1

piątek, 26 lutego 2010

Yellowstone cz 2

  Podróżowanie to cudowny sposób na spędzanie wakacji. W przypadku gdy trzeba pokonać 4600 mil w dwa tygodnie to warto mieć wygodny pojazd. Kiedyś osadnicy podróżowali takimi oto wozami.
A teraz wygodni do przesady i lubiący motocykle wymyślili coś co jeszcze jest motocyklem ale zaprzecza jego idei.
Nam wystarcza co mamy, auto jest zapakowane tematycznie, w bagażniku wszystko ma swoje miejsce aby łatwiej znaleźć potrzebna rzecz. W srodku za fotelem kierowcy zmieściła się plaska lodówka a tylne siedzenie to jakby leżanka na rozprostowanie kości, na której przez cały czas wylegiwał się Wik.
Ataner zakochała się w czerwonym asfalcie. No nie tak, ze leży na nim i piszczy z zachwytu. Za każdym razem gdy pojawia się odcinek rdzawej nawierzchni to nie może się napatrzeć na ta inność. Do czerwieni skal w tysiącu odcieni jak dołożyć jeszcze czerwona drogę to już jest lekki przesyt.
Wysoko w górach temperatura jakby jesienna i w środku lata zakładamy cieple dresy i kurtki. Znaleźliśmy pole namiotowe nad malutkim jeziorkiem wśród niekończących się lasów. Było tak zimno, ze zrezygnowaliśmy z kąpieli. Tam spędziliśmy zimna noc. Poranne orzeźwiające i chłodne powietrze spowodowało, ze szybciutko wyruszyliśmy w dalsza drogę. Przystanęliśmy na chwile w mieście Cody aby w muzeum Buffalo Bill'a zbliżyć się do dawnego Dzikiego Zachodu.
Przedstawia ono żywą kartę tamtych czasów. Zgromadzone przedmioty codziennego użytku, ubrania traperów i Indian to jakby jedna cześć. Dopełnieniem są dyliżanse, bron i obrazy. Druga częścią jest wielka ekspozycja, która przedstawia wioskę indiańska z prawdziwymi wigwamami, które tutaj noszą nazwę tepee, można spotkać tez nazwę teepee (tipi).
Porównanie strojów skończone, "zostaje przy swoich" stwierdziła Ataner. Każda epoka ma swój styl. Teraz ludzie patrzą na wygodę nie przywiązując do mody zbyt dużej wagi(szczególnie w USA). W wakacje ubranie musi być funkcjonalne. W sklepach z odzieżą sportowa ciągle to samo w sprzedaży. Te same modele na następny rok będą w innym kolorze. Wybór za to jest ogromny.
Następny przystanek to Yellowstone Park.

czwartek, 25 lutego 2010

Yellowstone cz.1

 To miejsce każdego powala na kolana. Jest kwintesencja całej północnej Ameryki. Na obszarze tego parku znajdziemy wszystkie krajobrazy jakie występują w różnych miejscach całego kraju.
Wysokie porośnięte lasem góry, prerie po horyzont, cudowne jeziorka, wodospady, skaliste zbocza, wodospady i gejzery.
Dla każdego coś miłego, jedno jest pewne tutaj nie można się nudzić. Jadąc do Yellowstone wiedzieliśmy, ze czekają nas atrakcje nie lada. Do kempingu dojechaliśmy wieczorem, to błąd bo wolnych miejsc już nie było. Święta zasada w Stanach to wstawać wcześnie i ruszać w trasę gdyż tu wszędzie daleko i dojechać na miejsce przeznaczenia trzeba zaraz po południu bo później miejsc już nie ma. 
Tak wygląda teoria a praktyka to zupełnie coś innego. Postanowiliśmy nie poddawać się i poszukać na własną rękę. Udało się znaleźć ostatnie wolne miejsce o którym nikt nie wiedział. Teren tego kempingu jest pagórkowaty i trudno dojrzeć gdzie miejsca są ulokowane nie mówiąc o tym czy są "zamieszkałe" czy nie.
