1

niedziela, 28 lipca 2013

Corvette

Przedostatnią atrakcją naszego jesiennego wyjazdu była wizyta w muzeum poświęconemu jednemu modelowi auta. Na przestrzeni lat sylwetka jego ulegała modyfikacjom ale zawsze pozostał to dwuosobowy, sportowy pojazd budzący emocje pożądania. Ja również nie mogę oprzeć się pokusie posiadania takiego samochodu ale ze względu na cienki portfel pozostaje on ciągle niedostępny. Mowa o Chevrolet Corvette znanym bardziej jako Corvette bez dodawania nazwy firmy Chevrolet.
W Bowling Green w Kentucky z dala od zgiełku wielkich miast istnieje fabryka tego kultowego pojazdu. Przejeżdżając autostradą przez to miasto nie sposób nie zauważyć Narodowego Muzeum Korwety.
W ładnym budynku zgromadzono wiele modeli pokazując ewolucje sylwetki i osiągnięć technologicznych. Dość duża sala muzeum według mnie bardzo źle eksponowała znajdujące się tam egzemplarze wielokrotnie niedostępne dla zwiedzającego. Barierki są akceptowalne gdy trzeba z daleka utrzymać ludzi od jedynego obrazu wybitnego mistrza a nie o zwykły produkcyjny samochód. Dużo takich pojazdów można spotkać na ulicy i obejrzeć je sobie o wiele dokładniej.
Byłam, widziałam i sądze, ze jest tutaj pole do popisu dla osób które potrafią zaaranżować przestrzeń inaczej niż jest obecnie. Zadowolona z obejrzenia tylu Corvette naraz i trochę zawiedziona sposobem ich wystawienia udałam się dziesięć mil dalej aby rozczarować się jeszcze bardziej.

czwartek, 25 lipca 2013

Serpentynami do Arkansas.

Arkansas nie ciśnie się na usta gdy rozmowa toczy się o USA. Trochę zapomniany przez stwórcę leży na trasie do Texasu i jest o wiele więcej przejezdnych niż tych którzy mają zamiar zatrzymać się w tym ładnym Stanie na dłużej. Dla miłośników przyrody to wręcz istny raj, czyste rzeki są pełne ryb i o taaaaką rybę jest tu łatwiej niż gdzie indziej. Dziewicze lasy mogą poplątać dróżki nie jednemu wędrowcy który zbłądziwszy odszuka swą drogę patrząc w rozgwieżdżone niebo nad Arkansas.
Zwykłemu zjadaczowi chleba przychodzą natychmiast na myśl trzy najważniejsze postacie związane z tym Stanem którymi są; Serpentyna, Sam Walton i ex prezydent Bill Clinton. Tego ostatniego pominę zupełnie w tym poście bo... Warto natomiast wiedzieć, ze Sam Walton byl twórcą drugiego mocarstwa finansowego jakim jest Walmart (pierwszym jest Royal Dutch Shell, dane na rok 2013). 
  Teraz już wiadomo, ze Serpentyna zainteresowała mnie najbardziej. Powodów jest wiele aby o niej napisać kilka tomów, ja jednak streszczę się do do niebywale krótkiej formy.
Ludzie mówią, ze internet to blaga, ze na blogach ani słowa prawdy nie znajdziesz bo każdy ubarwia i kłamie aby zdobyć popularność. Nic mi o tym nie wiadomo bo jakoś tak blądze w wirtualnej rzeczywistości, ze nie trafiam na naciągaczy i czytając Wasze opowieści wierze, ze staracie się przekazać to co przeżyliście, wasze odczucia i myśli. 
Któregoś dnia sławna blogowiczka zamieściła post o swym (proroczym) śnie ze mną w roli głównej
- Czy to możliwe, ze piszą o tobie posty za życia? - Zadrwił ze mnie p. z którym, natychmiast po przeczytaniu posta Serpentyny, podzieliłam się nowina. Jako ostatni z niedowiarków p. rzadko ulega iluzjom i nie działa pod wpływem chwili. Pomyśli, poduma i podejmie decyzje. Jakie było moje zdziwienie gdy po chwili usłyszałam; zróbmy tak aby jej sen się spełnił, wpadnijmy do niej na kawę. Obsypałam go trzema pocałunkami w jeden policzek i zaczęłam piszczeć jak nastolatka. 
- Kiedy? - Zapytałam trochę trwożliwie bo z dziadami nigdy nie wiadomo. 
- W przyszłą sobotę. Najpierw trzeba zadzwonić i umówić się na spotkanie bo to 12 godzin jazdy.
Po tygodniu w piątek a nie w sobotę ciut po południu zameldowaliśmy się przed drzwiami domu Serpentyny. Wiedziałam, ze będzie wspaniale bo po kilku rozmowach telefonicznych odkryłam bratni
ą dusze w Little Rock. Po wymianie serdecznych uścisków na dzień dobry rozpuściłyśmy swe języki zapominając o bożym świecie. Należą się wielkie podziękowania przedstawicielom płci brzydkiej którzy zajęli się całą resztą jak napojami i przygotowaniem posiłku bo my mogłyśmy tylko gadać i gadać zapominając o otaczającej nas rzeczywistości.Tematów poruszyłyśmy tysiąc sześć ale oczywiście żadnego z nich nie wyczerpałyśmy pozostawiając sobie furtkę na ich dokończenie w przyszłości. Gdy czas naszej wizyty zbliżał się do końca udaliśmy się na krotką wycieczkę podczas której nie mogłam oderwać oczu od cudnie kwitnących drzew na osiedlu domków jednorodzinnych tam gdzie mieszka Serpentyna. Był spacer nad stawem zamieszkiwanym przez znajome kaczki oraz rzut lewego oka na najwyższą gore w niedalekiej odległości od domu. Chciałoby się tu zostać na tydzień lub dwa lecz do powrotu mąż wzywa i z bólem serca spoglądałam na zegarek który wskazywał czas pożegnania.

