1

sobota, 21 sierpnia 2021

Krwią własną cię obronię

 Winda zatrzymuje się na piątym piętrze z lekkim szarpnięciem któremu towarzyszy delikatny zgrzyt. Chciałbym już wyjść ale drzwi jeszcze są zamknięte. Wreszcie otwierają się wrota piekielnej maszyny i droga wolna. Uff, obecnie nie przepadam za windami. Kiedyś stanowiła przedmiot luksusu i zaawansowanej techniki a przede wszystkim wygody. Dzisiaj tak spowszedniała, że już nikt nie uważa jej za cudowny wynalazek. Ot po prostu jest i jeździ w górę i w dół. Przez lata zamieszkiwania na poziomie ziemi każda wysokość jest dla mnie nienaturalna. W dodatku nawet widok klatki schodowej jest mi obcy bo przez trzydzieści lat wchodziłam do domu przez drzwi wychodzące na patio. Krótko mówiąc zdziczałam i odzwyczaiłam się od cywilizacji. Można mnie nazwać wieśniarą z odzysku, urodzona i wychowana w mieście wolę wieś.
W lewo czy w prawo? Już się zagubiłam a przecież byłam tu już nie raz. Kobiety mają coś pięknego w sobie, że są w stanie zabłądzić dosłownie wszędzie. Jakbym napisała, że nawet w swoim domu to źle by o mnie świadczyło. Rozglądam się dookoła i w lewą stronę jest dosłownie tak samo jak w prawo. Ten sam dywan, takie same drzwi i lampy oraz dość znaczna odległość do końca korytarza jest idealnie taka sama. Dobra, zaryzykuję i pójdę w prawo. Idę i przyglądam się okolicy. Jak wspomniałam trzeba pokonać dystans dziesięciu mieszkań aby dotrzeć do ostatnich drzwi za którymi jestem oczekiwana. W połowie drogi przystanęłam bo chyba trafiłam na jakiś absurd. Teraz to każda dama w jednej dłoni trzyma torebkę a w drugiej telefon. Kiepska ze mnie dama ale w obydwu dłoniach trzymałam opisane przedmioty. Zatrzymałam się przed gaśnicą przeciwpożarową. Nigdy nie zatrzymałabym się przed wiszącą gaśnicą ale teraz tak bo zmysły pracowały na zdwojonych obrotach. Musiałam być czujna bo przecież koleżanka może mieszkać “na lewo” a nie tam dokąd zmierzam. Dodatkowo na drzwiach nie ma nazwisk tylko numer co nie ułatwia zadania bo kto pamięta numer mieszkania znajomych? No kto? Odwiedza się ich intuicyjnie a nie z GPSem w dłoni. Miałam dwie opcje zadzwonić i udowodnić, że jestem blondynką albo zapukać do obcych i wyjść na blondynkę. To będzie problem za chwilę ale całą uwagę obecnie skoncentrowałam na gaśnicy. Wisi na ścianie w połowie drogi pomiędzy windą a drzwiami na samym końcu prowadzącymi do jednej z dwóch klatek schodowych. Nie jako ozdoba bo ładna ona nie jest ale ma chronić życie ludzkie w razie pożaru. Wyobraźnia namalowała scenę z kłębami dymu i pełzającymi płomieniami po ścianach. Nie wiem czy tak wygląda pożar w takim miejscu ale na filmie mogłoby tak być. Panika krzyczących ludzi w przestrachu i ja chwytam za gaśnicę aby ratować ludzkie istoty. Jakoś nie pomyślałam aby chronić siebie bo widok gaśnicy wypaczył mój instynkt samozachowawczy i myślałam o innych, oczekujących mego bohaterskiego zachowania. Powinnam chwycić gaśnicę, wyrwać zawleczkę taką jak przy granacie i gasić. Gasić co się da. No dobrze ale jak wyjąć gaśnicę z szafki. Widoczna przez szybę jest ogólnie niedostępna. Być może to przed nieuzasadnionym użyciem jest zamknięta na klucz. Może to ma sens bo dzieci uwielbiają robić psikusy i nie jeden dzieciak z przyjemnością wypuściłby całą pianę na swego kolegę zamieniając go w ludzika Michelina. No dobrze gdy się nie pali niech sobie bezpiecznie siedzi za szkłem ale co w razie pożaru? Zamek sam się otwiera? 

