1

niedziela, 31 października 2010

Washington


Przed nami jeszcze kawal drogi aby zakończyć planowany na dziś odcinek trasy. Zrobiło się późno i desperacko szukamy jakieś dobrej kawy aby nas obudziła. 
Nie ma mowy o sikach ze stacji benzynowej i marzy nam się Starbucks. Marzenia czasem się spełniają. W takim małym miasteczku Starbucks to jak oaza na pustyni, zdarza się rzadko i to tam gdzie nie potrzeba. A jednak los nam sprzyjał. Ucieszyliśmy się niebywale na widok zielonego logo, z największymi kubkami kawy ruszyliśmy w dalsza drogę. 
Granica stanu musiała być w samym mieście bo nie zauważyliśmy tablicy informacyjnej. Zmienił się wygląd znaków drogowych i profil  prezydenta Washingtona był niezbitym dowodem ze już pożegnaliśmy Idaho. Zachodzące słońce spieszyło się do snu i złotym kolorem witało nadchodzącą noc. Nam tez się spieszyło do snu ale kemping jest dopiero w Oregonie wiec gaz do dechy aby jak najszybciej dojechać do celu. Jechaliśmy pod gore i w ten sposób opóźnialiśmy zachód słońca. Mogłam nasycić swoja dusze niecodziennymi widokami. 
Wszystko dookoła było w kolorze złota i brązu nawet krowy miały taka barwę. Gdybym zobaczyła taki obraz w galerii to bardzo sceptycznie bym się nastawiła do niego. Można namalować krajobraz w kolorze niebieskim lub zielonym ale i tak usta powiedziały by nie to nie możliwe świat tak nie wygląda. 
Z tego wynika, ze nie znam się na sztuce malarskiej bo jak widać wszystko jest możliwe w naturze i to wcale nie razi. "Zobaczyć słonce w nocy, zobaczyć latem śnieg..." tak śpiewała Mira Kubasinska z zespołem Breakout. Ja to widzę właśnie teraz jest noc albo dzień bo jednocześnie jest słońce, którego już tylko widać kawałek i jest księżyc w pełni już dość wysoko na niebie. Śnieg zobaczyłam dnia następnego w samo południe ale o tym później. Czyż ten świat nie jest skonstruowany idealnie? Po chwili zadumy nad otaczającą nas aura uroku wyjechaliśmy z rowu gdzie zaparkowaliśmy nasze auto by zrobić zdjęcie i przy świetle księżyca pomknęliśmy na spotkanie z Oregonem.

czwartek, 28 października 2010

Złoty środek.

