1

niedziela, 21 sierpnia 2011

Nauczka z podróży 3/3 (Wąż)

Na kawę i siusiu zatrzymaliśmy się w bardzo ładnym miejscu. Parking otaczał równo wystrzyżony trawnik w kolorze tak soczystej zieleni jak z reklamy firmy sprzedającej nasiona trawy. Od lasu oddzielał nas niewysoki płotek. Już prawie zamykaliśmy drzwi gdy dojrzałam kolorowo kwitnące pnącze na jednej z sosen.
- Zrób mi zdjęcie te kwiatki są takie ładne.
- Oczywiście. Jak sobie życzysz.
- Po dwóch fotkach uznaliśmy, że czas jechać dalej.
- Zaczekaj tu sekundę, zerwę jednego to przyjrzymy
się z bliska. - Z p. to jak z dzieckiem uczącym się życia. Po przekonaniu się, ze rodzice mieli racje mówiąc, ze do gniazdka nie należy wkładać widelca, dziecko (czytaj p.) wkłada widelec do kolejnego gniazdka tak na wszelki wypadek aby przekonać się na własnej skórze o swojej głupocie. Płotek nawet nie sięgał mi do pasa wiec bez żadnego problemu p. przełożył jedna nogę na druga stronę. Ja chwyciłam go z a rękaw jakbym wyczuwała czyhające po drugiej stronie niebezpieczeństwo.
- Oj jedzmy już. - Było jednak za późno, długi, czarny w
ąż o krok od nas poruszył się i oddalił o metr. 
Trudno znalezc węża, strzalka zaznaczylam jego miejsce.
Wrzasnęłam tak przerażająco, ze aż sama wystraszyłam się swego krzyku. Dłońmi zakryłam otwarte usta. Uwolniony p. ruszył natychmiast w pościg za gadem robiąc zdjęcia. 
Tutaj widoczny jest po srodku zdjecia.
Gdy moje nerwy wróciły do normy odwróciłam się na piecie i poszłam w stronę auta.
- Chyba mnie już nie kochasz. - Przywitałam p. wsiadającego do auta.
- Co ty wygadujesz? Ja?
- Tak. Ukochanej osobie nie robi się przykrości. Ja się o ciebie martwiłam ...

- Przykrości! - p. przerwał mi w pół zdania. - Nie za dobrze go uchwyciłem był bardzo szybki i wpełzną pod liście.

- ... bo mógł być jadowity. - Dokończyłam ale czułam, ze zaczynamy "strzyżone golone" i odeszła mi ochota na dalsza rozmowę. Zapadła znacząca cisza.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Onomatopeje albo Odwiedziny u Krystyny.

Pojadę wcześniej to będziemy miały więcej czasu na ploty. Z Krystyna nigdy nie możemy nagadać się do woli, gdy się spotykamy to doba staje się krótsza o cala noc. Psss, zasyczał układ pneumatyczny w autobusie i po chwili głośne trzask udokumentowało zamkniecie drzwi. Teraz już możemy jechać ale pojazd nie rusza. Stoję przy samych drzwiach obok kierowcy i nie mogę się ruszyć bo ścisk niemiłosierny. Moja prawa stopa jest w takiej pozycji, ze nawet profesor ortopeda uznałby ja za typowe skręcenie. Już zaczyna mnie denerwować miarowe ii, ii, ii włączonego migacza, dlaczego nie jedziemy.
- Paniusiu posuń się bo zabieramy jeszcze jedna osobę. - Drzwi za mną otworzyły się i czułam ze wypadam na zewnątrz bo nie miałam możliwości przytrzymania się jakiegoś uchwytu. Moja pozycja nie ułatwiała mi wykonania jakiegokolwiek manewru aby uratować swoje życie. Serce zamiast normalnego pik, pik załomotało nagłym bum, bum. W tej samej chwili dostałam łokciem w nerki i coś ostrego zadrapało moja prawa łydkę. Aua krzyknęłam z bólu.
- Ej pani, posuń się słodziutka bo drzwi się nie zamkną. - Spóźniona pasażerka wgniotła mnie pod pachę stojącego przede mną mężczyzny. Przylegałam do niego tak szczelnie jak w miłosnym uścisku. Moja torebka znajdowała się dwie osoby głębiej w autobusie a moja wyciągnięta w poziomie ręka zaczynała już drętwieć. Jeżeli nawet ja puszcze to i tak nie spadnie ale szanse na jej odnalezienie zmalałyby do zera.