I tu dochodzę do konkluzji bez wyjaśnienia. To jakiś bezsens umieścić gaśnicę tak aby nie można jej użyć. Nie mieściło mi się w głowie, że zabezpieczenie może być tak wymyślne i wbrew rozsądkowi. Na gaśnicy jest przywieszka instruująca o tym nad czym się zastanawiałam. “Aby otworzyć stłucz szybę…” Tylko nie wiadomo czym, przecież nie każdy nosi młotek w torebce. Szybko zrobiłam myślowy remanent zawartości mojej i za żadne skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć abym kiedykolwiek wkładała kawał żelastwa do torebki. Bez niego i tak jest za ciężka aby ją nosić codziennie. Jednak kobieta potrafi i takim codziennym niedolegliwościom stawić czoła. Znów widzę uciekających ludzi i jakoś nie widzę aby w obronie własnego życia lub dobytku ktoś dzierżył młotek w dłoni. Nie. Zatem pozostaje goła dłoń jako twoja broń. Spojrzałam na swe stare i małe i jakoś nie mogłam sobie wyobrazić jak z impetem walę pięścią w szybę. Łamię sobie kości i dłoń wpada do środka masakrując się na gaśnicy. Nigdy nie trenowałam rozbijania szyb więc taki makabryczny scenariusz uznałam za realny. Zakładam, że może za drugim razem szyba by pękła pozostawiając ostre kawałki na brzegach. Wpadająca ręka do środka zahacza o szkło raniąc nadgarstek. Bardzo prawdopodobne jest podcięcie sobie żył i wykrwawienie na śmierć zanim zrobiłabym użytek z gaśnicy.
- Dzień dobry panience. - Osiemdziesięcioletni sąsiad koleżanki wyrwał mnie z wymyślania scen pożaru.
- Dzień dobry. - Odpowiedziałam uprzejmie pomimo tego, że "panienka" tutaj była nie na miejscu i uznałam, że skręciłam w dobrym kierunku.

piątek, 2 kwietnia 2021

Kradłam ile wlezie

 Jabłka nie stanowią dla nas podstawy żywieniowej i pojawiają się u nas sporadycznie. Jak fama niesie nie piekę szarlotek i jabłko stanowi zwykle dość ważne wydarzenie. Obecnie jabłka, te które można kupić w sklepie, są oczywiście piękne ale smakują jakoś inaczej jak te zrywane z drzewa. Gdy podczas któregoś razu podczas kolejnego spaceru rowerowego dostrzegłam w parku papierówki na drzewie palce same zacisnęły się na hamulcach. Takich jabłek nie jadłam chyba ze trzydzieści lat! Pełno jakbłek pod rzewami. Zaczęłam zachowywać się nieprzewidywalnie i po chwili ręce już nie mogły pomieścić zdobyczy. 
Papierówki leżące na ziemi przecież nie nadają się do spożycia bo lekkie obicie powoduje siniaki i po chwili jabłko nie nadaje się do spożycia. 
 Na drzewie gdzieś tam wysoko były jeszcze przynajmniej dwa tuziny dojrzałych wspaniałych owoców. Chodziłam wokół drzewa jak drapieżnik wokół ofiary. Jak je dosięgnąć nie miałam pojęcia. Za wysoko a na takie rosochate drzewo wleźć się nie da. Nawet gdybym wykrzesała z siebie resztki odwagi i ... No właśnie zgrabności u mnie już nie znajdziesz nawet pod mikroskopem elektronowym więc wymyśliłam strącanie dobrych owocy złymi. 
Nawet nie pomyślałam aby zatrudnić do tego zlodziejstwa męża. Jest silniejszy i dorzuci na sam czubek drzewa a ja jednak mam kiepską wprawę w rzucaniu kamieniami czy jabłkami. Dodatkowo, wszystko odbywało się na zapleczu posterunku policji więc gdyby co to lepiej aby mąż się tłumaczył niż ja. 
Wtedy o niczym takim nie myślałam bo widok papierówek pozbawił mnie rozsądku. Nie widziałam nic oprócz jabłek których nie mogłam zdobyć. p. spokojnie robił zdjęcia i dodatkowo kręcił krótkie filmiki które do dziś oprócz uśmiechu wzbudzają we mnie lekki wstyd. 