Namówiłam koleżankę do blogowania. Po niedługim czasie Petronela zarzuciła mnie pytaniami i uwagami na temat posiadaczy blogów. Któregoś wieczora wpadła na chwilkę na kawę i pozostała do północy. Kilka godzin upłynęło jak piec minut. Po przywitaniu i zdawkowym co słychać, Petronela przesunęła bezpardonowo mojego laptopa i zaczęła w nim grzebać.
- Hej odczep się, chcesz coś zobaczyć? - Zapytałam w miarę uprzejmie bo nie cierpię jak ktoś posługuje się moim komputerem. Chyba zbyt personalnie traktuje ten sprzęt ale uważam go jako coś prywatnego i bardzo osobistego. Koleżanka wcale się nie przejęła tym co powiedziałam.
- Nie martw się nie będę oglądała twojej męskiej pornografii, chce tylko coś ci pokazać na necie.
- Ja nie mam....- Nie dopuściła mnie do słowa i kontynuowała jakby mnie nie było. Ona nie da sobie przerwać tak łatwo, zastanawiające kiedy łyka ślinę albo bierze oddech.
- Zobacz, na przykład (tu pada nick posiadaczki bloga) wcale nie odpowiada na komentarze, to chyba nie jest OK. - Już chciałam wykorzystać okazje aby coś powiedzieć ale Petronela nie czekała, aż z moich otwierających się ust usłyszy jakiś dźwięk. 
- O! A ta łazi wszędzie a nie zostawia komentarzy, tamta pisze wszędzie. - Jeszcze przez chwile opowiadała jak posługując się szpiegami na blogach (tak nazwala "feedjit") wszystko widać kto do kogo wchodzi, itd itp. Jasne jest, ze Petronela przyłożyła się do roboty i początki swego świata blogów potraktowała bardziej naukowo niż emocjonalnie. Mówiła o swych spostrzeżeniach co do szaty graficznej, układu stron i pomysłowości właścicieli blogów. Wiele ciekawych uwag jak na cztery tygodnie po tym jak zaraziłam ja blogiem. Ona nie ma swojej strony, jest na etapie buszowania i czytania. Bardzo dobrze bo po to piszemy aby inni mogli czytać. Sprawa zamieszczania komentarzy jednak zdominowała nasz wieczór. Zamieszczać swoje uwagi czy nie? Za każdym razem jak odwiedzasz jakąś stronę czy od czasu do czasu? Petronela przyznała się, ze nie komentuje bo się boi i nie wie czy jak coś napisze to czy właściciel się nie obrazi. Uważam, ze nie powinien bo skoro pisze bloga i udostępnia go wszystkim to jest gotów na krytykę, obojętne czy będzie to pochwala czy nagana. Wystarczy zrobić to kulturalnie. Wymiana poglądów może tylko pomoc a nie zaszkodzić, samotność w sieci szkodzi. 
- Kurcze nie mogę się odczepić od komputera, jak zacznę czytać to awantura gotowa bo zapominam o rodzinie, kuchnia leży odłogiem nie wspominając o praniu czy sprzątaniu. Mało tego zapominam nawet o swoich potrzebach fizjologicznych. W ostatnim momencie lecę do łazienki i nie daj Boże aby była zajęta. Drę się aby natychmiast mnie wpuszczono bez względu na to kto i co tam robi. - Opowiada mi jeszcze, ze rodzina uważa ja za wariatkę i ze internet ja kiedyś cała wciągnie albo dostanie totalnego, nieodwracalnego pomieszania zmysłów. Takie są początki bardzo burzliwe a po pewnym czasie przychodzi opamiętanie i stan równowagi ze wskazaniem na internet. Jednak nie mogłyśmy odczepić się od komentarzy. Czy wypada buszować po blogu dzień po dniu i nie zostawić uwagi co o nim sadze, nie zostawić innego śladu po sobie jak tylko ślad na liczniku odwiedzin albo na "szpiegu"? Czy wy macie jakiś złoty środek?

poniedziałek, 25 października 2010

Halloween i ja.