czwartek, 18 lipca 2013

Przeminęło z wiatrem.

Jak najłatwiej określić Atlantę? 
Odpowiedz jest prosta; to gigantyczny zbiór biur. 
Rano z każdej strony do pracy podążają auta tworząc kilometrowe korki a po południu wszyscy wyjeżdżają ze stolicy tworząc jeszcze dłuższe korki. W tym właśnie nieodpowiednim czasie musieliśmy przebić się do centrum miasta gdyż tam jest dom w którym mieszkała Margaret Mitchell, autorka najsławniejszego romansidła świata czyli Przeminęło z wiatrem. Kto postrzega tą książkę jako wyłącznie romans to proponuję ponowne czytanie bo książka dobrze oddaje charakter owych czasów oraz pokazuje determinację Scarlett w walce o przetrwanie w czasie gdy los pozbawił ją środków do życia.
  Wspomagana dobrym słowem osobistego pilota wyprzedzałam i hamowałam, ruch naszego auta bardziej przypominał trasę skoczka na szachownicy niż tor wyznaczony dla pojazdów samochodowych. Musiałam jechać szybko i zdecydowanie ale na tyle ostrożnie aby nie zostać zatrzymana przez policj
ę.
Wtedy nie mielibyśmy szans na wejście do prywatnego świata życia pisarki. Policjanci nigdy nie spieszą się z procedurą karania kierowców robiąc przy tym wielkie show błyskając światłami dyskoteki, czasami zatrzymując się w taki sposób aby nie dało się przejechać obok nich swobodnie itd. itp. 
W wielu przypadkach lewy pas ruchu okazywał się wolniejszy od środkowego lub prawego więc auto nasze starało się znaleźć jak najszybszą trasę. Wieloletnie doświadczenie pirata drogowego którym niewątpliwie jest p. zaowocowały cennymi podpowiedziami jak wcisnąć się tam gdzie normalnie nie można lub nie powinno się wciskać. Szło mi zupełnie dobrze ale ciągle napięta uwaga zaczynała mnie męczyć i osłabiać refleks. Tak nie mogłabym jeździć codziennie ale dzisiejszy dzień usprawiedliwia wszystko. Im bliżej miasta tym jazda stawała się bardziej uciążliwa i wolniejsza. Atlanta jest opasana trzy a na niektórych odcinkach cztero lub pieciopasmową obwodnicą. Do centrum wnikają dwie autostrady w kierunkach wschód-zachód i północ-południe, w godzinach szczytu jest na nich chyba milion samochodów. Wszystkie posuwają się wolniej niż piechur więc ręce zaczęły mi się pocić na kierownicy bo nie było jak ominąć korka. p. wpatrzony w mapę miasta miał zrezygnowaną minę i oczy wściekłe. Poniżej jest zdjęcie zagęszczenia ruchu samochodowego w danym dniu. Niebieska kropka u dołu to pozycja naszego auta, czerwona szpilka na górze to miejsce do którego jedziemy. Czerwonym kolorem zaznaczone są drogi gdzie auta ledwo jadą a na zielono tam gdzie ruch drogowy jest normalny. Jak widać musieliśmy jechać tam gdzie czerwony kolor i pozostało nam tylko mieć nadzieję, ze zdążymy. Innej możliwości nie mieliśmy bo pomimo tłoku autostrada jest w ciągłym ruchu. Nie ma świateł na skrzyżowaniach i przeważnie jest szybciej zatłoczoną autostradą niż ulicami.
Internet w rękach odpowiedniego człowieka może przydać się nawet w podróży. Nie jestem dobra w nawigacji i cieszyłam się, ze siedzę za kierownicą a p. wykonuje brudną robotę. Gdy od celu dzieliły nas jeszcze cztery mile p. znalazł na swej magicznej tabliczce parking oddalony tylko o dwa domy od punktu docelowego. Już wszystko mieliśmy pod kontrolą oprócz czasu. Powiedzenie „czas jest najprostsza rzeczą” zaczerpnięte z tytułu powieści fantastycznej p. powtarza w krytycznych sytuacjach wprowadzając mnie w stan zdenerwowania podczas gdy on się uspokaja. Oczywiście i tym razem zaistniała taka sytuacja więc westchnęłam tylko głęboko marząc aby to była prawda.