- Uff alem się zgrzała. Jedz pan już. - Spóźniona pasażerka wydala rozkaz kierowcy i autobus ruszył.
Przeładowany autobus zaczął podskakiwać na wybojach i wpadać w dziury. Głośne bum, bum rozchodziło się groźnym echem po całej karoserii.
- Ale się pani do mnie przytula. Ha ha. - Broda dotykałam obojczyka i dziękowałam opatrzności ze nie założyłam okularów bo albo miałabym wybite oko albo złamany nos. Przy każdym podskoku pojazdu trę policzkiem po marynarce faceta z którym teraz tworzymy jedno ciało z podwójną ilością organów. Zedrę sobie skore jak to się nie skończy za chwile.
Aaa psik! Kobieta za mną kichnęła i poczułam na plecach ruch wyrzucanego z jej płuc powietrza. Czy tylko powietrza czy może jeszcze coś wyleciało z jej nosa. Brrr, dreszcz obrzydzenia przeleciał mi od stop do głów.
- Na zdrowie! - Odezwał się właściciel garnituru drapiącego moja twarz. Chciałam się lekko od niego odsunąć aby złagodzić niemile uczucie zdrapywania skory na żywca gdy zostałam ponownie zakatowana w nerki i ponownie zgnieciona jak kartka papieru.
- Pani nie rozpychaj się tak. Taka mała a wierci się jakby miała owsiki. - Co miało wspólnego jedno z drugim nie wiem ale właśnie wtedy zachciało mi się płakać. La, la, li, la la li dało się słyszeć gdzieś niedaleko.
- Komorka! - Od razu załapał "pan garnitur" i znów poruszył się wycierając mój makijaż i zdrapując kolejna warstwę naskórka. Na jego ciemnym materiale zostanie blady ślad po pudrze, podkładzie i kilka centymetrów świeżutkiej skory. La la li, la la li telefon dzwonił i teraz byłam pewna, ze to mój bo rozpoznałam ta melodyjkę. Usiłowałam przyciągnąć torebkę tkwiącą ciągle poza zasięgiem wzroku. Głupia torba nie chciała sama przyjść do mnie wiec zaczęłam na sile ciągnąć ja w moja stronę. Bardziej poczułam niż usłyszałam głuche hrrr i przestałam natychmiast. Jeżeli to raczka to pal licho ale jeżeli
torba rozdarła się to wszystko z niej wyleci. Niech sobie dzwoni ile chce nie mogę odebrać i już.
- Pani odbierz pani telefon bo narzeczony dzwoni. - Ha ha, hi hi, he he, pół autobusu miało ubaw. Kosmyk włosów zaczął smyrać mnie pod nosem. Fff, fff staralam sie zdnuchnac go z czulego miejsca. Oj będzie katastrofa. Jednej reki nie mam bo jest gdzieś daleko z torebka a druga opuszczona wzdłuż ciała i zakleszczona pomiędzy nogami dwóch innych osób. Jak zacznę nią poruszać to wezmą mnie za zboczeńca obmacywacza. Łaskotanie z drażniącego przemieniło się w dokuczliwe i musiałam coś natychmiast zrobić tylko jeszcze nie wiedziałam jak. Piiii, piiii zapiszczały hamulce i wszystkie ciała przycisnęły mnie do garnituru. Uff stęknął facet pod naporem bezładnej masy a ja zamknęłam tylko oczy bo poczułam, ze pęka mi czaszka. Ludzie kocham was! Otworzyły się drzwi i poddałam się naporowi wysiadających ciał. Zostałam wypchnięta na świeże powietrze jak noworodek. Wysiadła tylko jedna osoba z samego środka i znów wszyscy naparli na drzwi. Nie wsiadam, pomyślałam sobie, poczekam na następny autobus.
- Czy wie Pani kiedy będzie następny autobus? - Zapytałam szamoczącej się obok mnie kobiety. Miała dwie torby i szeroki wiklinowy kosz przykryty wzorzysta chusta.