 Jak przyjechałam tutaj to wszystko było inne niż w Europie a Ameryka wydawała się być odleglejsza o co najmniej dodatkowe dwa oceany w porównaniu z Polska. Dzień, w którym tabuny przebierańców chodzących od domu do domu należał do dziwactw zaakceptowanych bez szczególnego zastanawiania się. Tak tutaj jest i koniec. Co ja o tym sadze to już zupełnie inna para kaloszy. 
Dla Wika, który był na tyle mały, ze podobało mu się przebieranie za diabła, korsarza, ducha i kto tam wie za co jeszcze, dzień taki to nie lada atrakcja. Dziecku nie można odmówić takiej frajdy wiec jako ochrona chodziłam z nim i kilkoma jego kumplami po domach i uczestniczyłam w żebractwie-zbieractwie cukierków i podłych słodyczy. Końcówka października nie należy do ciepłych w okolicy Chicago i spacery wieczorem przy temperaturze około zera stopni C nie jest dla mnie atrakcja a wręcz przeciwnie utrapieniem. Głównym celem i ambicja każdego uczestnika "Trick or treat" czyli „jak nie dasz cukierka to ci wytnę numer” było zebranie jak największej ilości słodyczy. Kilka domów czy mieszkań nie wystarczało i teren polowań na słodkości powiększał się bo trzeba zbierać więcej i więcej. 
Tempo tez niczego sobie i po godzinie byłam mokra i spocona. W takiej sytuacji stać nie wolno bo przeziębienie gotowe. Ruch na świeżym powietrzu jest zdrowy ale nie latanie z wywieszonym jęzorem o godzinie dwudziestej. 
Przez kilka następnych lat Wik nie uczestniczył w halloweenowych polowaniach bo uważał się za zbyt dorosłego. Male nastolatki mają w tym okresie niezrozumiale podejście do świata. Wielkim zaskoczeniem dla mnie było jego przebudzenie się w wieku lat osiemnastu. Razem z kolegami z collegu (stare duże chłopy) postanowili zabawić się tego wieczoru. Jeszcze za młodzi na alkohol wzięli worki śmieciowe i dalej na „zebry”. Po dwóch godzinach bezpardonowego łupienia okolicznych domów przytachali wory zapełnione po brzegi słodyczami. To chyba rekord świata, tyle cukierków jeszcze u nas w domu nie było. Powodzenie akcji w dużej mierze mogą zawdzięczać swojemu wzrostowi. 
Regułą jest, ze po łakocie chodzą dzieci a nie dryblasy. Gdybym ja otworzyła drzwi takiej „bandzie” oddałabym wszystko co mam aby im się nie narazić. W ten oto sposób na „zastraszenie” zdobyli takie ilości cukierków, czekolad i innych czekoladopodobnych wyrobów. Nie brali po jednym czy w ostateczności kilka. Ich wielkie łapy czerpały garściami co popadło. W Halloween trzeba mieć cukierki w domu bo  lepiej nie narażać się przebierańcom. Urażeni mogą zrobić nieszkodliwego psikusa a czasem wręcz przeciwnie. Inwencja maluchów puszczonych samopas nie ma granic a wyobrażenie o dobrym nie ma z nim nic wspólnego. Halloween nie jest świętem i nikt tego dnia nie uważa za święto. Ot taki zwyczaj i nic więcej. Spotkałam się ze stwierdzeniem, ze to tylko czysty biznes. Sprzedają się słodycze, kostiumy oraz knajpy pękają w szwach od gości poprzebieranych za śmierci, trupy, czarownice i wampiry. Otwierają się specjalne sklepy z akcesoriami na ta okazje. Rolnicy mają dodatkowy dochód ze sprzedaży dyn. Mylnym byłby pogląd, ze Halloween to tylko dynia, cukierki i alkohol. To również festyny i spotkania towarzyskie. Konkursy na największą dynie albo na najładniej wyciętą. Powodów do zabawy nie brakuje a ten dzień właśnie temu sprzyja. Organizowane są mistrzostwa USA w rzucie dynia w dal. Konstruowane są różnego rodzaju wyrzutnie, katapulty i działa, dynia po wylądowaniu musi być w całości, wszystko na wesoło i dobrowolnie. Trudno mi nie tolerować tego obyczaju gdyż istniał on już dawno przed moim przyjazdem i akceptacja była jedynym wyjściem. Halloween jest częścią Ameryki jak język angielski czy obecnie hiszpański. 
Ja tez przebieram się za czarownice, hippiski i inne wyimaginowane postacie, kupuje cukierki na zapas i z przyjemnością obdarzam poprzebierane dzieci.
W tym roku jest biedniej niż zwykle. Domy jeszcze nie są przystrojone chochołami i pajęczyną. Dyn przed progiem na lekarstwo. Czy to kryzys finansowy wstrzymuje ludzi przed zakupami? Chyba tak bo nie znajduje innego wytłumaczenia. Mieszkam na przedmieściach dużego miasta i okolica ta należy do bogatych a domy ciągle nie są gotowe na ta porę roku. Chciałam zrobić kilka zdjęć tych najładniej przystrojonych ale nie nie mam co fotografować. Ciekawa jestem czy Motylek z Oregonu, artdeco z Północnej Karoliny i Grażyna z Południowej Karoliny mają podobne odczucia czy tylko moja okolice dotknęła amnezja i ludzie zapomnieli o miłych dla oka obowiązkach. 