Na desce rozdzielczej zegar wskazywał 16:20 a my ciągle w żółwim tempie posuwaliśmy się po autostradzie. Pomimo niskiej temperatury w środku auta zaczęłam się pocić z nerwów. Przełączyłam ochładzanie na max i uchyliłam okno bo brakowało mi tlenu. Wreszcie zjazd na ulicę o dwóch pasach ruchu w jedną stronę. Teraz rozpoczął się wyścig, walka o każdą sekundę i metr. 
- Na lewo i gaz do dechy! - Zanim pomyślałam i sprawdziłam lusterko wsteczne rzuciłam auto na środkowy pas i prawie przefrunęłam przez skrzyżowanie. Całą kontrolę nad otaczającym nas ruchem przejął pilot a ja jedynie miałam wykonywać biernie polecenia i nie przejechać przechodnia. - Jedziesz! Jedziesz! - Żółte światło za sekundę zamieni się z czerwonym miejscami na sygnalizatorze i ja nacisnęłabym na hamulec. Wykonałam polecenie i z rykiem silnika przemknęliśmy przez skrzyżowanie na czerwonym. Uff! Zabiję pilota później. 
- Teraz w prawo i za drugim skrzyżowaniem w prawo do wieżowca na parking. - Przez trzy minuty wykonałam sto wykroczeń drogowych i wzięłam tylko jeden oddech. Wjazdy na wielopiętrowe parkingi zawsze mają takie utrudnienia jak np. wybrzuszenie aby jeździć wolno. Wolno, jakie wolno ja wpadłam na taki garb z impetem. Podrzuciło nas jak piłkę plażową i szczęśliwie nie urwałam dolnego spojlera. Przed szlabanem zatrzymałam się tak niefortunnie, ze brakło mi ręki aby przycisnąć czerwony przycisk aby maszyna wydrukowała bilet wjazdowy z godziną wjazdu. Kolejne sekundy uciekły. Otworzyłam drzwi zbyt mocno i uderzyły w to cudo techniki które miało wydrukować nam kwitek. Zablokował mnie pas gdy ruszyłam gwałtownie ciało aby wychylić się z auta. Byłam pewna, ze p. wznosi oczy do nieba ale nie pisnął ani słowa. Dobrego mam pilota bo uprzedził moje poczynania i przerzucił wajchę biegów na położenie „Parking” gdy ja zajęłam się wypinaniem się z pasa bezpieczeństwa aby dotknąć przycisk który znajdował się dziesięć centymetrów poza zasięgiem moich palców. Prawie wyrwałam gotowy kartonik i rzuciłam go na kolana p.. Trzasnęłam drzwiami i gdy szlaban lekko zaczął się podnosić my przemknęliśmy pod nim prawie go taranując. Pierwsze wolne miejsce przywitało nasze auto a my rzuciliśmy się piechotą do pokonania ostatniego kawałka przestrzeni dzielącej nas od domu Margaret Mitchell. Gdy opuszczaliśmy auto, zegar wyświetlał 16:30. Jesteśmy uratowani, dojście zajmie nam kolejne trzy minuty więc wygraliśmy walkę z czasem. No cóż, czas jest najprostrzą rzeczą! Jak cyganka podążałam za p. który wyprzedzał mnie o jakieś dziesięć metrów. Drzwi wejściowe stały otworem przede mną przytrzymywane ręką męża gdy dotarłam do celu.
Trzy osoby znajdujące się wewnątrz obrzuciły nas zdziwionym spojrzeniem. Ja też zdziwiona przyglądałam się po kolei każdej zdziwionej twarzy. Dwie kobiety i mężczyzna wyglądali jakby już dawno byli po pracy i tylko jeszcze plotkowali o zupełnie nieważnym wydarzeniu dzisiejszego spokojnego dnia. Nikt nas nie przywitał jak to jest w tutejszym zwyczaju i sytuacja już wyglądała podejrzanie. 
- Chcieliśmy zwiedzić muzeum. - p. jako pierwszy mógł się odezwać bo ja ciągle dyszałam jak w zawale. 
- O! Muzeum już nieczynne – zbladłam – ostatnia grupa wchodzi o 16:30 – Czułam, że za moment padnę jak kłoda drewna i walnę czaszką o posadzkę. Nie poczuję jak mój mózg rozbryzguje się dookoła bo już będę martwa zanim dosięgnę podłogi. Pociemniało mi w oczach więc otworzyłam je szerzej aby zbliżyć się do rzeczywistości bo raptem poczułam się jak w koszmarnym śnie. Dostrzegłam strużkę potu na prawym policzku p. stojącego pół kroku przede mną. 
