanie aligatora było naszym najambitniejszym zamierzeniem i o potworach woleliśmy nawet nie wspominać na głos. 
- Nie wierzę aby aligatory leżały sobie na trawie i czekały na turystów. - Sceptycyzm p. czasami jest zupełnie nie na miejscu. Musi coś tutaj być ciekawego bo to najpopularniejsze miejsce dla chętnych spotkań z mieszkańcami bagien. Parking od samego wjazdu ostrzegał przed …, 
przed sępami a nie przed aligatorami. 
Zapomniałam o tym niesamowitym miejscu gdzie sępy drapią lakier aut, urywają wycieraczki, dziobią lusterka i już nie pamiętam co jeszcze mogą zniszczyć. Dlatego wzięliśmy płachtę grubego plastiku używanego zwykle pod podłogę namiotu aby przykryć auto. Auta nie okryliśmy przed złośliwymi ptakami ryzykując ewentualne szkody tylko dlatego aby przekonać się co nam zniszczą. Ciekawe podejście do życia? 
Ruszyliśmy zatem wyznaczonym szlakiem i po kilkudziesięciu metrach spotkaliśmy "domowego" kormorana.
 Ptaki te były na tyle oswojone z tabunem zwiedzających, że pozwalały na zbliżanie się do nich na metr. Skorzystałam z tej okazji bo nigdy wcześniej nie miałam okazji widzieć tak blisko ptaka, bohatera piosenki Piotra Szczepanika. Nawet nie musiałam ich gonić aby zrobić zdjęcie z jednym z nich. 
Niezadowolony p. marudził, że nie ma krokodyli i wszystko inne go nie interesuje. 
- Będą, będą, poczekaj trochę a będziesz mógł nie jednego pogłaskać. - Kolejne metry to przedzieranie się przez wycieczkę zajmującą całą szerokość ścieżki. Później dwadzieścia metrów biegu aby oddalić się od gwarnego tłumu i wreszcie byliśmy sami. Aligatorów ani krokodyli jednak nie było. Smutna mina p. mówiła sama za siebie a mnie powolutku udzielało się przeświadczenie, że spotkać dużego gada z jeszcze większą paszczą nie jest prostą rzeczą.

Podczas gdy zafascynowany p. przyglądał się roślinkom które notorycznie usychają w naszym mieszkaniu po dwóch miesiącach daremnej opieki, ja wbijałam wzrok w wodę aby odnaleźć chociażby ślady po aligatorze. 

Na korzeniu po lewej widać brązową jaszczurkę!!!

