Już od samego rana było ciepło i z (nie)chęcią dałam się wywlec z namiotu. W środku ciepło i na zewnątrz tez ale wiecej tlenu. Cudowny klimat dla reumatyków bo temperatura odpowiednia dla podeszłego wieku i brak wilgoci. Już rozbudzona po prysznicu zabieram się do przygotowania porannego posiłku. Jakimś cudem moje chłopaki przestają być wybredni na wakacjach. Za bardzo nie ma w czym wybierać i nie muszę kombinować. Dla każdego to samo i już. Wik jeszcze dłużej się budzi niż ja i na nasze "wstawaj" reaguje w zwolnionym tempie. Śniadanie czeka na stole i zaczynam się wkurzać bo do smakołyków przymierzają się również muchy. Macham, przykrywam i ponowne "wstawaj" daje znikomy rezultat. - Jak on może wytrzymać taki upal w namiocie. - P. zawsze rano jest pierwszy na nogach. I mówi tak głośno aby Wik słyszał. - Śniadanie czeka jeszcze trzy minuty a potem śmietnik się naje do syta. Zaraz wyjeżdżamy! - Poskutkowało.
Dzisiaj jedziemy na spotkanie z kolejnym kanionem o wdzięcznej nazwie "muł". Nic do auta nie pakujemy oprócz swoich ciał i wody oraz lekkostrawnej przekąski odpornej na upały. Ja do kolacji nie muszę jeść ale oni na pewno zgłodnieją. My już jesteśmy gotowi i tylko czekamy na Wika, który jest akurat pod prysznicem. Robie kolejna kawę i drinka dla siebie bo p. dzisiaj wspaniałomyślnie i dobrowolnie jest kierowca. Trzeba przecież się odkazić. Jak bronic się przed zarazkami rewelacyjnie rozwijającymi się w takich warunkach? Zawsze przychodzi mi na myśl nasz rodzony dziadek, który ciągnął swoje ciało przez kilka lat w tropikach Indii, Laosu, Wietnamu i Birmy. Słysze jego opowiadania o jedynym sposobie przetrwania. Dużo koniaku albo whisky i dużo wody butelkowanej. Bron Boże świeże owoce i źle wysmażone mięso. Lepiej popaść w nałóg i przeżyć niż zarazić się jakimś świństwem i umrzeć. Ja tez tak myślę, w nałóg jeszcze nie wpadłam i posłusznie postępuję jak dziadek radził. Moim ukochanym napojem wyskokowym jest garść lodu zalana jaśkiem wędrowniczkiem i dopełniona coca-cola. Nie czuje głodu przez kilka godzin po takiej bombie kalorycznej. W kempingowych warunkach najwygodniejsza jest cola w puszkach, jedna wystarcza na dwa drinki. Popijamy sobie kawkę czekając na nasze dziecko. Ja postanowiłam skończyć puszkę i nie marnotrawić smakowitej trucizny. Akurat Wik wrócił i poprosił o cole. Zaczęłam szukać kolejnej puszki, szklanki i resztek lodu gdy p. wspomniał, ze warto by zamknąć namiot aby jakaś jaszczura nie spała razem z nami. Byłam akurat na nogach i przed jego zamknięciem poprawiłam śpiwory i poduszki. Puszkę coca-coli oczywiście zostawiłam w środku. Znalazłam kolejna puszkę o którą prosił Wik i wlałam cała do szklanki. Z moich resztek przyrządziłam sobie kolejnego drinka. Wieczorem, po Bear Mountain i Mule Canyon wracaliśmy lekko wygłodniali. W perspektywie mieliśmy zamiast obiadu, kolacje w restauracji. Po zaparkowaniu auta okazało się, ze tylko ja nie jestem gotowa bo musiałam się przebrać. Aby nie robić oficjalnego strip-tease postanowiłam przebrać się w namiocie. Z wieczornymi ciuchami na lewej ręce odsuwam zamek namiotu i pakuje swe ciało do środka. Pierwsza wsunęła się wolna ręka i oparła się na kleju rozlanym po śpiworach i ścianach naszego letniego domu.
- O cholera! - zaklęłam dodając jeszcze inne słowa z bogatego słownika mojego małżonka. - Co to za świństwo? - Pytałam jeszcze nie uświadamiając sobie kataklizmu. P. już wtykał głowę do środka. On dopiero zaczął bluźnić i nawet nie omieszkał pominąć mojej skromnej osoby.
- Coca-Cola. Wybuchła puszka Coca-Coli. Niech to szlag trafi, wszystko do prania. - Nawet Wik z zainteresowaniem dołaczył aby zobaczyć niecodzienne zjawisko.
- Dajcie kasę to ja pójdę coś zjeść. - Bardzo rozsądnego mam syna, w ten dyplomatyczny sposób zniknął nam z oczu i nie brał udziału w porządkach. Cisnęłam wieczorowe ciuchy do bagażnika i chwyciłam ręcznik aby usunąć lepkie pozostałości po wybuchu. - Na sucho nie mamy szans. - Stwierdziłam po chwili. Wypiliśmy dwie kawy zanim wzięliśmy się za dokładne mycie namiotu, śpiworów i materacy.
- Musiało być "dość" ciepło jak nie wytrzymała puszka. - Mnie tez zainteresowało ile stopni potrzeba aby najpierw zdeformować puszkę a potem doprowadzić do jej rozsadzenia. Gdy uporaliśmy się z nieoczekiwanym bałaganem było na tyle późno, ze skoczyliśmy na jednego głębszego i frytki do pobliskiej knajpy przed którą kilkadziesiąt osób, każda z piwem w ręce, wsłuchiwało się w koncert jakieś grupy rockowej. Dołączyliśmy do nich zapominając o suszącym się praniu i o osamotnionym dziecku.
Następnam razem - kolę do kulera!
OdpowiedzUsuńA tak wogóle to nie zazdroszczę wam tego sprzątania...
I fakt - nie ma to jak kola na trasę - też stosuję, kiedy oklapnę po drodze.
Motylek
niestety na zawodach potraktowano mnie jak robaka, który nie wiedzieć czego chce przyjechał na zawody i jakim prawem chce wziać udzaił..no coż....kocham moj kraj i może kiedyś napadną go najeźdzcy.. ewa
OdpowiedzUsuńCola z whisky to dobre polaczenie, tez lubie :)
OdpowiedzUsuńAle mieliscie przygode z ta puszka, nie ma co!
Ataner, ciesz sie, że Cie tam wtedy nie było! I już nic wiecej nie mowie, tylko sie ciesze!
OdpowiedzUsuń