środa, 3 marca 2021

Osowiała sowa

  Jaki był 2020? Hmm, niech go szlag trafi. Powód jest oczywisty i nawet nie jest godzien wspomnienia. Zero wakacji, zero odpoczynku od chaosu na samym początku a później było już tylko gorzej. Brak kontaktu z żywymi stworzeniami odcisnął się na naszych nerwach i wypaczył nasz światopogląd. Jak do jasnej ciasnej można raptem unikać ludzi? Jak? Ano tak, siedzieliśmy w domu od marca do dziś i jedynymi obcymi ludźmi były sprzedawczynie w sklepach do których musieliśmy się udawać. Koszmar nie do opisania. Dosłownie parę razy pojechaliśmy do parku na rowerach ale przyznam się, że nie mieliśmy zadowolenia z wycieczek. Było jakoś drętwo i ponuro pomimo ładnej pogody.  
Trasę znaliśmy na pamięć i prawdopodobnie moglibyśmy ją pokonać z zamkniętymi oczami. Przyjemności dostarczały nam dzikie kiedyś ptaki umieszczone w mini zoo w parku. Nie jesteśmy zwolennikami więzienia zwierząt aby pokazywać je zwiedzającym. 

 

Tamtego dnia mieliśmy wyjątkowe szczęście bo trafiliśmy do “naszych” sów w okresie ich karmienia. Sowy nie zwróciły uwagi na naszą obecność ale za to obsługa z przyjemnością demonstrowała swoich podopiecznych. Dowiedzieliśmy się, że w czasie pandemii nawet sowy są osowiałe. W jaki sposób? Krótko opiszę. Sowy zwykły były podróżować do szkół na spotkania z młodocianymi wielbicielami ptaków. Według dwóch panów którzy uczestniczyli w karmieniu, sów ponoć uwielbiały takie wycieczki. Teraz siedzą cały czas w klatkach i tylko na chwilę podczas karmienia znajdowały się poza kratkami. Brak wędrówek wprowadził je w smutny nastrój. Słuchałam słów opiekuna i pomyślałam, że mówi o mnie bo monotonność mnie dobija. Brak możliwości zrealizowania wielkiej podróży zrobił ze mnie leniwą i nerwową jednostkę z maską na twarzy. Aby nie kończyć ponuro i beznadziejnie to zamieszczam krótki film o łykaniu. Chociaż przez chwilę poczułam zadowolenie z dnia bo tak ogólnie to czekamy  na koniec pandemii ale przyznam, że chyba zmienimy plany. Nasz plan “B” jest zupełnie odmienny od zamierzonej tułaczki przez całą Amerykę Południową. Bardziej stateczny i możliwy do zrealizowania. Do końca maja pozostają zamknięte granice południowej części kontynentu więc o podróżowaniu nie ma mowy.
Siedzę zatem w domu i pożeram ogromne ilości niezdrowego jedzenia. Zupełnie odmiennie niż sowa którą uwieczniłam na filmie. Ona dostaje wyliczoną ilość pokarmu z przebadanego źródła a ja jem na co mam ochotę. Kiedy chcę i ile chcę. Jestem zupełnie przygnębiona i zniechęcona do wszystkiego. Zanim popadnę w odrętwienie intelektualne, do którego już mi bardzo blisko, to kolejny post znów będzie na wesoło. O tym jak kradłam!