Dużo kasy nie mamy ale na wakacje musi wystarczyć Mamy dobre humory i nowe auto, trzy miesięczny Hyundai Accent. Bagażnik zapakowany naszym sprzętem turystycznym a w środku tyle miejsca aby po drodze można spać. Do celu bardzo daleko z Chicago. Będziemy jechać non stop. Dwóch kierowców na zmianę powinno zapewnić komfort i szybka jazdę.
Ruszamy rano wypoczęci i gotowi na nudna i długą trasę Przez Wisconsin i Minnesotę przemknęliśmy jak burza. Do Montany wjechaliśmy o północy pokonując 1000 mil (1600 km). Do miasta Pryor w Montanie dotarliśmy o 5 rano zupełnie wykończeni, rozbiliśmy namiot gdzie mapa wskazywała pole namiotowe a ławka ze stołem upewniła nas, ze tak. Trochę snu postawiło nas na nogi.
Rano szybkie śniadanie i znowu za kierownice gdyż przed nami droga pełna niespodzianek. Znudzeni asfaltem wybieramy szutrowe drogi przez rezerwat indiański Crow Indian Reservation. Znów popełniliśmy błąd nie tankując gdy mieliśmy pół zbiornika paliwa i po raz kolejny problem z jego znalezieniem. Niby miasto na mapie jest i wygląda na duże ale w praktyce okazuje się, ze to kilka domów a stacja benzynowa lub sklep nigdy nie były w planie zabudowy. Mały samochód mało pali ale lepiej by na tym pustkowiu taka przygoda nas nie spotkała. No cóż jedziemy dalej, wracać się to nie w naszym stylu. Jak szaleni optymiści jedziemy przed siebie. Jedno jest pewne, ze do prawdziwego miasta nie dojedziemy bez tankowania. Mapy mamy dokładne ale tereny indiańskie nie są dobrze oznakowane a w rzeczywistości nie maja nawet nazw czy numerów. Aby nie zabłądzić trzeba korzystać z kompasu i dobrego nosa gdyż niejednokrotnie stawaliśmy przed wyborem "w prawo" czy "w lewo".
Jesteśmy w Rezerwacie i rozglądając się dookoła widzimy jak biedna to okolica i jak okrutnie zostali potraktowani przez rząd rodowici Amerykanie.
Smutno na duszy gdy spoglądamy na pustynna prerie. Na takiej glebie nic nie wyrośnie, nie ma szans na uprawę na kamieniach bez wody. Biały człowiek "ofiarował" Indianom ziemie z której wyżyć się nie da. Zasiłki z kasy państwowej pozwalają na powolna śmierć. Na terenie rezerwatu nie ma miejsc pracy bo nie miasta ani jakiegokolwiek przemysłu. Na dojeżdżanie do miasta za daleko (pół dnia w jedna stronę). Niektórzy Indianie opuszczają rezerwat w poszukiwaniu pieniędzy ale w 90 procentach kończy to się powrotem do rodzinnej zagrody. W tych okolicach rynek pracy prawie nie istnieje, nie chce wdawać się w szczegóły ale tutaj jest naprawdę biednie. Nawet miasteczka gdzie jest jakiś sklep i trochę 21 wieku są jakby zapomniane i opustoszałe. Podróżując trzeba mieć ze sobą gotówkę bo kart kredytowych nie honorują. 
Głównym powodem jest brak czytników kart. Kasy są jak z westernu, takie na korbkę. Dobrze mieć dużo drobnych banknotów bo może być kłopot z wydaniem reszty. Któregoś razu położyłem stówkę na ladzie i o mało nie zabiłem tym sprzedającej. Aparatu fotograficznego nie wyjmujemy w pobliżu Indian, ponoć ciągle wierzą, ze fotografia zabiera dusze. Czy to prawda dowiedzieliśmy się w innym miejscu w Nowym Meksyku. To nie jest dekoracja do kolejnego katastroficznego filmu tak wygląda indiański rezerwat.