Moje usilne wpatrywanie się w gąszcz korzeni i gałęzi tuż nad wodą wreszcie  się opłacił. 
- Tam! - Wskazałam ręką ukrytego aligatora. Bezwiednie jednak zniżyłam głos i p. wcale mnie nie dosłyszał koncentrując się na kolejnej roślinie. - Chodź tu! Tu jest aligator. - Ponaglałam go donośnym szeptem obawiając się, że mój głos może spłoszyć dostrzeżonego gada. Machnęłam rozkazująco na p. i jeszcze raz wyprostowaną jak strzała ręką wskazałam kierunek. 
- Co? - p. wydawał się nieobecny duchem i ciałem. 
- Krokodyl. 
- Gdzie? - O jejku co za podróżnik skoro nie widzi otaczającej go przyrody. Podeszłam do niego i ciągnąc męża za rękaw ustawiłam go dokładnie w miejscu w którym stałam sekundę wcześniej. Musieliśmy komicznie wyglądać, ja z ciągle wyciągniętą ręką a p. z głupią miną patrząc na mój wskazujący palec. 
- Tam w krzakach. - Zniecierpliwiona dźgałam powietrze przed sobą. Po chwili kąciki ust jako pierwsze podniosły się niewidocznie do góry a później pełny uśmiech zagościł na twarzy p. 
- Mam cię. - Wymamrotał z takim uwielbieniem jakby to on sam go znalazł. Kilka zdjęć z bliska i z daleka pokazuje jak świetnie aligator wtopił się w krajobraz czekając aż jedzenie samo podpłynie mu pod nos. Byłam wniebowzięta i dumna, że to ja znalazłam pierwszy okaz. Gdybym miała ogon taki jak paw to ten biedny ptak powinien uczyć się ode mnie jak go nosić i pokazywać zadowolenie. p. natomiast odjął aparat od oka pozwalając mu zawisnąć w okolicach brzucha. Oparł się o barierkę prawą ręką i skrzyżował prawą nogę przed lewą. Patrzył na mnie z przekąsem i po słowach - … to pewnie atrapa aby ludziska się cieszyli, wcale się nie rusza ... - mój pawi ogon opadł wraz z mym zadowoleniem. Jak można być aż takim sceptykiem! 
- Czego się spodziewasz. - Zaczęłam zadziornie. - Że na twój widok aligatory zaczną tańczyć lambadę jak w kreskówkach? - Minęłam strusia pędziwiatra, bo z tą postacią skojarzył mi się p. w swej pozycji i skierowałam się w dalszą drogę słysząc, że wycieczka zbliża się do nas niebezpiecznie. 
Nie uszłam jednak daleko, zaledwie kilka kroków, gdy tuż obok ścieżki-pomostu unoszącej się pół metra ponad wodą zobaczyłam żółwia płynącego pomiędzy wodorostami. 
- A tutaj jest żółw. - Z dziką satysfakcją oznajmiłam nie czekając aż ktoś zainteresuje się moimi słowami. Teraz już nie czekałam na nadwornego fotografa i sama uwieczniłam kolejny powód do dumy. Ale mam farta dzisiaj. p. podbiegł do mnie i spojrzał w miejsce gdzie jeszcze przed chwilą widziałam prawie niewidocznego gada. Widoczna pomiędzy zaroślami wycieczka zbliżała się nieuchronnie więc ruszyliśmy z kopyta w dalszą drogę uciekając przed tłumem i zgiełkiem. Dotarliśmy do parkingu szybkim krokiem bo jeszcze dzisiaj chcieliśmy odwiedzić kolejne miejsce szczycące się dużą ilością aligatorów. Sępy oszczędziły nasze auto nie powodując nawet najmniejszej szkody więc zadowoleni ruszyliśmy w drogę pełną niespodzianek.

środa, 19 marca 2014

Najkrótszy post o wiośnie.

Gdzie jest wiosna?
Bo u nas jej nie ma!

piątek, 14 marca 2014

Schabowy po kubańsku.

