Wybieramy się do stanu Michigan na tygodniową wycieczkę aby trochę się zrelaksować i poznać niesamowitą atrakcję tego stanu, wodospady.
Mało kto wie, że na terenie tego stanu znaleźć można 1000 wodospadów. Tak wiem, już słyszę te pomruki i krzyki to niemożliwe. Już tłumaczę, otóż policzono wszystkie wodospady i “wodospady”, których nie powinno się wodospadami nazywać. Niektóre są ładne i wysokie albo szerokie i niskie ale je widać i słychać i robią wrażenie na widzu. Amerykanie lubią się chwalić swoim krajem i sobą. Wśród tych wodospadów w nawiasie są takie, które trudno dostrzec gdy nie wiadomo w którym kierunku patrzeć, ja nazwałbym to raczej kapiącą stróżką wody ale w USA jest to wodospad. To nie przekora lub złośliwość ale takich wodospadów w Polsce pewnie jest milion milionów. No cóż byliśmy tam latem i rzeczywiście wody było mało. Oczywiście te kapiące stróżki mogą być wodospadami ale tylko wtedy gdy topnieją śniegi na wiosnę. Byliśmy w tym samym miejscu zima w grudniu i wiele z nich nie dało się zobaczyć gdyż były przykryte gruba warstwa śniegu i lodu.
Z Chicago wyruszyliśmy po północy aby nie borykać się z nadmiarem aut na autostradzie. Nocą jest o wiele szybciej choć bardziej męcząco. Pojechaliśmy autostradą I-90 na zachód.
Przez Illinois poszło gładko bo nie było dużego ruchu, jedynym mankamentem to opłaty za autostradę. Jesteśmy wyposażeni w I-Pass czyli mądre pudełeczko wielkości paczki papierosów, które jest przyklejone od wewnątrz na szybie samochodu dzięki, któremu bez zatrzymywania się uiszczamy opłatę. Takich opłat jest kilka po drodze aż do granicy ze stanem Wisconsin gdzie ta sama autostrada jest bezpłatna i w dużo lepszym stanie technicznym, bez dziur i nierówności. Po minięciu Madison - stolicy stanu Wisconsin – wybieramy autostradę I-39 i mkniemy na północ przez niekończące się lasy pełne zwierzyny. Jelenie i sarny to istna plaga na tej trasie. Spotkanie z sarna nie należy do przyjemnych gdy na liczniku 65 mil na godzinę (takie jest ograniczenie, ale większość samochodów porusza się z prędkością 70-75). Wydawało by się, ze we dwójkę będzie raźniej ale okazało się, ze nic z tego.
Przy pakowaniu naszego Jeepa Grand Cherokee tak ułożyliśmy sprzęt kempingowy aby jedna osoba mogła swobodnie spać na nadmuchanym materacu. Poranna kawa na stacji benzynowej poprawiła nam humor. Do pierwszego wodospadu dotarliśmy wyszukując przypadkowe drogi gdyż nie chciało nam się uruchamiać wszystkich map i atlasów. Znając już trochę amerykańska wygodę wiedzieliśmy, że kierując się nawet ogólną mapa dotrzemy w niedalekie okolice wodospadu. Auto zaparkowane, aparaty i kamera video w dłoniach. Idziemy w stronę odgłosu szumiącej wody, podnieceni spotkaniem pierwszego wodospadu.
Dwie minuty spaceru i oczom naszym rozpostarła się olbrzymia porażka w postaci bardzo płytkiej wody i dużej ilości kamorow. Dla nas wodospad to dokładne rozumienie tego wyrazu. Oczekiwaliśmy potężnej wody spadającej z wysoka. Kilka zdjęć i już nam ochota na ten wodospad minęła ale... Gdzie Diabeł nie możne to... Wiemy o co chodzi. Ataner nie mogla wprost uwierzyć w to co widzi i przeskakując z kamienia na kamień znalazła się na drugim brzegu rzeki. Sa ludzie o nadzwyczajnych zdolnościach potrafiących zginac łyżki na odległość, tropić ślady zwierząt itd, itp. A tutaj Ataner zabłysnęła talentem wyszukiwacza wodospadów. Na drugim brzegu rzeki odnalazła wąską ścieżkę, wybrała kierunek w dol rzeki i pokonawszy kilka wzniesień, niebezpiecznych urwisk nad rzeka, która teraz zwęziła się i znacznie przyspieszyła, doprowadziła nas do miejsca, z którego słychać było szum wody a nie byle jaki szumek. Po kolejnych stu metrach ujrzelismy to czego spodziewaliśmy się zobaczyć od razu czyli prawdziwy wodospad. Trzymając się drzew, które jeszcze nie spadły do rzeki, zerknęliśmy w dol gdzie zobaczyliśmy istne małe cudo.