Nie ma znaczenia czy to zdjęcie było robione w Montanie, Utah, Arizonie czy w Wyoming. Zobaczycie później, ze wszędzie jest tak samo. Szczęście nam sprzyjało znaleźliśmy coś w rodzaju stacji benzynowej. Procedura zakupu benzyny to istne wyzwanie. W budzie oddalonej o 20 metrów od dystrybutora było "niby okienko" zabite deskami, wąska szpara na dolara i pewnie ktoś w środku. Stałem tam i witałem się na głos z niewidocznym właścicielem stacji a nawet się chyba ukłoniłem. Tak to mogło wyglądać z daleka gdyż pochyliłem się aby mój głos skierować w szpary pomiędzy deskami. Mój nad wyraz uprzejmy głos był znakomicie zagłuszany przez ujadające psy, które nieomal nie rozwaliły dzielącej nas ścianki. Wreszcie coś zaszurało i wydawało mi się, ze ktoś podszedł wiec powiedziałem o co mi chodzi wsadziłem banknot z liczba 20 w szparę tak na wysokości pasa. Nie chciałem za nisko ani za wysoko żeby jak najszybciej moja oplata została zauważona. Nie widziałem nikogo, ten nikt nie odezwał się do mnie słowem ale dystrybutor zadziałał.
Jesteśmy uratowani, zatankowaliśmy benzynę o przedziwnej liczbie oktanowej 85.5 za powyższą sumę i z ulga opuszczaliśmy to miejsce. Nie było lepszej drogi niż ta. Nie było innej drogi niż ta. Trzeba znaleźć miejsce na rozbicie namiotu a do końca rezerwatu jeszcze kawal drogi. 
Teraz musimy przyśpieszyć bo robi się późno. Po takich drogach można jeździć wolno albo bardzo szybko. Nawierzchnia nie jest gładka lecz pofalowana jak tara do prania i aby zawieszenie nie wpadło w rezonans utrzymujemy prędkość ok 50 mil na godzinę czyli w okolicy 80 km/h. Drobne kamienie tłuką w podwozie i boki auta a za nami pozostaje kurzowy ogon, zupełnie jak za kometa. Po drodze te same widoki, góry porośnięte trawami których nawet kozy by nie zjadły i gdzieś tam jakieś domostwo bo jakoś domem tego nazwać nie potrafię. Czas upływa nieubłaganie a przed nocą musimy wyjechać z rezerwatu.
Dobrze, że Ataner to święty człowiek i jakoś toleruje moje dziwactwa. Było już około 16:00 gdy wyjechaliśmy i zaczęliśmy nerwowo wertować mapy aby znaleźć miejsce na nocleg. Mapa sensownego nic nam nie pokazuje wiec cala załoga zamiera ze strachu na moja propozycje. Rozbijamy się na dziko. Po prawej stronie jest rzeka, są tez rozlewiska. Zanim rozsądna (czasami) Ataner zdążyła zareagować już jechaliśmy kamienista droga do nikad. Nie mam pojęcia jakie dobre duchy kierowały naszym samochodem ale jeszcze przed zachodem słońca dotarliśmy nad rzekę. W miejsce gdzie można było zaparkować i rozbić namiot.
To nie był camping tylko niczyje miejsce. Tej nocy byliśmy właścicielami ogromnego terenu. Wszędzie kamienie, duże małe i jeszcze mniejsze. O kawałku miejsca z piaskiem na namiot nie było mowy. Nikogo dookoła tylko dzika przyroda. Kilka ptaków dotrzymywało nam towarzystwa na tym pustkowiu.
Cudowna woda dookoła. Po prostu raj. Duże rozlewisko rzeki tworzyło wspaniały basen bez prądów rzecznych i wirów. Godzinami można było przesiadywać w wodzie, która miała idealna temperaturę aby się odświeżyć. Nie za zimna nie za ciepła, jak wspomniałem wcześniej w raju powinna przecież być rajska temperatura wody. I takaż tu była.Jak okazało się później tak zupełnie sami nie byliśmy. Rozglądając się dookoła nie było widać żywej duszy. 