Przed sylwestrową nocą postanowiliśmy zapoznać się z terenem naszego jutrzejszego szaleństwa aby nie było rozczarowań i późniejszych narzekań w stylu „a nie mówiłam/em”. Pogoda zupełnie nie nastrajała do optymistycznego patrzenia na świat ale jak widać wielu miało zupełnie odmienne spojrzenie. 
Krótki rekonesans był dość uciążliwy bo ruch na nad oceanicznym bulwarze był duży. Taksówki i autobusy wycieczkowe podjeżdżały pod hotele przywożąc ostatnich chętnych na zarezerwowane miejsca.
 Ilość restauracji wydawała się dostateczna bo hotele usytuowane wzdłuż nadbrzeżnego bulwaru były prawie przyklejone bocznymi ścianami.
Aby zrobić zdjęcie z odrobiną przestrzeni przed maską auta jechałam wolniej niż inni powodując całkiem niezły korek za naszym samochodem.
Nie lubię takich sytuacji ale czego nie robi się dla siedzącego obok mnie fotografa. Jak już wiecie mieliśmy dwa miejsca do wyboru i każde z nich oferowało odmienne atrakcje na sylwestrową noc.
Miami to miasto tętniące życiem w ciągłej rozbudowie i jazda po nim w godzinach szczytu może być uciążliwa.
Zbliżała się pora lanczu więc rada w radę postanowiliśmy uciec do Małej Hawany (Little Havana) na degustację kubańskiej kuchni.
Little Havana to zespół ulic zamieszkiwany przez kubańskich uchodźców w południowej części Miami. Poszukiwania najsławniejszej restauracji serwującej kubańskie potrawy najłatwiej rozpocząć i zakończyć w internecie. Tak też zrobił p. podczas jazdy z centrum miasta. Wybór był oczywisty, najbardziej rozpoznawalną knajpą był Wersal. Oczywiście żadna inna nazwa nie ma tyle wspólnego z Kubą i zabawa się rozpoczęła. Trafiona jak kulą w płot nazwa restauracji jawiła się niezgłebioną tajemnicą
- Wersal po kubańsku na amerykańską modłę. Ciekawe co oni tam serwują? - p. rozpoczął wyścig domysłów na temat wyglądu kelnerów w ubiorach w stylu Ludwika któregośtam oraz srebrnej zastawy. 
- Kryształów powinno być pod dostatkiem aby i woda sodowa ładnie się skrzyła. - Dodałam bo o szampanie mogłam pomarzyć gdyż znów byłam kierowcą
Biało-kremowy budynek z zielonymi markizami wyglądał schludnie i burczenie w brzuchu wzmogło się gdy okazało się, ze nie ma miejsca na parkingu ani przed samą restauracją ani przed firmową piekarnią. Dzięki przezorności właścicieli był dodatkowy parking na tyłach restauracji. Kilka kroków dobrze nam zrobi na trawienie i już jesteśmy przed wejściem do restauracji. Tłok tutaj jednak taki, że nawet nie da się wcisnąć do środka. Chmury na obliczu męża nie zapowiadały sielanki w zaciszu restauracyjnego pomieszczenia. Ocierająca się o siebie gawiedź szturmowała wąskie wejście i jak to w takich przypadkach bywa ani wyjść ani wejść. 
- Pozwólcie im najpierw wyjść. - Rozległ się ogłuszający głos jakiegoś sfrustrowanego typa tuż za mną.  Aż skuliłam się odruchowo bo huk zagłuszył nawet moje myśli. Donośne rozporządzenie dało efekt tak jakby tłum potrzebował przywódcy. Znam ten głos ale wolałam nie przyznawać się do znajomosci z jego włascicielem. Zrobiło się luzniej w przejsciu i zostałam wepchnięta do Wersalu. Wersalu?????????
- Stolik dla dwojga. - p. zadeklarował w ten sposób chęć spożycia lanczu właśnie w tym miejscu. - Przy oknie. - Burknął do siebie pod nosem po polsku. Kobieta która miała rysy hindusko-latynoskie zapisała nasze nazwisko na już dokładnie zagryzmolonej karteluszce. 