- Jak to nieczynne! Muzeum jest czynne do 17:00! - Nie widziałam twarzy p. ale daję sobie głowę uciąć, ze miał wredny uśmiech a jego oczy miotały mordercze błyskawice. Wokół mnie zrobiło się jakoś duszno i mało przejrzyście. Tyle trudu i poświęcenia poszło na marne. Trudno, Atlanta nie leży na końcu świata i przecież zawsze możemy specjalnie przyjechać tutaj ponownie w dowolnie wybrany weekend. Szkoda, ale to nie koniec mego żywota więc i strata niewielka. Opadła mnie rezygnacja ale o dziwo p. zamienił się w gladiatora który ma tylko życie do stracenia i nie podda się, zwyciezy albo legnie bez tchu. Spocony i pognieciony kot zamienił się w ryczącego i władczego lwa. Lew upatrzył sobie ofiarę. Swój potoczysty monolog skierował ku jednej z kobiet. Mądre posuniecie cwaniaku pomyślałam gdy krew powróciła do mózgu i zaczęłam rozumieć sens wybrania płci przeciwnej. Coś tkwi w kobietach, jakaś ułomność pojmowania swej wartości przy starciu z mężczyzną. 
- W internecie na waszej stronie są podane godziny otwarcia muzeum i nigdzie nie jest wspomniane, ze ostatni zwiedzający musi zameldować się pół godziny przed zamknięciem. - Ofiara słownego ataku zaczęła się bronic. Tłumaczyła, że ona tej strony nie tworzyła i tu już została pokonana w pierwszym starciu. OK, jeden do zera dla nas. Gad podły i podstępny postąpił krok w przód ku ofierze tłumacząc jej, że padliśmy ofiarą źle przygotowanych informacji. Jedziemy z Florydy (o dziwo jedyne słowa prawdy) bez wytchnienia (kłamstwo) żeby żona mogła wreszcie znaleźć się w od lat wymarzonym miejscu. 
- Ona całe życie marzyła aby choć przez chwile moc znaleźć się w atmosferze towarzyszącej autorce tej wspaniałej książki w okresie gdy ją tworzyła. Walczyliśmy z korkiem i jesteśmy na czas. - Tutaj p. okazał się genialnym aktorem, zamaszystym ruchem lewej ręki podsunął sobie nadgarstek przed oczy gdzie powinien być zegarek. Powinien ale p. nie wziął zegarka na wakacje. Ruch był tak naturalny, ze chyba nikt oprócz mnie nie zauważył braku zegarka. Gdzie on nauczył się tak kłamać? Na kim trenował te swoje tanie ale skuteczne zagrywki? Czy przypadkiem nie na mnie w domu?
 - Proszę przyjść jutro. - Nieśmiało wtrącił pan siedzący przy stoliku obok. p. nie odrywając wzroku od upatrzonej osoby zrobił kolejny krok w jej stronę i patrząc jej prosto w oczy odpowiedział. 
- Dzisiaj odlatujemy do Polski i nie możemy przyjść jutro. - Aby dodać maksymalnie dużo niepotrzebnych informacji dorzucił, że musimy zwrócić wypożyczony samochód, zwolnic hotel i dużo głupot nie mających nic wspólnego z naszą sytuacją. Psychiczny terror zastosowany z książkową dokładnością odniósł skutek. Ofiara poddała się, pokręciła przecząco głową jakby nie mogła uwierzyć w to co ma zrobić za chwilę
- Chodźcie oprowadzę was za darmo. Macie pół godziny dla siebie. Tylko nic nie dotykajcie. 
- Dziękuję. Bardzo dziękuję. - Zgodnym rytmem zabrzmiały jednocześnie nasze głosy. Jeszcze nie wierzyłam w to co usłyszałam gdy weszliśmy przez otwarte kluczem drzwi do mieszkania Margaret Mitchell.
Pani przewodnik wspomniała tylko, ze w tym muzeum nie ma nic co należało do pisarki. Wszystko jest z tego okresu ale nic osobistego. Starano się dobrać przedmioty podobne do oryginalnych i to zupełnie wytrąciło mnie z równowagi. Przewodnik zakreśliła krąg ręką mamrocząc, ze Margaret Mitchell nie gotowała, nie sprzątała i oto całe jej mieszkanie, zostawiła nas samych. Wcale jej się nie dziwię bo co tu pokazywać. 
Dwa ciemne pokoje i mały balkonik z pojemnikiem na lód. Ujęłam brodę p. pomiędzy zgięty, wskazujący palec i kciuk. Uniosłam ją delikatnie ku górze zamykając jego otwarte w zdumieniu usta. 
   - Zrób mi zdjęcie. - Postanowiłam otrząsnąć nas z odrętwienia bo bardziej niż ja, p. jakoś nie mógł uwierzyć w to co widzi bo oglądać rzeczywiście było nie za wiele. 