Czy mi się podoba czy nie Halloween mnie nie ominie.

sobota, 23 października 2010

Idaho

Kolejny dzień przywitał nas silnymi podmuchami wiatru i groźnymi deszczowymi chmurami. Siedzącym w aucie taka pogoda wcale nie straszna ale wspomnienie ubiegłej nocy nie było mile.
Resztę Montany przejechaliśmy z jednym przystankiem na kawę i tankowanie wiecznie głodnego pojazdu. Autostrada omijała wysokie góry ze śniegiem na ich szczytach. Zimy tutaj muszą być srogie i obfitujące w nadmiar śniegu.
Widoki kusza aby zatrzymać się na dłuższa chwile. Do samego wybrzeża Pacyfiku wszystko po drodze to tylko dojazd i nie możemy sobie pozwolić na zmianę planów bo braknie nam czasu na zaplanowana trasę.
Idaho przywitało nas torem wyścigowym dla go-kartów. Cudowna okolica, dookoła góry porośnięte choinkami i pomiędzy nimi strumyk. Zaiste bajkowy widok jak z pocztówki. Droga biegnąca wzdłuż rzeki przyklejona do jednego zbocza wiła się obok niej. Po kilku kilometrach znak drogowy wywołał mieszane uczucia. Jak to 99 mil (159 kilometrów!) samych zakrętów. Czy to możliwe? Mnie to nie przeszkadzało bo jako pasażer koncentrowałam się na widokach, p. jednak popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
- Zapowiada się niezła trasa. - Słońce świeciło jakby nie było żadnej przeszkody pomiędzy nim i naszym autem. Czyste górskie powietrze zawierało w sobie tylko zapach lata. Cienie były tak głębokie, ze wydawało się, ze wjeżdżamy w noc gdy słoneczny odcinek kończył się cieniem. Az oczy bolały od tych ciągłych zmian.
Wąska droga jak zapowiadał znak drogowy wiła się i kręciła bezustannie. 
- Czegoś podobnego w życiu nie widziałem, przecież tu nie ma ani metra prostego kawałka drogi. Oszaleje od kręcenia kierownica albo zakręci mi się w głowie i wpadniemy do wody. To jakiś koszmar. Jechać się nie da. - Oczywiście dla p. poruszanie się z prędkością 40-50 mil na godzinę to nie jazda.
Chyba pierwszy raz przez tak długi czas jechał poniżej dozwolonej prędkości i był wściekły. 
- Mnie się podoba, zobacz jak tu ślicznie.  
- Ale ja nic nie widzę tylko asfalt, nie mogę na chwile popatrzeć w bok. 
- To patrz przed siebie z boku nic nie widać. Ja będę robiła zdjęcia i nagram trochę video to sobie później pooglądasz. - Parskniecie kierowcy miało chyba wiele znaczeń bo przez długą chwile się nie odzywał. Nie mogl sobie pozwolic na chwile nieuwagi bo oprocz dobrze widocznych ciezarowek rowerzysci byli niebezpieczna niespodzianka.
Widok ładny ale zawsze ten sam. Nie mogło dużo się dziać w takiej bezludnej okolicy. Góry przesłaniały horyzont a jedyna roślinnością były wszechobecne iglaste drzewa.
Zatrzymaliśmy się na rozprostowanie kości i chwilowy relaks dla p., ja nie byłam zmęczona ale z przyjemnością popatrzyłam na okolice z mostu łączącego dwa brzegi tej nieznośnej rzeki.
Po kolejnej godzinie jazdy koniec zakrętów. Hurra! Wreszcie. Droga wyprostowała się nieznacznie i było teraz o wiele więcej widać.
Góry ustąpiły miejsca odleglejszym pagórom i zrobiło się jaśniej, horyzont oddalił się i to był znak, ze zbliżamy się do Washington.

czwartek, 21 października 2010

Sabat Czarownic.