czwartek, 17 grudnia 2020

W świątecznym nastroju

  Już raz zostałam obudzona tego ranka ale ciągle jeszcze spałam. Nie tak głęboko jak w środku nocy i odgłosy domu dochodziły do mej podświadomości coraz donośniej. Ponoć pamiętamy sny które śniliśmy tuż przed obudzeniem. Najwidoczniej tak było i ze mną.
Kolejne ciastko zniknęło w paszczy olbrzymiego grubasa przed którym piętrzyła się taca z setką pączków, wuzetek i innych ciasteczek. Słodkich i kuszących swym wyjątkowo kolorowym wyglądem, czułam również ich nęcący zapach co wydało mi się dziwne. W snach wszystko jest możliwe więc czemu nie miałabym używać zmysłu powonienia gdy śpię. Grubas od razu utył po zjedzeniu kolejnego ciastka. Siedział na przeciwko mnie przy prostokątnym stole. Paluchami chwycił pączka i w całości wsadził go do swych ust. Przyjrzałam się nie bez odrazy jak długaśnym językiem oblizuje całą twarz aby ani odrobina nie upadła na stół. Tym grubasem był mój mąż! Znów utył a wraz z nim ubranie i bogato zdobiony fotel. Czułam dokładnie karmel, rodzynki i bakalie wszelakiego sortu a wygląd sterty ciastek przyprawiał mnie o mdłości. Zmieniłam pozycję ciała ale to nic nie pomogło. Mąż potwornych rozmiarów wyciągnął łapę w której dzierżył wuzetkę. Ręka wydłużała się i ciastko znajdowało się coraz bliżej moich ust. Machnęłam ręką i trafiłam męża nie w rękę ale w twarz.
- Tak mnie witasz?
- Łe, le, ble ble. Co? - Tak właśnie odpowiedziałam z przerażeniem wpatrując się w zdziwioną twarz p..
- Wstawaj, kawa czeka. - Zupełnie prawdziwy mąż jeszcze lekko mną wstrząsnął abym się obudziła. Może nie aż taki gruby potwór jak we śnie ale na pewno potwór.
W domu rzeczywiście pachniało pysznościami. Od czasu gdy p. nauczył się piec chleb, w domu często pachnie jak w piekarni i mamy ciągle smakowity chleb. Wszystko zaczęło się od keksa. Nauczył się tego przepisu dawno temu ale z chlebem ma tylko półroczne doświadczenie.
Nie jestem fanem słodyczy ale na święta pod koniec roku mogę się zmusić do kilku kawałków ciasta.  Jak mam gorzką kawę przed sobą to i kawałek ciasta mogę przełknąć.
Na kratce piekarniczej stały cztery gotowe keksy. Jeszcze zbyt gorące aby je pokroić ale kto oprze się pokusie aby nie spróbować świeżego wypieku.
- Słodziłeś kawę!? - p. krzątał się w kuchni więc swe pytanie wykrzyczałam aby głuche dziadzisko nie pytało o co chodzi.
- Widać, że śpisz. - Tylko tyle w odpowiedzi? Słodził czy nie słodził? Chyba nie powinnam czekać tylko spróbować. Spojrzałam na filiżankę i zaskoczyłam, że to prawdziwa kawa. Poprawna “parzącha” której nie słodzimy. Eureka, znam odpowiedź!
- Co cię napadło na ciasto? - Niby idą Święta ale dwa tygodnie przed ich nadejściem to chyba zbyt wcześnie.
- To przez ciebie.
- ?
- Wczoraj poruszyłaś temat wakacji.
- Wyglądało, że wyjaśnienie jest tak oczywiste iż nie wymaga ani jednego słowa więcej. Przede mną wylądował latający talerz na trasie kuchnia ława naprzeciw telewizora a na nim kawałek keksa. Nie wytrzymałam i nie bacząc na to, że z ust wylatują kawałki ciasta zapytałam by zaspokoić ciekawość. Czy na prawdę rozmowa o wakacjach powoduje u współmałżonkach zapał do pieczenia ciast?
- A jak dzisiaj będziemy wspominać wakacje to znów upieczesz ciast kilka i będziemy rozdawać je chodząc po ulicach? - Dla mnie to jakaś niezrozumiała abstrakcja.  
- Nie, nie ja tylko tęsknię... - Myśli są zaiste szybkie. Już zaczęłam się martwić, że za kawalerskimi czasami, że coś ze mną nie tak. No kurza twarz za czym czy za kim tak tęskni! - ...za ciasteczkami z Montany. Czasami nawet mi się śnią na jawie. Czuję ich smak, czuję jak ciasto francuskie sypie się dookoła no i ta kawa. Kawa bezwarunkowo najlepsza na świecie. - Gadał jeszcze przez dłuższą chwilę wychwalając wypieki tamtejszych piekarzy. 