Margaret Mitchell wraz z mężem zamieszkiwali jeden z dziesięciu apartamentów w tym domu. Była niewielkiego wzrostu wielką bojowniczką o nieszczęsny los niewolników i znaną w Atlancie skandalistką. Była barwną postacią życia towarzyskiego ale najbardziej zasłynęła swą wielką powieścią.
Wielką? Tak, w znaczeniu literackim jak i objętościowym bo książka ma ponad 1000 stron. Oto jedna ze stron maszynopisu.
Dlatego o tym piszę bo wśród zbiorów jest polskie wydanie Czytelnika z 1957 roku w okrojonym wydaniu. Jak taka cienka książka może zawierać całość treści nie wiem i ciekawa jestem jakie wątki nie podobały się cenzurze ówczesnego reżimu. Ta po prawej to fińskie wydanie trochę grubsze ale czy tez pełne?
Wszystko przemija z wiatrem, czas zaciera ślady starych cywilizacji a ludzie żyją i tworzą cudowne obrazy malowane światłem i słowem. Nie mając wpływu na wiatr zapomnienia zasiadłam do pisania kolejnego posta który Wam się spodoba:)

czwartek, 11 lipca 2013

200% bawełny.

Czasu nam braknie aby dojechać do Atlanty przed 17:00 o której to zamykają muzeum poświęcone Margaret Mitchell. Wiem pomyślałam sobie ale jeszcze muszę zobaczyć prawdziwe pole bawełny. Ciągle przemierzaliśmy lokalne drogi mając nadzieje, ze z dala od autostrad znajdziemy prawdziwe białe pole ale wiedzialam, ze tracimy czas którego bardzo szybko ubywało.
Jeżeli za kilka minut nie znajdziemy "ośnieżonego" pola to będziemy zmuszeni do pozostania tutaj jeszcze jeden dzień. Taka perspektywa nie zadowalała nas.
Jest, jest! Przez bramę wjechaliśmy na farmę. Po prawej dom mieszkalny, na wprost strzelnica a po lewej cudownie rozwinięta i jeszcze nie zebrana bawełna.
Wjeżdżanie czy wchodzenie na czyjś teren bez uprzedzenia jest jednoznacznym pogwałceniem prywatności i właściciel jak chce może takowego intruza potraktować z dowolnym okrucieństwem. Tutaj akurat wszystko było jasne jak może skończyć się nasz nierozważny krok. Zostaniemy zastrzeleni jak wściekłe psy i nikt na to nic nie poradzi. O tym, ze właściciel posesji w nas nie wceluje raczej nie powinniśmy wątpić bo przestrzelone tarcze i łuski nabojów na ziemi dobitnie świadczyły o tym, ze „ten gość trenuje oko”. 