- A kto ich tam wie, wsiadaj Pani. - Nie będę tu stała jak tirówka. Mam sześć kilometrów przez las, znam drogę wiec może lepiej się przejdę. Jeszcze nie podjęłam decyzji gdy autobus odjechał. Kap-kap zaczęło kropić. No nie, jeszcze tego brakowało. Nie mam parasolki ani butów na błoto a asfaltu w lesie na pewno nie położyli. Ruszyłam nie bacząc na przeciwności losu. Po kilku minutach przestało padać ale deszczu wystarczyło na tyle aby zepsuć moja fryzurę. Zaczesałam mokre włosy do tylu, przetarłam twarz dłońmi i ruszyłam zadowolona, ze wciąż żyję. Słońce wyszło zza chmur i mój humor uległ poprawie. Co jakiś czas natarczywe bzzz muchy zmuszało mnie do oderwania się od moich myśli i odganiania owada. Może lubi zapach moich nowych perfum? Podmokle laki po prawej stronie drogi zawsze obfitowały w żaby a ich zalotne kumkanie wieczorami przybierało na sile. Teraz tylko pojedyncze kum-kum dobiegało z tamtej strony. Widok bociana zaraz skojarzył mi się z faktem, ze zielone skaczące żaby nie są ulubiona potrawa tych długonogich ptaków. Zamiast z nimi bocian nieodłącznie związany jest z głośnym kle-kle. Klekotaniem ich dziobów późnym popołudniem w gnieździe na kominie. Musze tu przyjechać jesienią na grzyby bo pełno w tych lasach smakowitych borowików i kurek. Zerwałam wysokie źdźbło trawy i jak dawniej bywało zaczęłam je wolno gryźć. To taki ekologiczny papieros. Mądrzy ludzie mówią, ze gryzienie trawy tez jest niezdrowe, a niech tam dzisiaj pozwalam sobie na wszystko. Ku-ku, ku-ku. Teraz wiem, ze jestem na prawdziwej wsi, brakowało mi jeszcze tylko głosu kukułki.
Nawet nie spostrzegłam się kiedy pokonałam trasę przez las i laki. Już widać pierwsze domy a Krystyny będzie trzeci po lewej. Ile tu przestrzeni i spokoju przechodziłam obok cudownie zielonej laki na której pasły się dorosłe krowy i pocieszne cielęta. Zbliżyłam się do ogrodzenia przy którym mały byczek bacznie mi się przyglądał. Wyciągnęłam rękę aby go pogłaskać a on z głośnym muuu uciekł w stronę matki. Hmmm? Wolałam nie dociekać co lub kto go tak przeraził bo nikogo poza mną nie było a wynik rozmyślań mógł być tylko jeden. To ja go tak wystraszyłam, ale czym, gestem reki? Po kilku krokach stanęłam jak wryta a serce podeszło mi aż do samych migdałów. Zawsze tak reaguje na dźwięk hau-hau, burków zmierzających w moja stronę. Złośliwe kundle tak ujadają jakby miały odgonić piec mamutów i dwa mastodonty zamiast jednej malej istotki. Można zamachnąć się na nie markując rzut kamieniem i to pomaga na chwile ale cwane bestie lubią taka zabawę i zaraz przybiegają z powrotem drocząc się z upatrzona ofiara. Ja stosuje inna metodę. Z dusza na ramieniu ignoruje psiaki i wolno idę w swoja stronę, w ten sposób zniechęcam je do siebie.
- Prrr! A to gówniarze! - Woźnica wstrzymał konia bo na drodze raptem pojawi
ło sie czterech rowerzystów bawiących się dzwonkami i jadących zygzakami. Nic innego nie przychodziło im do głowy tylko zabawa i dźwięczne dzeń, dzeń, dzeń sprawiało im wyjątkową radość. Uśmiechnięci chłopcy skręcili w boczna dróżkę i wpadli w pasące się stado gęsi. Łopot skrzydeł i groźne gę-gę razem z widokiem unoszonych przez wiatr gęsich piór nie wróżyło niczego dobrego rowerzystom. Od razu przypomniałam sobie jak boleśnie szczypią gęsi. Odruchowo potarłam dłonią po łydce. O! Dziura, oczko poleciało aż pod spódnicę, no tak pamiątka po jeździe autobusem.