Fakt, faktem kawa powalała na kolana bo chyba wodę mieli ze studni głębinowej gdyż dookoła nic, tylko pustkowie. Skały, suche trawy i zero cywilizacji.  
Może przez przypadek ale świąteczne ciasto mamy już z głowy. Święta jak co roku przysparzają o ból głowy nie jedną panią domu. Tegoroczne po prostu wytrącają z równowagi wszystkich. Po co świętować gdy wszędzie same zarazy, zakazy i nastrój raczej jak na stypie niż euforia przedświąteczna. Dodatkowo zaopatrzenie szwankuje i do dziś (17 grudnia) nie mogłam wyłowić śledzia z beczki. Wreszcie upolowałam wszystko co potrzebne aby i w tym roku nie odbiegać od tradycji. Tak, tak upolowałam bo przez trzy tygodnie nie było w okolicy takiego oleju jakiego zwykle używam. Co z tego, że ze słonecznej Italii, że panuje tam wirus. Tutaj też bijemy światowe rekordy więc jaka to różnica, że za oceanem druga fala przeraża ludzi i import jest problematyczny.
Dodatkowo jeszcze ta choinka! Już na początku roku wyrzuciłam wszystkie ozdoby choinkowe bo przecież mieliśmy ruszyć Ślimakiem na podbój południowej części kontynentu. Zamiast tego siedzimy w domu i czekamy. Czekamy, czekamy, czekamy. Kupiłam kilka bąbek i zrobiliśmy marnego biedaka na dużo mniejszej choince niż zamierzaliśmy. Trudno pogodzić się z rzeczywistością ale nic na to nie poradzimy. 

Choinką nie pochwalę się bo nie ma czym, czy Święta będą magiczne? Chyba tak bo tylko od nas zależy w jakim nastroju upłyną ostatnie dni tego roku.

Wesołych Świąt (bez względu na niesprzyjające okoliczności)

       życzy Ataner i p.

piątek, 13 listopada 2020

Buty

 Takiej wiązanki bluźnierstw nikt jeszcze nie słyszał. Nikt nie słyszał oprócz osoby która tę wiązankę wypowiedziała i osoby do której była ona adresowana. Każdy przecież kiedyś użył sobie rynsztokowej łaciny aby oczyścić się ze złych emocji i nie widzę w tym nic dziwnego ani zdrożnego. Tak po cichu, cichusieńko chyba wiele osób kiedyś zabluźniło, no ale nie tak jak ja dwa dni temu!
Ładne słoneczne popołudnie sprawiło, że siedząc sobie na kanapie i bezmyślnie gapiąc się na ekran telewizora wprowadziłam się w trans spokoju i marzeń wakacyjnych. Wakacji nie będzie z wiadomych epidemicznych ograniczeń więc podróżuję w myślach. Ruchome obrazy na szklanym ekranie zamieniły się w kolorowe plamy a myślami byłam gdzieś daleko.
Trochę odklejona od rzeczywistości co jakiś czas spoglądałam na świat przez szklane drzwi. Lato się już skończyło ale ciągle jeszcze zdarzają się dni gdy temperatura przekracza dwadzieścia stopni i da się posiedzieć na zewnątrz. Aż strach pomyśleć, że czekają nas długie miesiące z deszczem i śniegiem. Już sama świadomość zamknięcia w domu nastraja depresyjnie i gdy dodać do tego panującą pandemię to żyć się odechciewa.
Kolejny raz spojrzałam w stronę zalanego słońcem trawnika gdy w drzwiach pojawił się mąż. Mąż w skarpetkach i swoją nieodzowną torbą ze skarbami. No nie, nie był tylko w samych skarpetkach. Nie był goły w skarpetkach. Ubrany normalnie ale bez butów. Gdy otworzył drzwi przywitała go lawina przekleństw. Nie mogłam zgadnąć dlaczego mąż wraca do domu bez butów ale wkurzyłam się, bo nie dalej jak dwa dni temu wyciągałam kawałek szkła z jego pięty. Przyznam, że nie był to bardzo skomplikowany zabieg chirurgiczny ale za to niebywale trudny do przeprowadzenia. Pacjent wił się i skamlał jakbym urywała mu nogę a to przecież tylko malutki okruszek przeźroczystego szkła. Powtarzałam nie raz, nie dwa, nie chodź boso po trawie bo nigdy nie wiadomo co tam leży. Minęły dwa dni a z pamięci p. już wszystko wyparowało, razem ze wspomnieniem bolesnego zabiegu. Teraz zdaję sobie sprawę, że nie musiał być szczególnie bolesny bo inaczej pamiętałby do końca życia. Stoi zatem mąż w drzwiach z głupią miną a ja już kończę swój mało kulturalny wywód.
- Jak miałem wrócić do domu jak nie mam butów! - Z lekkim wyrzutem w głosie przywitał mnie zaatakowany.
- Bez butów wyszedłeś?
Opowiedział mi krótką historię popartą niezbitymi dowodami. Owszem wyszedł w butach z domu. Założył te w których przez sześć lat zrobił może sto kroków. Zamszowe buty nie należą do takich które używa się codziennie, wiadomo, ale żeby kapcie leżały w pudle tyle czasu to lekki skandal. Ja przynajmniej raz na pół roku zmieniam “zamieszkanie” mojego obuwia. Latem używam tych lżejszych a zimowe upycham w odleglejszym kącie szafy. Zatem chłopina założył buciki i poszedł sobie w siną dal. Jak to wynikało z jego opowieści, nierozchodzone buty szczelnie przylegały do stopy. Przez jakiś czas żałował, że je założył na cały dzień ale odwrotu już nie było. Człowiek ma taką cudowną zdolność do przyzwyczajania się do nowych sytuacji, że na pewne niedogodności przestajemy zwracać uwagę z upływem czasu. Tak też stało się z p. po kilku godzinach. Nawet ucieszył się, że buty ułożyły się wspaniale bo nic go nie uwierało a wręcz przeciwnie stały się najwygodniejszymi butami na świecie. Wyobrażam sobie jego minę gdy odkrył źródło swego zadowolenia.
Buty rozpadły się jednocześnie. Dwa na raz a właściciel nieszczęsnego obuwia gdyby umiał spaliłby się ze wstydu. Trochę mu współczułam ale żeby boso po parkingu i trawie! Przecież znów mogłabym zamienić się w lekarza sadystę. O wizycie w szpitalu wolałam nie myśleć bo wszędzie wirus. Dlatego właśnie musiałam sobie ulżyć. 