Widok z góry nie zachwycił nas widocznie skoro wybraliśmy się w poszukiwaniu bardziej widokowego miejsca aby spojrzeć na wodospad od dołu. Udało się, a jakże i nawet musieliśmy wedrzeć się silą przez zamknięte furtki aby dotrzeć do celu. Po drodze musieliśmy pokonać ponad sto metalowych schodów nawet z poręcza aby można było dojść do celu.
Zdjęcia, krotki film, chwila na odpoczynek i w drogę powrotna po schodach w poszukiwaniu kolejnego wodospadu. Okazało się, ze miejsc wartych obejrzenia jest o wiele więcej niż przypuszczaliśmy. Na wschód od miasta Grand Marais usytuowany jest Park Narodowy, Pictures Rock National Lakeshore. Istotnie nie dziwie się, ze miejsce to zostało objęte narodowa kuratela, gdyż ten kawałek wybrzeża Jeziora Superior to istna perełka krajobrazowa. Sa tutaj cudowne piaszczyste plaże ciągnące się kilometrami, są wydmy wysokie jak wieżowiec, są tez skały pionowo wchodzące w jezioro. Zatrzymaliśmy się na campingu Hurricane River i postanowiliśmy zwolnic tempo, pozostać na nim do końca naszych krótkich wakacji. Miejsce to jest idealnym na jednodniowe wypady. Wierzyc nam się nie chciało, ze aż tak szczęście nam sprzyja. Na terenie tegoż campingu jest oczywiście wodospad malowniczo wpadający do jeziora. Wodospad na plaży to trochę zaskakujące ale prawdziwe.
Pierwszego dnia ruszyliśmy na krotki rekonesans. Na zachód rozpościera się dzika plaza długa na 20 kilometrów, na wschód skaliste wybrzeże. Spacer dzika plaza znudził nam się dość szybko i wróciliśmy na kawę i przekąskę. Dzień był ciepły ale czasami padał deszcz i wzięliśmy kurtki aby nie zmoknąć od samego początku. Ruszyliśmy leśną ścieżką wzdłuż plaży. Było już po południu i celem naszej dzisiejszej wyprawy była latarnia morska oddalona o parę kilometrów.