- OK – Odpowiedziała bez najmniejszego nawet uśmiechu bo niby z czego się cieszyć gdy jest się potrącaną przez setkę bioder na pięć minut. Z mojej wysokości niewiele widziałam bo roślejsze typy przesłaniały mi horyzont i nie wiedziałam w którą stronę się udać. p. również stał oczekując na dalsze instrukcje lub poprowadzenie do stolika. Tłum dzięki temu zagęścił się jeszcze bardziej jeżeli w ogóle było to możliwe. - Idźcie do kolejki. - Po chwili zaskoczyła hostessa. Lekki ruch jej głowy wskazał kierunek. Podążyłam wzrokiem właśnie tam ale niewiele mogłam dostrzec oprócz wygłodniałej ciżby. p. ruszył we wskazanym kierunku z rozdziawioną ze zdziwienia paszczą. Moja torebka opierała się na plecach p. lub bardziej na jego czterech literach aby nie zgubić tropu a ja parłam na przód nie pozwalając na wtargniecie pomiędzy nas jakieś obcej istocie. Wszystko to odbywało się w wąskim korytarzu oddzielającym restaurację od cukierni. Gdy dotarliśmy na koniec kolejki bez końca, miny nam zrzedły. 
- Będziemy tu stać przynajmniej godzinę! - Po dziesięciu minutach ktoś zemdlał w kolejce albo dostał zawału serca bo poruszyliśmy się o krok do przodu. Teraz mieliśmy podgląd na salę restauracyjną gdyż litą ścianę zastąpiły małe szybki od podłogi do sufitu. Tuż obok nas przyklejone było menu aby oczekujący mogli uprzyjemnić sobie czas przestępowania z nogi na nogę i wybrać potrawy. Widok z przeciwnej strony przeszklonej ściany musiał być wyjątkowo przykry. Wyobrażałam sobie jak siedzę przy pierwszym lepszym stoliku, bo o tym przy oknie nie było mowy i patrzę na głodnych ludzi oblizujących ślinę na widok jedzenia które wkładam do ust. Wersal. Zaczęliśmy czytać ofertę restauracji. Hamburger z frytkami pojawiał się wielokrotnie z różnymi dodatkami. Kawałek mięsa pod nazwą stek też walczył o palmę pierwszeństwa na liście. 
- Same kubańskie potrawy, nieprawdaż? - Oj, joj tyle jadu w tak krótkim zdaniu nic dobrego nie wróżyło. Dodatkowo to „nieprawdaż” które nie gościło na ustach męża od przynajmniej dziesięciolecia. - Zobacz jak to wygląda. - Tak oddzielnie i z dużą przerwą pomiędzy nimi, wypowiadane słowa przypominały bardziej szczekanie psa niż ludzką mowę. Wyostrzyłam wzrok na kilka metrów w dal i Wersal zniknął jak sen przy dzwonku budzika. Zwykłe stoły pomalowane farbą łuszczącą się i tu i tam bez obrusów a krzesła o jakości gorszej niż w sklepach z artykułami z drugiej ręki. Od razu ślina do której jestem przyzwyczajona od lat zmieniła swój smak na cierpki i tkwiła pomiędzy językiem a podniebieniem nie wiedząc w którym kierunku ma się udać. Tu popełniłam błąd z konsekwencjami. Spojrzałam na p. z kwaśną miną i w tym momencie zostałam uprowadzona z restauracji. Unosiłam się lekko ponad ziemią bo p. trzymał mnie pod pachy i wyprowadzał jak pijaka na ulicę
- Oszalałeś! - Krzyknęłam nie zwracając uwagi na to, że popycham ludzi jak taran i ani myślę aby za to przepraszać. Przecież to nie moja wina, że mój mąż zmienił zdanie i natychmiast chce opuścić to pomieszczenie. Nikt się za mną nie ujął i nie złajał małżonka, zostałam wypchnięta poza tłum i znaleźliśmy się na zewnątrz. 