Może na drugim brzegu rzeki ktoś był ale to tak daleko, ze jego ewentualna obecność można było zignorować. Podczas naszej wieczornej kąpieli dołączył do nas OBCY, który był z nami przez cały czas.Tym obcym był waz, no taki na 25 cm wężyk. Spotkania z przyroda to nasza specjalność. Ataner uciekła na 19 metrów bo dla niej to był waz. Wik z lekkim dystansem patrzył na małe zwierzątko ale wolał trzymać się na bezpieczna odległość. 
Znowu padło na mnie abym zbliżył się i dla potomnych sfotografował tego stwora. W wodzie o dziwo nie był taki szybki a na ladzie zaczął odpoczywać a po chwili już razem oglądaliśmy go z bliska.
Słonce już chyli się ku zachodowi i więcej w nim czerwonego koloru. Na niebie pojawiły się chmury ale o deszczu nie ma mowy przy tak silnym wietrze.Zapowiada się upalna noc a wiejący wiatr wcale nie chłodzi a wręcz parzy. Jest suchy i jednostajny. W nocy temperatura nie ulegnie zmianie gdyż rozgrzana w dzień ziemia będzie oddawała ciepło przez cala noc. 
Będzie bardzo ładny zachód, kolorowy i dzięki chmurom ciekawszy. Popatrzyliśmy na to codzienne i cudowne zjawisko i pomyśleliśmy o wieczornym posiłku. Jak to na wakacjach, ognisko musi być codziennie.
Opal zbieraliśmy na kamienistym wybrzeżu rzeki. Kawałki drzew, suche i mokre patyki, wszystko co rzeka pozostawiła na brzegu w czasie wiosennych roztopów. Czasami dość duże kawałki znajdowaliśmy kilka metrów nad obecnym poziomem wody. Na wiosnę ta rzeka jest chyba dwa razy szersza. Zebraliśmy tyle, ze wystarczyło nam na długo i wysoko płonące ognisko.
Wiedziałem jakie mięso będzie na kolacje ale zostałem przegłosowany i skończyło się na konserwach. Tu nie pada w wakacje. Tak tu wygląda, ze tu nigdy nie pada. Namiot można używać w połowie czyli bez tropiku bez obawy, ze będzie zimno lub będzie padał deszcz w nocy. Jest takie miasteczko w Nowym Meksyku o rozrywkowej nazwie Las Vegas oddalone o 65 mil na wschod od Santa Fe, które reklamuje się, ze ma tylko 365 słonecznych dni w roku.
Rankiem wyruszamy w zaklęty krąg indiańskiej magii. Zapowiada się ciekawa trasa. Jedziemy pod gore już ze 100 km a szczyty ciągle przed nami. 
Gdzieś tam znajduje się Medicine Wheel pośród lasow Big Horn przy polnocnej granicy stanu Wyoming. Święte miejsce Indian od pokoleń.
Jesteśmy wysoko w górach i w środku lata znajdujemy śnieg. Świeci słonce i wydaje się, ze jest w miarę ciepło. Czyste powietrze bez kurzu nie brudzi śniegu, który odbija promienie słońca jak lustro nie nagrzewając się. Zapewne resztki doczekają zimy.
Niestety silniejszy wygrywa w tym brutalnym świecie a słabszy ma śnieg za koszula. Ataner wytrzepuje resztki śniegu zza koszulki na plecach i ze złości tupie i podskakuje (zwróćcie uwagę, ze stoi na jednej nodze).
Nie chce opisywać historii Medicine Wheel bo to zadanie dla specjalistów na setki stron.
Dziwne to miejsce. Nieduży okrąg otoczony siatka. Na niej wieszane są wstążki, chusty, bransolety, woreczki a nawet kości. To jakby wota w podzięce albo na przebłaganie bóstw. W środku znajdują się groby.
Być może temperatura spowodowała, ze nasze odczucia były jakby nienaturalne jak nienaturalna była temperatura około zera w środku lata.
Są miejsca, które trzeba zobaczyć będąc w USA. Pomijam standardy jak New York, Niagara, Grand Canyon czy Hollywood. Po drodze do tych miejsc warto zboczyć z utartej trasy i zajrzeć tam gdzie Ameryka objawia się w całej okazałości. Tam gdzie istnieje nie od stuleci ale od tysięcy lat.