Świadomi niestosowności naszych poczynań weszliśmy w „szkodę” kilka kroków w stronę środka pola aby nasycić oko białą jak śnieg w Himalajach i delikatną jak puch edredona bawełną. Gdy rozkoszowałam się tym niecodziennym widokiem na próg domu wyszedł chyba właściciel albo członek jego rodziny aby przyjrzeć się intruzom. Szybko skuliłam się za krzakiem bawełny co niewiele mi pomogło w zniknięciu z pola widzenia potencjalnego strzelca. p. obwieszony aparatami był wtedy idealnym celem. Na wszelki wypadek wypuściłam z dłoni zerwaną wcześniej gałązkę z ładną białą kuleczką naturalnego włókna. Moj czyn zaakcentowania niewinności rozbawił p. i zaczął się śmiać wniebogłosy. Po chwili pomachał farmerowi ręką na dzień dobry i zajął się kolejną, zupełnie nieudaną ze względu na moją minę, sesją zdjęciową. Farmer popatrzył na nas przez chwile i nie sięgnął po bron. Cos kopnął na progu, prawdopodobnie zaklął szpetnie na turystów i zniknął w domu zamykając za sobą drzwi. 
- Nie zapomnij zabrać tego co rzuciłaś na ziemie, on i tak wszystko widział. - Zawahałam się jednak sekundę. Jeżeli nie widział to po co teraz pokazywać, ze pomijając chodzenie po polu to kradnę znikomy kawałek czyjeś pracy. Jeżeli widział i jeszcze żyjemy to mogę chyba wziąć. Wzięłam.   
- Poprowadzisz? - To p. skierował do mnie pytanie gdy ruszyliśmy w stronę auta. Przez myśl przemknęło mi zdanie „oczywiście, ze nie” ale zanim me usta je wypowiedziały usłyszałam ciąg dalszy. - Mamy diabelnie mało czasu aby zdążyć więc jedz tak szybko jak potrafisz. Nie spij za kierownicą, wyprzedzaj śpiochów, uwazaj na policjantów i tajniaków. Miej oczy dookoła głowy bo ja będę zmuszony przygotować alternatywne drogi dojazdu gdybyśmy utknęli w korku. - Mowę mi odjęło na sekund kilkanaście podczas których zakiełkował, wyrósł i rozkwitł bunt przeciwko takiemu stawianiu sprawy. p. oczywiście zwala calą robotę na mnie i ode mnie będzie zależało czy zdarzymy przed zamknięciem muzeum. Już chciałam wdać się w niepotrzebną dyskusje gdy bunt sięgnął zenitu. 
- Zdążę! - Syknęłam jadowicie. Ujęłam kierownice w ręce i prawa noga z całym impetem wcisnęła pedał gazu w podłogę. Silnik zawył w odpowiedzi na takie bezceremonialne traktowanie, kola zaczęły się kręcić jak oszalałe sypiąc elegancko wygładzony biały żwirek na wjeździe do farmy i szczęśliwie ominąwszy bramę wypadliśmy na drogę byle jako utwardzoną. Auto w poślizgu szło w ugór po mojej stronie ale nie popuściłam gazu, skontrowałam kierownicą i pomknęliśmy przed siebie. 
- To, ze tam – p. ręką wskazał oddalającą się farmę za nami -  nas nie zabili nie oznacza, ze mamy jedno życie w zapasie. Miej litość, czy ty chcesz nas zabić! 
- Nie zabije i patrz w te swoje mapy tak dokładnie abyś nie pomylił drogi, prowadź mnie tak abyś nie musiał żałować pomyłki bo MUSIMY być na czas. Gdzie ta piekielna autostrada!?

poniedziałek, 1 lipca 2013

100% bawełny.