- W dupie mam taki Wersal, nie będę czekał na stolik w dworcowej. - Wnętrze auta było jeszcze chłodne co wskazywało, że nie spędziliśmy dużo czasu poza nim. 
- Pojedziemy do innej bo knajp w Ameryce nie brakuje. - Chciałam protestować i wygarnąć, że to najlepsza knajpa w mieście ale sumienie mówiło „nie przesadzaj” i  zupełnie przygnębiona czekałam na ciąg dalszy. W sumie to p. miał rację bo hamburgera i frytki można zjeść na każdym rogu i nie trzeba jechać aż do Miami aby przekonać się, że smak nie wiele różni się od tego serwowanego w McDonaldzie w każdym zakątku świata. 
- Mam, jedziemy do La Rosa! 
- Dobrze ale którędy. 
- Wyjedz z parkingu i zaraz w lewo. Potem w prawo i na dużym skrzyżowaniu w prawo i będzie po lewej. 
- To gdzie mam jechać? - Za chwilę zacznę się denerwować bo opis jest taki jak „wedle kapliczki pod koniec dnia skręć lekko w stronę zachodzącego słońca”. Jednak dotarliśmy na miejsce po pięciu minutach i zaparkowaliśmy auto zaraz obok stolika pod parasolem. Cień parasola kładł się na ścianie budynku i nie dawał schronienia przed słońcem trzem mężczyznom w garniturach. Jeśli to Kubańczycy to i tak marzną w takiej temperaturze. My zdecydowaliśmy się na wejście do środka. Tutaj z kolei oprócz nas były jeszcze dwie osoby nie licząc tych siedzących na zewnątrz. W internecie na pięć gwiazdek jako najwyższa ocena konsumentów, restauracja miała ich 4 i pół. 
Do stolika ze śnieżno białym obrusem z małą ale widoczną plamą zaprowadził nas starszy jegomość. Kręcone włosy przyprószone siwizną i ogorzała twarz o latynoskich rysach mogłyby wskazywać na pochodzenie z zakazanej wyspy. Od razu pojawił się młody kelner z kartą win. 
- Oczywiście jakżeby inaczej. Nachlaj się przed obiadem to nie będziesz wiedział co jesz. - p. jest dzisiaj jakiś mało delikatny przeszło mi po głowie. 
Zrozumienie w czasie wędrówek to konieczność. Jak pijemy to oboje a jak jedno ma szlaban na alkohol bo kieruje to drugie też nie pije. Nie wynika to z szalonej miłosci lub dobrze pojętej solidarności lecz z zależności od środka transportu i jego operatora. Nigdy nie wiadomo co w czasie jazdy może się przytrafić kierowcy i pilot zawsze musi być gotowy na zastępstwo. Odmówiliśmy z bólem serca i zamiast alkoholu mnie przypadła coca-cola na lodzie a p. prawdziwe słodkie espresso. Karta dań zwykle jest tak zawile napisana jak rozprawa o wybuchach na 19 słońcu jeszcze nie odkrytej galaktyki. Za wszystkie diabły na tym i innym świecie po nazwie dania nie zgadniesz co ono zawiera lub wielokrotnie trudno się domyślić z czego jest zrobione. Pomoc kelnera jest nieodzowna aby rozszyfrował kilka linijek napisanych znajomym nam przecież alfabetem. 
- Poprosimy o coś prawdziwie kubańskiego. - Młody kelner patrzy na nas podejrzliwie jakbyśmy poprosili go aby rozebrał się do naga. 