Na drogę wyjeżdżał wóz drabiniasty pełen pachnącego siana. Wciągnęłam ten zniewalający zapach i zatrzymałam go tak długo jak tylko mogłam. Niech się chowają wszystkie perfumy świata. Nikt nie wymyślił ładniejszego zapachu. Ach, westchnęłam z rozmarzeniem gdy przed oczami wyobraźni stanęły obrazy wspomnień nocy spędzonych na sianie.
- Wio! Ruszaj się darmozjadzie. - To pan Stefan, sąsiad Krysi zachęcał konia do pracy. Siwek wytężył mięśnie i wóz oddalał się. Z lewej strony radosne ihaa dochodziło ze stajni pana Stefana, to pozostałe konie cieszyły się z chwilowego nieróbstwa. Jeszcze było słychać patataj, patataj nawet gdy wóz znikł za zakrętem.
Furtka była zamknięta aby kaczki i kury nie pouciekały na ulice. Ostrożnie otworzyłam ja i weszłam do środka. Raptem coś wpadło pomiędzy moje nogi i ledwo utrzymałam równowagę. Mefistofeles zawsze lubi ocierać się o nogi i kiedyś marnie skończy. Schyliłam się aby wziąć go na ręce a on z zadowolenia zamialczal swoim aksamitnym miau, miau. Posmyrałam go za uszami i czarny kot przymknął swe zielone ślepia. Cichutkie mrrr, mrrrr, mrrrr było oznaka zadowolenia. Położyłam go na ziemi a on pomknął w stronę domu przecinając stado kur jak osty nóż przecina masło o temperaturze pokojowej. Uciekające kwoki ze swoim histerycznym ko-ko, ko-ko rozpierzchły się na boki. Zawsze kulejące i kołyszące się na boki kaczki pokuśtykały za nimi, drzacym kwa, kwa, kwa obwieściły niezadowolenie takim zachowaniem się kota.
Puk, puk zastukałam do drzwi.
- Dzień dobry! Jest tam kto? - Uchyliłam drzwi wejściowe gdy nikt nie odpowiedział. Pójdę dookoła może domownicy są w ogrodzie lub oborze. Mamę Krysi zobaczyłam krzątającą się pośród swojego inwentarza. Widać była pora karmienia bo ledwo mogla się ruszyć pośród wszystkich stworzeń i dużych, i małych i bardzo łakomych.
- Dzień dobry! - Moj głos nie przebił się przez świdrujące kwi-kwi, kwi-kwi trzech dorodnych świń. Dziesięć owiec starało się zwrócić na siebie uwagę dopominając się o swoje porcje i głośnym beee, beee atakowały ogrodzenie potęgując i tak już niezłe zamieszanie. Co
ś kosmatego dotknęło mojej lewej dłoni i wyrwało źdźbło trawy które jeszcze trzymałam pomiędzy palcami. Koza lekko bodnęła mnie swoim prawym rogiem za tak skromne dary ale jednak podziękowała krótkim urywanym meee, meee.
- Dzień dobry! - Teraz już krzyknęłam i pomachałam ręką.
- Już jesteście, chodźcie do domu. - Pomyślałam, ze pani Bronia ma zaburzenia wzroku bo mówi do mnie per "wy", do PPR-u nigdy nie należała wiec i nie ma nawyku. Ucałowałyśmy się zaraz po przekroczeniu progu.
- Szybko wam poszło. - Utwierdzałam się w przekonaniu, ze lata płyną szybciej niż mi się do tej pory wydawało.
- A gdzie jest Krysia? - Zagadnęłam.
- Pojechała po ciebie.
- Po mnie?
- Nic nie rozumie ale czekam cierpliwie.
- O Matko Przenajświętsza jak ty dziecko wyglądasz? Co się stało? - Wmurowało mnie z lekka. Odruchowo strzepnęłam spódnicę i poprawiłam bluzkę. Palcami przeczesałam włosy starając się ułożyć je w kształtną fryzurę od razu zorientowalam się, ze na próżno.