Chomikowanie jest okropną cechą i ja mam trochę z chomika. Trzymam niepotrzebne rzeczy które czasami zaskakują mnie swoją obecnością w naszym domu, p. z kolei uważa, że przedmiot przez rok nie używany powinien znaleźć się na śmietniku w 367 dniu swego leniuchowania w domu. Chyba ta teoria została stworzona aby mnie dręczyć stwierdzeniami typu,”po co ci to skoro nigdy tego nie użyłaś”.
Przyszedł wreszcie czas słodkiej zemsty i z wielką przyjemnością zacytowałam mężowskie motto o nieużywanych przez rok rzeczach.

piątek, 28 sierpnia 2020

Kukurydza z innej planety

 Kukurydzę lubią dzieci i dorośli, przeważnie smakuje każdemu. Może być gotowana w całości albo prażona z mikrofalówki. Pycha palce lizać. Jest słodka i zdrowa pomimo tego, że niektórzy nie wierzą w zdrowe słodycze. Gdy dodać jeszcze do niej masło to szał zmysłów. Potrafię zjeść kilka kolb kukurydzy i łakomym wzrokiem spoglądać na resztę jeżeli cokolwiek zostało. Żarłok ze mnie kukurydziany. 
Kiedyś dawno temu usłyszałam, że kukurydza jest wynalazkiem ludzkości bo raptem pojawiła się na ziemi jakieś osiem tysięcy lat temu. Mogę się pomylić o tysiąc lat na plus lub minus bo jak wspomniałam było to dawno temu gdy wiadomość owa zagnieździła się w mej głowie. Miałabym grzech śmiertelny gdybym nie wspomniała o tym, że p. uważa iż kukurydzę przywieźli kosmici do Ameryki. p. nie wyobraza sobie ludzkości sprzed dziesięciu tysięcy lat modyfikującą trawy aby otrzymać zdrową i pożywną kukurydzę. Dodatkowo ile mogło zająć czasu takie eksperymenty z roślinami, kolejne dziesięć tysięcy lat? 
 O tym, że kosmici odwiedzają naszą ziemię mąż nie wątpi i jest przekonany, że wkrótce i ja przekonam się o tym fakcie na własnej skórze. Ponoć Meksyk jest miejscem skąd pochodzi kukurydza i właśnie tam jest jej najwięcej odmian, jakieś osiemdziesiąt.

Kukurydza bez opieki człowieka nie wyrośnie sama i nie zdziczeje. Nie istnieje dzika kukurydza. 

To co widzimy na straganach lub na stoiskach w sklepach to rzeczywiście iście kosmiczne pożywienie. Aż strach pomyśleć, że wraz z zagładą ludzkości nie przetrwa i kukurydza. Po nas zostaną jakieś szczątki a kukurydza zniknie bez śladu. Zjedzą ją robaki, szczury i ptaki.
Sama roślina jest bardzo dziwaczna. Badylusy wysokie na dwa metry które mają tylko dwie kolby. 