- Coś co jest bardzo popularne na Kubie. - Z promiennym uśmiechem p. drąży temat. Aby zachęcić kelnera do współpracy p. podtyka mu menu aby lepiej przyjrzał się sześciu stronom zapisanych drobnym maczkiem. Część tego maczku była nawet tłustym drukiem. Dobrze mieć w zanadrzu nieznany język do porozumiewania się w drastycznych sytuacjach. Tutaj akurat zarówno polski jak angielski uchodziły za języki obce i nieznane. Na chłopski rozum biorąc to Kuba jest wyspą oblaną oceanem ze wszystkich stron. Dostatek plaż powinien zaowocować łowieniem i spożywaniem dóbr których jest pod dostatkiem w wodzie. Spodziewaliśmy się jakieś super ryby której w Miami nie powinno brakować albo coś w rodzaju biednego placka z kukurydzy na wzór kuchni meksykańskiej. Kelner patrzy i patrzy a zrozumienia tematu nie widać na jego obliczu. 
Bryzol cielęcy w sosie własnym z frytkami i coleslaw. To wskazał jako przysmak kuchni kubańskiej. p. rzucił się na oparcie krzesła jak rażony piorunem z palca Merlina i prawie nie złamał oparcia krzesła. Co
ś chrupnęło ale nie był to jego kręgosłup. Patrzę co wskazuje palec kelnera i oprócz dania widzę również cenę $49.99. Palcem robiona nie jestem i na takie chwyty nie dam się nabrać aby zamawiać jedno z najdroższych dań. Można o mnie wiele złego powiedzieć ale nie to, że brzydko się wyrażam. Nie przeklinam bo nie mam tego we krwi i wraz z upływem lat na tym ludzkim padole nie wykształciłam takiej potrzeby. Nie bluźnię i kurwa mać nawet za pięćset złotych bym nie powiedziała ale właśnie teraz chciałam aby to powiedział p. który od łaciny nie stroni. Pąs nadciśnienia zakwitł na obliczu biesiadnika który wdał się w dyskusję z przemiłym idiotą kelnerem. Po chwili dłuższej lub krótszej niż normalna chwila wynikło, że wszystko co jest w karcie jest kuchnią kubańską. W myślach prosiłam i błagałam p. aby nie ciągnął tego tematu bo nie ma potrzeby i ja już mam dość zwiedzania rubieży rozkoszy podniebienia ale na litość boską zamówmy coś do zjedzenia bo zacznę gryźć pazury. Rozłożeni na łopatki i pokonani knock-outem zjedliśmy ośmiornicę i jakieś mięso bez emocji i wzruszeń. Najważniejsze, że to wszystko było prawdziwą i niepowtarzalną kuchnią ludzi zamieszkujących Kubę a serwowane w USA. 
- Zróbmy tak. - p. przytknął palec do warg i wzniósł wzrok w stronę sufitu gdy już uporaliśmy się ze zwykłym żarciem w zupełnie amerykańskiej knajpie. - Raz w miesiącu będziemy jeść jak Kubańczycy. Będziemy świętować bogatą w smaki kuchnię kubańską. Co ty na to? - Ośmiornica właśnie zaległa w dobrym miejscu żołądka i nie miałam zamiaru obecnie zgadywać jaki podstęp planuje p.. O tym, że planuje podstęp nie miałam żadnych ale to żadnych wątpliwości. Cierpliwie czekałam co wymyślił i błogi nastój ociężałości po jedzeniu sprawiał, że jego słowa jakby dobiegały z daleka, z bardzo daleka. - Przyrządzisz schabowego w panierce, ziemniaki polane tłuszczem z patelni i kapustę. Taką zasmażaną na słoninie. - Ciągle błogi nastrój trwał bo fantazja p. równała się z moim dniem powszednim. - Usiądziesz sobie przy stole a ja podam ci kubańskiego schabowego. 
- A ja co? Mam założyć czarną bluzkę z głębokim dekoltem, czerwoną spódnicę i różę we włosy aby stać się twoją señoritą? - No wiadomo, mam zrobić cały obiad i wystroić się na deser. Od razu szare komórki obudziły się z letargu. 
- Nie, nie musi być aż tak dokładnie aby było po kubańsku wystarczy, że założę słomkowy kapelusz i zapalę cygaro.