- Eee, nic tam. Krysi nie ma? - Szybko zmieniłam temat bo czułam, ze coś mogę powiedzieć nie tak. Ukradkiem zerknęłam w duże lustro wiszące w przedpokoju. Moje odbicie wcale nie było "eee, nic tam", włosy rozczochrane po przelotnym deszczu i wysuszone rześkim wiejskim wiatrem z nad pól, oczy rozmazane i jeden policzek czerwony jak burak. Podarte rajtuzy, urwane jedno ucho od torby i wyświnione buty. Obok zegar ścienny wskazywał złowieszczo pozna godzinę, czy aby na pewno chodzi. Ależ tak, przecież słyszę tik-tak, tik-tak jest później niż myślałam.
Pani Bronia patrzyła na mnie uważnie i wszystko dostrzegła.
- Przecież dzwoniła do ciebie a jak nie odbierałaś to pomyślała, ze jeszcze się szykujesz.
- Chyba rozładowała się bateria bo nic nie słyszałam. - Modliłam się żeby nikt do mnie teraz nie zadzwonił. Zadzwonił a pani Bronia pokiwała z niedowierzaniem głową. Rece trzęsły mi się ze zdenerwowania
- Halo. Tak to ja. - Dzwoniła Krystyna.
- Dobrze, ze cie złapałam w sama porę. Nie przyjeżdżaj dzisiaj. Wpadnę po ciebie jutro i razem przyjedziemy do mnie. Wiesz zadzwoniła Halina i zostanę u niej na noc a rano cie porwę.
- Ale …
- Słuchaj nie mam czasu będę jutro o ósmej rano, bądź gotowa. Pa!
- Krysia skończyła rozmowę i przez chwile słuchałam przerywanego sygnału w telefonie. Przez okno widziałam dwa gołębie słodko gruchające do siebie w zgodzie i harmonii. Dlaczego ludzie nie potrafią tak słodko powiedzieć do siebie gruchu, gruchu, a może jednak potrafią jak chcą.
- Pojechała po ciebie bo we wsi jest wielki coroczny odpust i do autobusu nie da się wsiąść od wczoraj tyle narodu jedzie. - Pani Bronia kontynuowała swoj
ą niedokończoną sekwencję.
- Acha. - Tylko tyle byłam w stanie powiedzieć.
- A ty jak się tu dostałaś?


Ataner i 247365

 Krótka notka od Ataner:
Dwoistość tytułu ukazuje dwóch autorów, którzy nie mogli dojść do kompromisu który jest lepszy.
 Telefoniczna rozmowa przerodziła się w zaciętą dyskusje. Uznałam, ze pomysł ciekawy i wzięliśmy się do roboty, ja i 247365. Tekst został nasycony onomatopejami przez 247365 a ja dołożyłam swoje trzysta trzy grosze. Gdy wyczerpaliśmy baterie w telefonach zakończyliśmy prace. 
 Pamiętajcie, że co złego to nie ja :)
Ataner

niedziela, 14 sierpnia 2011

Las Vegas

Po noclegu w hotelu z robakiem przyszedl czas na Las Vegas ale o tym szalonym miescie napisałam juz w zeszłym roku ale gdyby ktos chciał jeszcze raz przeczytac albo nie czytał w ogole to moze skoczc do oryginalnych postow posługujac sie linkami ponizej albo odszukac w archiwum bloga, wrzesien 2010.


 Miałam o tym nigdy nie pisać bo bałam się takich wielkich tematów. Joter tak dala czadu z brzęczącymi monetami sypiącymi się strumieniem do rynienki jednorękiego bandyty, ze nie mam wyjścia. No i stało się, dzięki komentarzom ulegam.
Jechaliśmy z Arizony głęboką nocą w stronę Nevady, tam gdzie króluje Las Vegas. Przez pofalowana i skalistą pustynie zmierzaliśmy w stronę kolejnego punktu naszej wyprawy. Noc rozświetlana była tysiącem gwiazd na niebie i światłami mijających nas aut. Z otaczającej nas ciemności spoglądały na nas nagie, ostre skały pocięte przez autostradę, dalej tylko nieprzenikniona czerń. Czułam, ze jesteśmy niedaleko bo p. jakoś wiercił się w fotelu kierowcy i rosnące emocje już nie dały się ukrywać. Dużo zakrętów, podjazdów i zjazdów aż wreszcie teren się lekko wygładził. Wyjechaliśmy na otwarta przestrzeń i teren lekko pofalowany pozwolił na spojrzenie na rozgwieżdżony horyzont. Wiedziałam tyle, ze do Las Vegas musimy wjechać z północy i o północy. Usiłowałam wycisnąć z p. chociaż ciutke więcej ale jak z zeschłej cytryny nie wycisnęłam ani kropelki. 