Ponizej dokonczenie naszch zeszlorocznych wakacji.

   Jeszcze dwa dni wakacji przed nami. Czy to dużo czy mało niech każdy sam oceni. Optymista powie "jeszcze" a pesymista "tylko". Dla nas to dużo pomimo, ze wiemy (?) co nas czeka bo końcówkę mamy zaplanowaną dokładnie. Siedząc wcześnie rano w hotelowym pokoju spoglądaliśmy na listę miejsc do odwiedzenia. 
- Coś musimy odpuścić bo ambitne plany przerosły nasze możliwości. - Zatroskany p. spoglądał na odręczny grafik sporządzony przed wyjazdem z domu. - Mamy 48 godzin wolnego a sama podróż zajmie nam 15 godzin plus nocleg. Czarno widzę naszą przyszłość. - Tyle jeszcze mamy  nieodhaczonych punktów na jasno zielonej kartce formatu A4, ze powinniśmy mieć dodatkowy tydzień. Wszystkie miejsca uprzednio wybrane warto zobaczyć ale już wiadomo, ze większość musimy pominąć i wybrać te, które nie znajdują się z dala od naszej trasy powrotnej. Kolejnym punktem zainteresowań będzie południowa i środkowa Georgia. Pora to idealna aby odwiedzić miejsca gdzie rozgrywała się akcja „Przeminęło z wiatrem” ponieważ pod koniec roku tak pięknie kwitną krzaki bawełny. Błądząc palcem po mapie a za nim samochodem wreszcie trafiliśmy w miejsca niegdyś niewolniczej pracy.
Co jakiś czas pojawiały się poletka z białymi grzywami niekiedy bawełna jeszcze nie przekwitła i wybór okazał się trudniejszy niż myślałam. 
Błądząc pośród wiosek i małych miast nie znaleźliśmy wzorcowego pola albo takiego które zachwyciłoby nas na tyle abym poczuła się jak Scarlett O'Hara. Szczęście nam sprzyjało i znaleźliśmy opuszczoną farmę więc bez namysłu udaliśmy się w jej kierunku. 
Trzy budynki już w kompletnej ruinie ciągle opierały się czasowi i dewastującej przyrodzie ale wyrok już zapadł; mury niebawem znikną z powierzchni ziemi porośnięte pnączem i chwastami. 

Oczywiście moja wszędobylska natura pchnęła mnie do czworaków bo dom był w najgorszym stanie, bez dachu i jednej ściany. Atmosfera ulotniła się z niego i poszukałam jej w pomieszczeniach dla służby. Otóż miałam swoją Tarę razem z domem i niewielkim polem bawełny.
Obrazy z kilkukrotnie przeczytanej książki powróciły natychmiast i wydawało mi się, ze wokół mnie krzątają się zapracowane kobiety i zawsze plątające się pomiędzy nogami dzieci. Mężczyzn nie było bo jeszcze pracowali w polu zajęci ubijaniem zebranej bawełny na wozie stojącym na wąskiej drodze prowadzącej do Atlanty. Jeszcze dziś kolejny wóz odjedzie do skupu. Będą wreszcie pieniądze na najważniejsze opłaty związane z utrzymaniem farmy. 
- Czy chcesz to wyremontować? Tak przynajmniej wyglądasz, jakaś taka nieobecna. - Jak przez mgłę z oddali docierał głos p.. Z wolna obrazy wydawały się mniej realne, stawały się przezroczyste i mniej wyraźne. 
- Pewnie, ze tak. Bardzo chciałabym choć na chwilkę znaleźć się 150 lat temu w tym miejscu. - Czar prysł ale dalekie echa przeszłości ciągle słyszałam podczas naszego krótkiego pobytu w starej farmie.
Ciag dalszy nastapi juz za kilka dni.