czwartek, 6 marca 2014

Paskudne złodziejaszki.

   Nie mogliśmy oprzeć się pokusie aby nie odwiedzić warzywniaka pod gołym niebem. Zaparkowane auta na ulicy i to w dużej odległości od sklepu świadczyły o jego  popularności. Ludzka natura przepełniona jest lenistwem bo ileż to razy krążyłam po parkingu przed sklepem aby zaparkować jak najbliżej drzwi wejściowych. Nie uśmiechało mi się półkilometrowe dojście bo kierowca ma jakby zboczone spojrzenie na chodzenie i najlepiej byłoby zrobić zakupy nie opuszczając miejsca za kierownicą. Szczęście uśmiechnęło się do leniucha bo właśnie ktoś odjeżdżał spod samego sklepu i zajęliśmy to wymarzone miejsce. Zanim weszliśmy do środka rozejrzałam się dookoła i zupełnie zdumiona nie mogłam oderwać wzroku od rozgrywającej się przede mną sceny. Takiej dbałości o klienta jeszcze w życiu nie widziałam i nawet nie sądziłam, że tak prosty pomysł może zaskarbić sobie wdzięczność przyjezdnych. Wzdłuż drogi na poboczu której zaparkowane były auta krążył firmowy pojazd dowożąc ludzi do sklepu. Później oczywiście odwoził ich wraz z zakupami. Nie raz spotkałam się z uprzejmą obsługą która dopchnie wózek z zakupami do zaparkowanego auta i umieści je w bagażniku ale o podwożeniu jeszcze nie słyszałam.
Przed straganem DJ grał muzykę przyjemną dla ucha i od czasu do czasu zachwalał płody ziemi o wyjątkowej świeżości i w atrakcyjnych cenach. Świetna reklama. Do środka jednak nie było tak łatwo wejść gdyż na drodze mieliśmy grubą kolejkę oczekujących. 
- Czy oni poszaleli. - Dobiegło mnie niedowierzanie p.. Rzeczywiście już dawno kolejki do sklepu stanowią przeżytek o którym młodzi nie mają pojęcia a przez tych z dobrą pamięcią wspominany ze zgrozą. Stojący jeden za drugim utworzyli pokaźnych rozmiarów tłum oczekujący na porcję świeżego soku. Od razu ustawiłam się na samym końcu bo jak nie spróbować lokalnego przysmaku.
Ślinkę oblizywałam ustawicznie i już czułam wspaniały smak świeżego soku pomarańczowo-marchewkowo-kiwi-i-cokolwiek gdy stojący obok osobnik wydał z siebie groźny pomruk zabarwiony dezaprobatą
- Czy sądzisz, że owoce z których wyciskają sok są dokładnie umyte? Na pewno nie! Ja tego nie tknę. - Ten wywód zamroził moje domniemane rozkosze. Sekundę zastanowiłam się nad słowami p. które zasiały ziarno niepewności. Stałam jednak posłusznie w kolejce bo obsługa uwijała się składnie i krok za krokiem zbliżałam się do rozkosznego napoju. - Tu przecież pracują normalni ludzie i nie spodziewaj się, że nie dłubią w nosie i raptem wszyscy myją ręce po wyjściu z kibla. - Tak, właśnie tak powiedział, „z kibla” a nie z toalety i to przemówiło do mojej wyobraźni. Użycie brzydszego określenia odniosło skutek bo toaleta kojarzy się z bieżącą, ciepłą wodą i pachnącym otoczeniem a kibel przypomina zupełnie coś przeciwnego. Jak tak dalej pójdzie to p. zostanie mistrzem w odchudzaniu obrzydzając jedzenie. Wyszłam z kolejki bo gardło ścisnęło mi się w cieniutką rurkę przez którą nie przełknęłabym ani łyka świeżego soku. Czułam się jakbym popełniła trzy grzechy śmiertelne i skierowałam się pomiędzy skrzynki wypełnione niemytymi owocami i warzywami. Trochę racji zapewne było w słowach potępiających moją decyzję ale czy w 100% nie byłam pewna. W każdym razie zmniejszyłam ryzyko rozstroju żołądka na korzyść rozstroju nerwowego.
 Do sklepu-straganu przyjeżdżają całe rodziny i aby spędzony tam czas również potomstwo mile wspominało właśnie dla nich zorganizowane jest mini ZOO z żółwiami, gęsiami, papugami i jakimiś małymi gadami od których trzymałam się z daleka.
 Różnorodność owoców była doprawdy duża i nasze zakupy przemieniłyby się w zwiedzanie gdyby nie karambola (Oskomian pospolity). Widoczna na zdjęciu poniżej pod napisem tropical manzanos. Kupiliśmy dwie sztuki bo brak lodówki znakomicie unicestwił moje zapędy w wydawaniu pieniędzy. Owoc ten ma miąższ podobny do winogrona a delikatny, słodko-cierpki smak można polubić przy odrobinie dobrej woli. My używamy ich do warzywnych sałatek na surowo ze względu na bardzo atrakcyjny kształt przypominający gwiazdę.
 Na słowo skrót dostaję nerwowego tiku bo rzadko kiedy skrót oznacza krótszą drogę. Tak było gdy opuściliśmy stragan i dwie drogi zapraszały do skorzystania z ich nawierzchni. Wybrana przez mojego pilota droga nie okazała się krótsza ale za to ciekawsza. Olbrzymie dziko rosnące filodendrony zatrzymały nas na dłużej bo o wyhodowaniu takiego okazu mogę tylko pomarzyć. Jedynie mogę zrobić sobie przy nim zdjęcie abym przypominała sobie co nie wyrośnie w domowych warunkach, a szkoda.
Zaraz obok był sad, trochę zaniedbany ale na pewno nie bezpański. p. jednak podążył w jego kierunku nie bacząc na moje protesty. 
- Gdzie leziesz cholerniku. - Musiałam jakoś ostudzić jego zapał w odkrywaniu prywatnych terenów i łażeniu tam gdzie właściciel niechętnie widzi intruzów. 
- Najwyżej nas opieprzą i każą się wynosić. - Wiadomo, że tak będzie gdy ktoś nas dostrzeże. Świadomy przestępstwa mąż jednak szedł dalej przyglądając się dokładnie drzewom. Jak pokorna gęś szłam za nim bo już wolałam we dwójkę spotkać złego rolnika niż pozostać sama obok zarośli w których może czaić się syczący gad z rozdwojonym językiem.
Nasza wędrówka w egzotycznym sadzie zakończyła się przy drzewie z carambolą. To tak rosną, jak jabłka i jeden owoc zupełnie przypadkowo znalazł się w kieszeni spodni. Czy był to owoc podniesiony z ziemi czy prosto z gałęzi pozostanie tajemnicą.