Aby taka konstrukcja nie przewróciła się ma podwójne, piętrowe korzenie utrzymujące ją w pionie. Rośnie sobie całe lato i nie trzeba jej zbierać przed zimą. Późną jesienią kolby pochylają się w dół. Jest to bardzo ciekawe bo dzięki temu deszcz i śnieg nie wnika do ich wnętrza. Ziarno pozostaje suche i zdatne do jedzenia. Każde ziarenko jest w skorupce z celulozy której człowiek nie trawi więc połknięte w całości opuści nasz organizm w całości. Dlatego gryziemy ziarenka, mielimy albo walimy w nie młotkiem aby dostać się do odżywczego środka.  
Zdrowa czy niezdrowa? 
Zdrowa na oczy i przewód pokarmowy, obniża cholesterol, ma duże ilości witamin B1, B5 i C. Wszystko ponoć jest zdrowe, jeżeli jemy z umiarem nie tracąc zdrowego rozsądku.

czwartek, 13 sierpnia 2020

Wojna o kolor

 Dzięki temu, że różnorodność postrzegania rzeczywistości jest tak zróżnicowana to świat jest ciekawszy. Dla jednego dzisiaj jest chłodno a drugi oblewa się potem narzekając na upał. Jedni są nerwowi, że strach do takiego nerwusa się odezwać bo z góry wiadomo, że nic miłego nie usłyszysz. Są również tacy których DNA nie wykształciło nerwów i wyprowadzić takiego stoika z równowagi nie sposób. Jedni słyszą lepiej inni gorzej. Są pośród nas również daltoniści ale o taką przypadłość męża swego obecnego nie podejrzewałam.
Gdzieś tam w oddali młodociani rowerzyści od czasu do czasu spotykają się na pogawędki. Każdy ma swego metalowego rumaka. Szczególnie jeden wzbudził zainteresowanie p. ze względu na kolor.
- Ale super seledyn, że aż w oczy szczypie. - Jeszcze przez chwilę rozpływał się nad kwestią szarości i ponuractwa. Że asfalt ponury, że ludzie oblekają swe ciała w szmaty koloru starej ściery do podłogi, że domy też byle jakie, że gdzie nie spojrzysz to trawa zielona… Przerwałam to utyskiwanie bo troszkę przeholował z tą trawą.
- Jaki to seledyn, to jest niebieski. Seledyn! Nie masz pojęcia o kolorach. - Zdecydowanie ostudziłam zapał męża na wymyślanie kolorów.
Lato nie sprzyja wysiłkom fizycznym bo jest zbyt ciepło i to co mogłoby być przyjemnością zamienia się w uporczywą dokuczliwość. Dodatkowo pływanie we własnym pocie nie należy do miłych rzeczy i nie tylko ja staję się aktywna gdy pod wieczór.
Kolejne spotkanie rowerzystów nastąpiło po kilku dniach gdy upał nie był już tak dokuczliwy.
- O! Jest seledynowy rower. - p. chyba specjalnie chciał mnie wyprowadzić z równowagi o którą tak trudno w dzisiejszych czasach.
- Niebieski! Nie wiesz jak wygląda niebieski? Jak nie, to popatrz sobie i zapamiętaj… - Słowa zamarły na moich ustach. Właścicielka tego sławetnego roweru miała niebieską bluzkę. Zgłupiałam do cna.
- Przyniosę aparat dla szpiega niech ludzie sami osądzą bo ja widzę seledynowy rower a ty niebieski.
- Bardzo dobry pomysł.
- Już mniej zdecydowanie zgodziłam się na taki układ. Zapytać nie ma kogo bo z nikim się nie spotykamy obawiając się złapania wirusa. Nikt zatem nie rozstrzygnie sporu od ręki.

- Ostatecznie to może być turkusowy. - Dodałam bo rzeczywiście bluzka była niebieska a rower jakiś inny ale na pewno nie seledynowy. Chłop nie dał się przekonać. Zrobił zdjęcie, wykadrował złośliwie tak, że widać ramę roweru i kawałek koszulki.
Niebieski? Turkusowy czy seledynowy? 
A może jeszcze jakiś inny?