- To już za chwilkę, przygotuj aparat fotograficzny i kamerę bo będzie co fotografować i nagrywać -  poinformował mnie p.. Jeżeli byłam zmęczona to teraz czułam się jak w południe i nic nie wskazywało na zbliżającą się dwunasta w nocy. Atmosfera podniecenia stawała się nieznośna i nie mogłam poprzestać na siedzeniu i oczekiwaniu nieznanego. Pytałam i pytałam bez końca. Chciałam wiedzieć jak to miasto wygląda i gdzie będziemy spać i czy na pewno pójdziemy od razu do kasyna. 
- Tego miasta nie da się opisać. - Marszcząc czoło skwitował p. - To trzeba zobaczyć i przeżyć.- Dodał jakby w zamyśleniu. Już od dawna wiedziałam, ze poślubiłam choleryka a tu raptem przy mnie siedzi anioł. Wyrozumiały jakiś i zupełnie nieznany osobnik. Niczego bardziej nie pragnęłam jak już tam być w tym szalonym mieście i patrzeć i patrzeć. Teraz wiem, ze całość została wspaniale przemyślana i przygotowana. Już od chwili jechaliśmy pod gore i w dali widziałam łunę wielkiego miasta. Wyciągałam szyje aby szybciej zobaczyć to co przed nami. 
- Przygotuj się bo tego widoku nigdy w życiu nie zapomnisz. -  Czułam, ze każda sekunda trwa lata lub wieki, kiedy w końcu wjedziemy na szczyt tego niekończącego się pagórka. Dzięki przemyślnym i dla mnie niezrozumiałym poczynaniom p., za nami nie było żadnego samochodu. Wjechaliśmy na szczyt i zobaczyłam...
 ...rozległą dolinę zalana światłem miliarda lamp. Auto zwolniło i delikatnie zjechało na pobocze. Czy sen może być bardziej nierealny niż rzeczywistość? Tak, oczywiście tylko w Las Vegas. Ktoś podciął mi struny głosowe bo ani jedno słowo nie wyrwało mi się z ust zakrytych dwoma moimi dłońmi aby serce ze mnie nie wyskoczyło. Jedno jest pewne, ze nie mrugałam przez piec minut. Gapiłam się na odległą pożogę doliny bo nie mogłam rozróżnić poszczególnych budynków lub ulic bezwstydnie pławiącego się w świetle miasta. Po prostu osłupiałam na widok światła a przecież już wcześniej widziałam żarówkę i znam efekt jej działania tylko nigdy nikt wcześniej nie włączył wszystkich wyprodukowanych żarówek na raz. Po chwili przyszło opamiętanie i udało mi się nakręcić kilka minut filmu. Nastał czas upragnionej wizyty w wymarzonym miejscu. Zachwyt nie mijał gdy zbliżaliśmy się do miasta. Wręcz przeciwnie, autostrada wchodzi prawie w centrum miasta i nowe duże kasyna widać jak na dłoni. No trudno niech tak będzie, ze najpierw hotel a potem szaleństwo. Ze znalezieniem miejsca noclegowego nie było problemu bo Las Vegas nie może sobie pozwolić na odprawę z kwitkiem nawet jednego przybysza. Tu zawsze znajdziesz miejsce dla siebie jak przy wigilijnym stole. Po ekspresowej kąpieli i zmianie ciuchów ruszyliśmy po wielka wygrana. Pierwszym w moim życiu prawdziwym kasynem było MGM Grand. 
Widok niekończącej się sali wypełnionej urządzeniami do wysysania pieniędzy przyprawił mnie o zawrót głowy. No cóż trzeba zacząć wygrywać pieniądze jak się jest właśnie tutaj. Tyle filmów pokazywało jak można wygrać miliony w kasynach i postanowiłam, ze ja tez wyjadę na wozie wypełnionym fortuna. Mała wygrana oczywiście nie wchodziła w rachubę i wcale o niej nie myślałam. Chciałam rozbić bank i tylko tyle i nic więcej. Trzymałam się p. bo dostałam gumowe nogi i nie mogłam kontrolować kolejnych kroków. Od kasjera po wymianie papierowych dolarów dostałam plastikowy garnuszek bez ucha wypełniony  ćwierćdolarówkami. Byłam szczęśliwa, ze już tyle mam i teraz tylko wystarczy wrzucać do maszyny, pociągnąć za wajchę i wygrywać, wygrywać bez końca.