Zacznę od końca aby wszystko było jasne, bo jak będzie po kolei to nic nie zrozumiecie albo sama się pogubię. Wszystkie znamy te kilka slow na pożegnanie przy drzwiach trwające dłużej niż cale spotkanie.
- Twój blog to Babiniec, taki sabat czarownic, same baby i ani jednego chłopa. - Az mnie odrzuciło na pół metra na kanapie. Tak powiedział mój ulubiony do tej chwili p. Ten sam, który pomaga mi w utrzymaniu bloga. Nie zdradzę wielkiej tajemnicy, ze często mnie zapytuje o moje internetowe koleżanki i chyba go to interesuje albo dobrze udaje zupelnie jak kameleon. Może go skrzywdziłam bo zawsze chętnie pomoże mi wybrać zdjęcie, czyta moje marne wypociny, krytykuje i sugeruje poprawki. Jego trafna uwaga wprawiła mnie w zdumienie. Przecież żadna z nas nie porusza wyłącznie babskich tematów, opisujemy nasze spostrzeżenia i doświadczenia. Dlaczego nie ma facetów nie mam pojęcia. Nikt im nie zabrania czytania i komentowania. Z drugiej strony to może i lepiej, ze pozostajemy właśnie w takim dobrze rozumiejącym się gronie. Znając "męskie" rozmowy rozpoczynające się od polityki i samochodów wiem, ze zakończą się na obrabianiu dupy znajomemu. (Przepraszam ale pupcia mi zupełnie nie pasuje). Może oni nadają się do gadania i prostej roboty a nie do przemyślanych i odpowiedzialnych czynów. "Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy. No gdzie?!"
Zanim mi ktoś zechce przytknąć łatkę to uprzedzam, ze nie jestem feministka i dobrze czuje się w spódnicy, której nie zamienię na spodnie.
Spódnica o wiele ładniej wygląda powiewając gdy lecę na miotle na spotkanie moich przyjaciółek Czarownic. 

piątek, 15 października 2010

Spanie w Montanie

Nasze plany zapowiadały dość krotki przejazd do Wyoming i tam nocleg nad znanym nam jeziorem. Podkreślam, ze byliśmy w tym miejscu już dwa razy i dlatego je wybraliśmy. Już nam się widziała kąpiel, ognisko i odpoczynek a okazało się, ze nie mogliśmy znaleźć drogi dojazdowej. Mieliśmy komputer z dokładnymi mapami i GPS. Wszystko było jak należy tylko drogi nie było. Jak to możliwe nie mam pojecia. P. toczył piane jak wściekły pies, warczał bluźnił i jeździł jak wariat. Po dwóch godzinach wylądowaliśmy na drodze prowadzącej w kierunku domu. ☹
Zatrzymaliśmy się aby chwile odsapnąć. Dwa papierosy p. wypalił w ciągu minuty. Chodził dookoła samochodu jak lew w malej klatce. Widać trochę ruchu na świeżym powietrzu uspokoiło jego nerwy i zaczęliśmy po raz kolejny studiować mapę. Ku mej uciesze zrezygnowaliśmy z dalszego poszukiwania i pojechaliśmy w stronę Montany.
Zupełnie na wariata wybraliśmy jakieś jezioro daleko od naszego wytyczonego celu i okazało się, ze warto było dać się poprowadzić ślepemu losowi. Nie można robić czegoś na sile jak nie wychodzi. Nie mogliśmy znaleźć jeziora w Wyoming to będzie jezioro w Montanie. Ślepy los okazał się rzeczywiście ślepy bo miejsce do którego o dziwo dojechaliśmy bez problemu okazało się ładne ale niegościnne. Już po drodze zaczął padać deszcz z kilkoma przerwami. 
Trafiliśmy na jedna z nich w czasie rozbijania namiotu, nie padało ale za to wiało. Druga noc zapowiadała się burzowo jeżeli nie huraganowo. Znaleźliśmy jednak wyjście by namiot nie zamienił się w latający dywan i umiejscowiliśmy go pod dachem obok piknikowej ławki. 
Przywiązaliśmy namiot gumami bo o śledziach nie było mowy, betonowa podłoga nie pozwalała na to. Od drugiej strony zrobiliśmy prowizoryczna ścianę aby wiatr nie hulał z taka silą. Pomysł okazał się idealny na ta pogodę bo noc rzeczywiście była niespokojna a deszcz ustał dopiero nad ranem. 