Intensywna zieleń otaczającej nas flory wydawała się nienaturalna. Paprocie, mchy i przeróżne roślinki wysokości krzaków naszych jagód były jakby podwójnie zielone. Trudno to opisać ale zielone było zielone, czerwone łatwo było odróżnić od rdzawego. Prawdopodobnie bliskość jeziora dostarczała odpowiednia ilość wilgoci do rozwoju roślinności. Lato w Michigan jest krótkie, szczególnie tu na północy i ten krotki okres przyroda wykorzystuje w 100%. Chwilami czuliśmy się jak w dobrze zaprojektowanym ogrodzie botanicznym. Nie było skrawka ziemi bez roślinki albo małego drzewka. Po drodze do latarni morskiej mijaliśmy małe potoki przecinające ścieżkę. Kamienista trasa dla pieszych, szerokości samochodu była w dobrym stanie i gdyby wolno było tu jeździć samochodem to na pewno wokół latarni roiło by się od aut. Amerykanie to naród wygodny do przesady, gdzie jest coś warte obejrzenia to jest droga, którą można dojechać w pobliże atrakcji. O pieszych turystów tez zadbano, widać to we wszystkich parkach narodowych. Japończyków kojarzymy z pstrykającymi aparatami fotograficznymi a amerykanów ze zwiedzania z samochodu, dojada wszędzie gdzie tylko się da. Gdy już trzeba opuścić ukochany samochód to ścieżka, którą podążają jest tak przygotowana aby mogły poruszać się nią osoby w wieku emerytalnym i małe dzieci towarzyszące rodzicom. Tak było i w tym przypadku, malutkie mostki ułatwiały spacer i bez obawy o skręcenie nogi przy przeskakiwaniu potoku dotarliśmy do celu. Nie boje się stwierdzenia, ze każda latarnia morska to chluba narodu. Od Pacyfiku gdzie ostrzegały statki przed podwodnymi skalami, poprzez Wielkie Jeziora aż do Oregonu, latarnie morskie wyglądają jak nowe. Odrestaurowane i utrzymywane w idealnym stanie. Nie ma szans aby znaleźć łuszczącą się farbę na zewnątrz lub ślady rdzy na metalowych konstrukcjach. Wygląda to jakby dla tych budynków czas stanął w miejscu. Chwila zadumy i relaksu przed powrotem ta sama droga. Kolejny dzień to już istne wyzwanie.
Rano kawa, dyzo kawy, bardzo dużo mocnej i słodkiej kawy. Gdy oczy już zupełnie otwarte i rozruszane kości po chłodnej nocy czas na analizę mapy i w drogę. Pogoda jak wczoraj ciepło ale deszczowo. Pierwszy odpoczynek przy wczorajszej latarni i dalej wzdłuż wybrzeża pniemy się w kierunku gigantycznej wydmy. Dotarliśmy do niej po kilku godzinach.
Na jej szczycie grupka turystów siedzących na piasku patrzących w dol z niedowierzaniem, ze jak zejdą to będą musieli niestety wrócić. My podjęliśmy jedyna słuszną decyzje, nie wracamy ta sama droga.
Kusiła nas skalista cześć wybrzeża, która z wysoka wyglądała o wiele łatwiejsza do pokonania niż się okazało. Wydma wysoka i stroma, to może okazać się bardzo wyczerpujące, a dla tych bez formy po prostu niewykonalne. Bez zastanowienia rzucamy się w przepaść, schodzimy skacząc a nasze kroki długości dwóch lub trzech metrów przybliżają tafle jeziora w szybkim tempie. W połowie przystanęliśmy aby sfotografować to co już po za nami i zerknąć co przed. Początek drogi powrotnej był bardzo przyjemny. Ciepła, o dziwo, woda i żółty drobniutki piasek. Ta przyjemna cześć skończyła się dość szybko i cala powrotna drogę pokonywaliśmy po pas w wodzie omijając skaliste zbocze oraz powalone drzewa. Wielokrotnie wyszukiwaliśmy odpowiedniej podwodnej skały aby nie skąpać się po pachy. Do namiotu dotarliśmy gdy słonce chyliło się ku zachodowi. Umęczeni ale zadowoleni przeszliśmy trasę, która powinno się pokonać kajakiem lub lodka motorowa. Czy było warto? Tak, oczywiście, ze tak. Niezapomniane chwile i widoki, które widziało niewielu. Jeżeli ktoś uwielbia całodniowe wycieczki piesze i chce zobaczyć 30 wodospadów na jednej rzece to polecam takie miejsce. Wydawać się może, ze tyle wodospadów to monotonia i nuda. Nic dalszego od prawdy. Różnorodność form może przyprawić o zwrot głowy. Nie opisze wszystkich wodospadów ale nadmienię, ze są tam wodospady z prawdziwego zdarzenia, wysokie z kotłująca się woda głośne i szybkie, są tez te leniwe, które szerokimi kaskadami pozwalają rzece płynąć w dol. Jest tez taki, który wyrzeźbił regularne i gładkie zakola w czarnej bazaltowej skale. Spójrzcie na zdjęcie aby przekonać się, ze natura czyni cuda.
Warto czasami zabłądzić aby znaleźć piękne miejsca do, których już nigdy nie wrócimy.