piątek, 5 lutego 2010

Wodospady stanu Michigan




Wybieramy się do stanu Michigan na tygodniową wycieczkę aby trochę się zrelaksować i poznać niesamowitą atrakcję tego stanu, wodospady. 
Mało kto wie, że na terenie tego stanu znaleźć można 1000 wodospadów. Tak wiem, już słyszę te pomruki i krzyki to niemożliwe. Już tłumaczę, otóż policzono wszystkie wodospady i “wodospady”, których nie powinno się wodospadami nazywać. Niektóre są ładne i wysokie albo szerokie i niskie ale je widać i słychać i robią wrażenie na widzu. Amerykanie lubią się chwalić swoim krajem i sobą. Wśród tych wodospadów w nawiasie są takie, które trudno dostrzec gdy nie wiadomo w którym kierunku patrzeć, ja nazwałbym to raczej kapiącą stróżką wody ale w USA jest to wodospad. To nie przekora lub złośliwość ale takich wodospadów w Polsce pewnie jest milion milionów. No cóż byliśmy tam latem i rzeczywiście wody było mało. Oczywiście te kapiące stróżki mogą być wodospadami ale tylko wtedy gdy topnieją śniegi na wiosnę. Byliśmy w tym samym miejscu zima w grudniu i wiele z nich nie dało się zobaczyć gdyż były przykryte gruba warstwa śniegu i lodu.
Z Chicago wyruszyliśmy po północy aby nie borykać się z nadmiarem aut na autostradzie. Nocą jest o wiele szybciej choć bardziej męcząco. Pojechaliśmy autostradą I-90 na zachód. 
Przez Illinois poszło gładko bo nie było dużego ruchu, jedynym mankamentem to opłaty za autostradę. Jesteśmy wyposażeni w I-Pass czyli mądre pudełeczko wielkości paczki papierosów, które jest przyklejone od wewnątrz na szybie samochodu dzięki, któremu bez zatrzymywania się uiszczamy opłatę. Takich opłat jest kilka po drodze aż do granicy ze stanem Wisconsin gdzie ta sama autostrada jest bezpłatna i w dużo lepszym stanie technicznym, bez dziur i nierówności. Po minięciu Madison - stolicy stanu Wisconsin – wybieramy autostradę I-39 i mkniemy na północ przez niekończące się lasy pełne zwierzyny. Jelenie i sarny to istna plaga na tej trasie. Spotkanie z sarna nie należy do przyjemnych gdy na liczniku 65 mil na godzinę (takie jest ograniczenie, ale większość samochodów porusza się z prędkością 70-75). Wydawało by się, ze we dwójkę będzie raźniej ale okazało się, ze nic z tego. 
Przy pakowaniu naszego Jeepa Grand Cherokee tak ułożyliśmy sprzęt kempingowy aby jedna osoba mogła swobodnie spać na nadmuchanym materacu. Poranna kawa na stacji benzynowej poprawiła nam humor. Do pierwszego wodospadu dotarliśmy wyszukując przypadkowe drogi gdyż nie chciało nam się uruchamiać wszystkich map i atlasów. Znając już trochę amerykańska wygodę wiedzieliśmy, że kierując się nawet ogólną mapa dotrzemy w niedalekie okolice wodospadu. Auto zaparkowane, aparaty i kamera video w dłoniach. Idziemy w stronę odgłosu szumiącej wody, podnieceni spotkaniem pierwszego wodospadu.