środa, 13 października 2010

Pomagajmy sobie.


Chciałam podzielić się z Wami wiadomością, ze nasza blogowa koleżanka Ewa zbiera na rower swoich marzeń. Jeszcze daleko do ich realizacji. Dzięki Waszej dobrej woli i internetowi akcja ta może zatoczyć szerokie kręgi i szybko zakończyć się sukcesem. Byłoby mi bardzo milo abyście zamieścili na swoich blogach krotki post o Ewie i gorąco zachęcali do zbiorki pieniędzy. Każdy grosik się liczy i przybliża cel. Poniżej zamieszczam link do jej bloga gdzie znajdziecie wszystkie informacje.



Dzisiaj pomożesz Ty, jutro pomożemy Tobie!

niedziela, 10 października 2010

Crazy Horse 2

Pożegnaliśmy Badlands i naszym kolejnym punktem na mapie był Crazy Horse, monumentalny pomnik legendarnego indiańskiego wodza. Tym razem już nie byliśmy w kinie aby obejrzeć cala historie powstawania pomnika. Jak zwykle koncentrujemy się na najważniejszych sprawach i pomnik to dla nas numer jeden a nie całość wokół niego. Nie mogłam jednak oprzeć się krótkiemu rekonesansowi po wystawach. 
Oczy otwarte na najmniejsze detale dostrzegły bardzo ładną indiańską biżuterię i indiański nos. Kiedy widzę te wyroby to tracę zmysły i gubię kontakt ze światem. Nie muszę kupować, wystarczy mi kontakt wzrokowy z mini arcydziełami. Taka zupełnie inna ta biżuteria jakby z innego świata, z innej planety. Być może to będzie niewytłumaczalne ale podobne wibracje duszy miałam tylko w sklepach w centrum Helsinek. Sztuka złotnicza Indian i Skandynawów (zupełnie odmienna) jest mi bliska w niewytłumaczalny sposób. Rozumie ja i inspiruje mnie ona jak żadna inna. Święte Niebiosa ja tutaj o srebrze i turkusach, zawijasach z miedzi a zapomniałam napisać o tym, ze (wspoł)żyję z Indianinem. Chodziłam i patrzyłam, nie przypatrywałam się szczególnie makietom pomnika Crazy Horse, których było bez liku na dystansie 150m. W pewnym momencie p. stanął przy kolejnej miniaturze pomnika i jego profil pokrył się z profilem sławnego wodza. Chichocząc odwróciłam głowę udając zainteresowanie jakimś przedmiotem obok mnie. 
Prawie taki sam ....
Prace posuwają się na przód i już jest gotowa twarz pomnika. 
zdjecie z internetu
Z napisów wynikało, ze można pojechać na wyciągniętą dłoń i stanąć oko w oko z walecznym Indianinem. 
- Jedziemy? - Zapytałam ostrożnie. Po uzyskanych informacjach o cenie takiej krótkiej wycieczki wynikało, ze dojazd vanem i wejście na rękę pomnika kosztuje 125 dolarów od osoby. Stojąc przy kasie zamieniliśmy się w dwa slupy soli. Nasza reakcja nie zrobiła najmniejszego wrażenia na obsłudze. Widać nie byliśmy jedynymi, których cena zaskoczyła. 
- Nie jedziemy. - Z żalem zadecydowaliśmy. To lekka przesada aby za półtora kilometra jazdy zapłacić taka sumę. 
Oczywiście nie za sama jazdę ale jeszcze za możliwość znalezienia się na rzeźbie. Pomimo wszystko, uznaliśmy, ze to są nienormalne opłaty dla normalnych ludzi. Cale to zamieszanie trochę mnie wzburzyło i popsuło wizerunek całego przedsięwzięcia, którym kiedyś byłam bardzo zachwycona. Idea wspaniała ale realizacja do niczego. Za 50 zielonych byłoby dużo więcej ludzi i zysk większy. No cóż ja nie kalkulowałam zysków i strat tego kompleksu, wystarcza mi moje własne domowe: co i za ile. 
Jeżeli jest ktoś chce tylko zaliczyć to miejsce to wcale nie musi płacić za wjazd na teren powstawania pomnika. Można go obejrzeć z drogi a lornetka pomoże dostrzec szczegóły.

czwartek, 7 października 2010

Badlands 2

Gdy kelnerka przyniosła menu nie mieliśmy żadnego problemu z wyborem dania. Oprócz kawy dwa omlety, dla mnie zachodni a dla p. z szynka. Na sama myśl o piciu brudnej wody zupełnie nietrafnie nazywanej kawa robiło mi się niedobrze. Raz kozie śmierć, pomyślałam i postanowiłam o tym więcej nie myśleć. Obiecanki cacanki. Brązowy kubek nie dodawał uroku ani smaku kawie. Duzo cukru, bardzo dużo cukru aby oprócz niego nic innego nie było czuć. Może to "coś" ma w sobie choć odrobinę kofeiny. Omlet był ogromny, złożony na pół ukrywał w sobie kawałki wołowiny, kiełbasy, szynki i inne nierozpoznawalne składniki. Na wierzchu dużo żółtego sera i ostry sos. Taki pyszny, smakowity a kalorii tyle, ze nie mogły pomieścić się na talerzu i co chwila kilka z nich wyskakiwało na stół. Poddałam się w połowie bo mój żołądek zapełniłam w takim stopniu iż kolejny kęs ... no dobrze pominę resztę. Po godzinnym biesiadowaniu czas ruszać w dalsza drogę. Jeszcze tylko kawa na wynos dla kierowcy a dla mnie paczka bardzo niezdrowych czipsów. Sa wakacje, jesteśmy daleko od domu, wszystko jest jakby inne to dieta tez powinna być inna aby wszystko pasowało. Wyszliśmy z restauracji jakby do innego świata. 
Poranne słonce już wstało i rozgoniło cala mgle. Przywitał nas cudowny dzień i obiecywał ciepełko. 
Do celu pierwszego dnia dojechaliśmy około piątej po południu. Rozpoznawaliśmy to miejsce bo byliśmy tu już wcześniej. Parę lat różnicy ale temperatura ta sama. Obiecaliśmy sobie, ze nie będziemy katować się odczytem temperatury na termometrze. Ogólnie było lekko za ciepło w naszej skali odczuć. Na kempingu pierwsza rzeczą po zatrzymaniu auta było odpalenie komputerów.
Tak to nie pomyłka, każde z nas miało swój własny. Ja musiałam przecież sprawdzić co się dzieje w swiecie blogów a p. swoje mało istotne pierdoły. W tak dużym aucie na dwie osoby było tyle miejsca, ze postanowiliśmy się nie ograniczać. Taki kawal w świecie a jak fajnie było znowu być razem z wami. Temperatura była zbyt wysoka aby rozkoszować się nieróbstwem na gorącej ławce. P. uwinął się z namiotem a ja przygotowałam coś na ząb bo tylko śniadanie trzymało nas do tej pory. Siedząc w samochodzie przy włączonej klimatyzacji mieliśmy bardzo złudne pojecie o aurze na zewnątrz. Teraz nasze wychłodzone ciała zaczęły odbierać bodźce zewnętrzne i stwierdziliśmy, ze bez zimnego prysznica długo nie wytrzymamy. Po prysznicu tez długo nie wytrzymaliśmy i zaczęliśmy się zastanawiać czy spać w namiocie czy w chlodzonym aucie. Chwilowo upal pozbawił nas zdrowego rozsądku. Wakacje, kemping wiec trzeba spać w namiocie. Oczywista oczywistość, tylko, ze ten czerwony namiot nie nadaje się na taka temperaturę i musimy rozbić drugi idealny na upały.