 Dwie minuty spaceru i oczom naszym rozpostarła się olbrzymia porażka w postaci bardzo płytkiej wody i dużej ilości kamorow. Dla nas wodospad to dokładne rozumienie tego wyrazu. Oczekiwaliśmy potężnej wody spadającej z wysoka. Kilka zdjęć i już nam ochota na ten wodospad minęła ale... Gdzie Diabeł nie możne to... Wiemy o co chodzi. Ataner nie mogla wprost uwierzyć w to co widzi i przeskakując z kamienia na kamień znalazła się na drugim brzegu rzeki. Sa ludzie o nadzwyczajnych zdolnościach potrafiących zginac łyżki na odległość, tropić ślady zwierząt itd, itp. A tutaj Ataner zabłysnęła talentem wyszukiwacza wodospadów. Na drugim brzegu rzeki odnalazła wąską ścieżkę, wybrała kierunek w dol rzeki i pokonawszy kilka wzniesień, niebezpiecznych urwisk nad rzeka, która teraz zwęziła się i znacznie przyspieszyła, doprowadziła nas do miejsca, z którego słychać było szum wody a nie byle jaki szumek. Po kolejnych stu metrach ujrzelismy to czego spodziewaliśmy się zobaczyć od razu czyli prawdziwy wodospad. Trzymając się drzew, które jeszcze nie spadły do rzeki, zerknęliśmy w dol gdzie zobaczyliśmy istne małe cudo.
Widok z góry nie zachwycił nas widocznie skoro wybraliśmy się w poszukiwaniu bardziej widokowego miejsca aby spojrzeć na wodospad od dołu. Udało się, a jakże i nawet musieliśmy wedrzeć się silą przez zamknięte furtki aby dotrzeć do celu. Po drodze musieliśmy pokonać ponad sto metalowych schodów nawet z poręcza aby można było dojść do celu. 
Zdjęcia, krotki film, chwila na odpoczynek i w drogę powrotna po schodach w poszukiwaniu kolejnego wodospadu. Okazało się, ze miejsc wartych obejrzenia jest o wiele więcej niż przypuszczaliśmy. Na wschód od miasta Grand Marais usytuowany jest Park Narodowy, Pictures Rock National Lakeshore. Istotnie nie dziwie się, ze miejsce to zostało objęte narodowa kuratela, gdyż ten kawałek wybrzeża Jeziora Superior to istna perełka krajobrazowa. Sa tutaj cudowne piaszczyste plaże ciągnące się kilometrami, są wydmy wysokie jak wieżowiec, są tez skały pionowo wchodzące w jezioro. Zatrzymaliśmy się na campingu Hurricane River i postanowiliśmy zwolnic tempo, pozostać na nim do końca naszych krótkich wakacji. Miejsce to jest idealnym na jednodniowe wypady. Wierzyc nam się nie chciało, ze aż tak szczęście nam sprzyja. Na terenie tegoż campingu jest oczywiście wodospad malowniczo wpadający do jeziora. Wodospad na plaży to trochę zaskakujące ale prawdziwe.
Pierwszego dnia ruszyliśmy na krotki rekonesans. Na zachód rozpościera się dzika plaza długa na 20 kilometrów, na wschód skaliste wybrzeże. Spacer dzika plaza znudził nam się dość szybko i wróciliśmy na kawę i przekąskę. Dzień był ciepły ale czasami padał deszcz i wzięliśmy kurtki aby nie zmoknąć od samego początku. Ruszyliśmy leśną ścieżką wzdłuż plaży. Było już po południu i celem naszej dzisiejszej wyprawy była latarnia morska oddalona o parę kilometrów. 
 Intensywna zieleń otaczającej nas flory wydawała się nienaturalna. Paprocie, mchy i przeróżne roślinki wysokości krzaków naszych jagód były jakby podwójnie zielone. Trudno to opisać ale zielone było zielone, czerwone łatwo było odróżnić od rdzawego. Prawdopodobnie bliskość jeziora dostarczała odpowiednia ilość wilgoci do rozwoju roślinności. Lato w Michigan jest krótkie, szczególnie tu na północy i ten krotki okres przyroda wykorzystuje w 100%. Chwilami czuliśmy się jak w dobrze zaprojektowanym ogrodzie botanicznym. Nie było skrawka ziemi bez roślinki albo małego drzewka. Po drodze do latarni morskiej mijaliśmy małe potoki przecinające ścieżkę. Kamienista trasa dla pieszych, szerokości samochodu była w dobrym stanie i gdyby wolno było tu jeździć samochodem to na pewno wokół latarni roiło by się od aut. Amerykanie to naród wygodny do przesady, gdzie jest coś warte obejrzenia to jest droga, którą można dojechać w pobliże atrakcji. O pieszych turystów tez zadbano, widać to we wszystkich parkach narodowych. Japończyków kojarzymy z pstrykającymi aparatami fotograficznymi a amerykanów ze zwiedzania z samochodu, dojada wszędzie gdzie tylko się da. Gdy już trzeba opuścić ukochany samochód to ścieżka, którą podążają jest tak przygotowana aby mogły poruszać się nią osoby w wieku emerytalnym i małe dzieci towarzyszące rodzicom. Tak było i w tym przypadku, malutkie mostki ułatwiały spacer i bez obawy o skręcenie nogi przy przeskakiwaniu potoku dotarliśmy do celu. Nie boje się stwierdzenia, ze każda latarnia morska to chluba narodu. Od Pacyfiku gdzie ostrzegały statki przed podwodnymi skalami, poprzez Wielkie Jeziora aż do Oregonu, latarnie morskie wyglądają jak nowe. Odrestaurowane i utrzymywane w idealnym stanie. Nie ma szans aby znaleźć łuszczącą się farbę na zewnątrz lub ślady rdzy na metalowych konstrukcjach. Wygląda to jakby dla tych budynków czas stanął w miejscu. Chwila zadumy i relaksu przed powrotem ta sama droga. Kolejny dzień to już istne wyzwanie. 
 Rano kawa, dyzo kawy, bardzo dużo mocnej i słodkiej kawy. Gdy oczy już zupełnie otwarte i rozruszane kości po chłodnej nocy czas na analizę mapy i w drogę. Pogoda jak wczoraj ciepło ale deszczowo. Pierwszy odpoczynek przy wczorajszej latarni i dalej wzdłuż wybrzeża pniemy się w kierunku gigantycznej wydmy. Dotarliśmy do niej po kilku godzinach. 
 Na jej szczycie grupka turystów siedzących na piasku patrzących w dol z niedowierzaniem, ze jak zejdą to będą musieli niestety wrócić. My podjęliśmy jedyna słuszną decyzje, nie wracamy ta sama droga. 
Kusiła nas skalista cześć wybrzeża, która z wysoka wyglądała o wiele łatwiejsza do pokonania niż się okazało. Wydma wysoka i stroma, to może okazać się bardzo wyczerpujące, a dla tych bez formy po prostu niewykonalne. Bez zastanowienia rzucamy się w przepaść, schodzimy skacząc a nasze kroki długości dwóch lub trzech metrów przybliżają tafle jeziora w szybkim tempie. W połowie przystanęliśmy aby sfotografować to co już po za nami i zerknąć co przed. Początek drogi powrotnej był bardzo przyjemny. Ciepła, o dziwo, woda i żółty drobniutki piasek. Ta przyjemna cześć skończyła się dość szybko i cala powrotna drogę pokonywaliśmy po pas w wodzie omijając skaliste zbocze oraz powalone drzewa. Wielokrotnie wyszukiwaliśmy odpowiedniej podwodnej skały aby nie skąpać się po pachy. Do namiotu dotarliśmy gdy słonce chyliło się ku zachodowi. Umęczeni ale zadowoleni przeszliśmy trasę, która powinno się pokonać kajakiem lub lodka motorowa. Czy było warto? Tak, oczywiście, ze tak. Niezapomniane chwile i widoki, które widziało niewielu. Jeżeli ktoś uwielbia całodniowe wycieczki piesze i chce zobaczyć 30 wodospadów na jednej rzece to polecam takie miejsce. Wydawać się może, ze tyle wodospadów to monotonia i nuda. Nic dalszego od prawdy. Różnorodność form może przyprawić o zwrot głowy. Nie opisze wszystkich wodospadów ale nadmienię, ze są tam wodospady z prawdziwego zdarzenia, wysokie z kotłująca się woda głośne i szybkie, są tez te leniwe, które szerokimi kaskadami pozwalają rzece płynąć w dol. Jest tez taki, który wyrzeźbił regularne i gładkie zakola w czarnej bazaltowej skale. Spójrzcie na zdjęcie aby przekonać się, ze natura czyni cuda.
Warto czasami zabłądzić aby znaleźć piękne miejsca do, których już nigdy nie wrócimy.