Przez cały dzień wiał wiatr, który właśnie teraz przybrał na sile. Słońce jeszcze stało na tyle wysoko, ze cień rzucany przez drzewo nie dawał ulgi. 
Aby nie trwac w bezruchu i narzekać bez końca pojechaliśmy odwiedzić znane już nam miejsca. Krotki spacer pośród rozgrzanych skal nie należał do przyjemności. Nawet chwila w cieniu byla zbawiewiem.
Kilka zdjęć nie zabrało nam dużo czasu i z jego nadmiarem p. nie miał problemu.
- Pojedziemy ta dróżką i zobaczymy co nas czeka na pustkowiu a resztę zostawimy sobie na jutro. Co? - Miałam wrażenie, ze on wcale nie pyta o zgodę ale stawia kawę na ławę i nie mam wyboru. Świat jest taki duży, ze wszędzie nie można być ale ten kawałeczek możemy zwiedzić. 
Pojechaliśmy oczywiście dużo dalej polna droga, gnani nieodparta chęcią poznawania nie zwracaliśmy uwagi na odległości. Niestety ta okolica nie urzekła nas i chyba szukalismy czegos innego niz odlegle skaly rozrzucone po horyzoncie. 
Zawrocilismy na kemping bo zmeczenie dawalo znac o sobie. Oboje bylismy po prostu wykonczeni. Wskoczylismy do letniej rezydencji z siatka zamiast dachu i lezac moglismy podziwiac gwiazdy na niebie. O zasnieciu nie bylo mowy bo wiatr zamienil sie w wichure i patrzac w niebo widzielismy jak gruba galaz drzewa pod ktorym rozbilismy namiot gnie sie pod jego naporem. Zlamie sie i nas przygniecie czy nie, takie pytanie zadawalismy sobie czujac sie coraz bardziej senni. W ciagu nocy budzilismy sie wielokrotnie bo halas wichury raz po raz wyrywal nas ze snu. Nie dało się długo spać i wcześnie rano z zalem wyczołgaliśmy się z namiotu. Było na tyle wczesnie, ze slonce ledwo wschodziło. Bardzo szybko zwinęliśmy nasze obozowisko i już spakowani ruszyliśmy aby zobaczyć południową cześć Badlands.
Poprzednim razem zobaczyliśmy północną, dziś uzupełnimy braki z przed lat. Ciężko nam było ruszać nasze zmaltretowane i ciągle zmęczone ciała. 
Nogi nie chciały chodzić a rozum mówił oszczędzaj siły. Wybraliśmy kompromis i jako turyści a nie odkrywcy dziewiczych terenów spędziliśmy kilka kolejnych godzin. 
Ten cien po lewej to wlasnie ja pozdrawiajaca was wszystkich.
Przyroda tak jak my dopiero co budziła się i udało nam się spotkać małego koziołka razem z mama w miejscu gdzie za dnia by ich nie było. 
Byliśmy tak blisko, ze prawie mogłam go pogłaskać. Jak w zwolnionym tempie wyjęłam z auta aparat i zanim odeszły upolowałam obydwie sztuki.
Cos jeszcze mialo syczec i kasac ale chyba bylo za zimno ranem i zaden grzechotnik nie wpadl na mnie.
Tego dnia jazda nam nie szla i mile do przejechania wydawały się dłuższe od tych już przebytych. Ostatnie spojrzenie na krajobraz Badlands 
oraz jego mieszkancow.
Jeszcze kabanos na sniadanie i teraz jestesmy gotowi do drogi.