Szczęście na pstrym koniu jeździło i raz po raz mnie opuszczało. Z kubełka ubywało jednak jednostajnie. Dookoła rozlegała się jakby muzyka tworzona przez grających na automatach. Każdy jednoręki bandyta grał swoja monotonna muzykę bardzo rzadko wzbogacana przez brzęk wygrywanych pieniędzy. 
Och „to były piękne dni” kiedy można było używać bilonu. Serce się cieszyło gdy napełniała się rynienka i z radością wsypywało się monety do swojego pojemnika. Przy naszej kolejnej wizycie XXI wiek wkroczył do kasyn na całego i odebrał im historycznego ducha, już nie gra się w pieniądze tylko w kartki i wyświetlane sumy. Jak wygrałeś i chcesz zabrać ze sobą pieniądze to maszyna wypluwa z siebie bilecik z wydrukowana suma i w kasie dostajesz gotówkę. Obecnie w kasynach jest cicho i nijako. Brakuje mi prawdziwej atmosfery hazardu nierozerwalnie kojarzącej się z brzękiem monet. Każde kasyno miało swoje firmowe kubełki i przechodząc z jednego do drugiego można było na ulicy pochwalić się swoja wygrana dumnie dzierżąc kopiasty pojemnik. W tym roku jako stały bywalec rozpustnego miasta nie spodziewałam się nieokiełznanych emocji. Poprzednie nasze wizyty kończyliśmy jako przegrani i zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Przyjechaliśmy do Las Vegas w niedziele wieczorem i wydawało się, ze ludzi jakby mniej niż zwykle. Właśnie dziś wypadały moje urodziny wiec postanowiliśmy rozpocząć swawole od późnego obiadu w Stratosferze. W końcu to moje święto wiec niech będzie bogato i nietuzinkowo. Wskoczyłam w nieśmiertelny klasyk czyli małą czarna a p. wybrał styl safari. Zupełnie jedno do drugiego nie pasowało ale w tym mieście nic nie pasuje do siebie a całość zachwyca i nie razi. Siedzieliśmy przy stoliku oczekując na zamówione potrawy. Popijaliśmy sobie wino i oderwałam się od rzeczywistości, uśmiechnęłam się mimowolnie do swoich myśli bezustannie krążących wokół głównej wygranej w kasynie. Czy to możliwe, ze to miasto ma aż taki wpływ na człowieka, ze zmienia nawet jego myśli. Niezrozumiały i niewytłumaczalny czar tego kiczowatego miasta zawładnął mną bez końca. Siedzimy sobie we dwoje w restauracji, p. złożył mi bardzo mile życzenia a ja bezwiednie uciekłam do niespełnionego kochanka, do jednorękiego bandyty. Chyba dopuściłam się nieświadomej zdrady.
Wreszcie po chwili mój mozg zaczął odbierać bodźce zewnętrzne i zobaczyłam centa na podłodze obok mnie. Przysięgam, ze nie mam zeza i pomimo to, ze patrzyłam wprost przed siebie na wpatrzonego we mnie p. to widziałam również monetę przy moim krześle. Podniosłam centa i wiedziałam, ze dzisiaj powinnam wygrać bo już pieniądze idą do mnie. Wcześniej przegrywaliśmy ale kiedyś fortuna powinna spojrzeć na mnie przyjaznym okiem i pozwolić mi wygrać. Przecież to szczególny dzień dla mnie i w dodatku jeszcze ten cencik na zachętę. Podzieliłam się moimi spostrzeżeniami z p. i oczekiwałam od niego potwierdzenia mojej teorii. Uśmiechnął się po wąsem i z niedowierzaniem pokręcił głową. 
- Przegrana w Las Vegas to jakby oplata za prąd, temu miastu to się należy. - Powiedział po namyśle. Wiele w tym stwierdzeniu było prawdy. Hazard można przecież potraktować jak zabawę a cale miasto jak 
niekończący sie spektakl w teatrze. Przegrana jako bilety wstępu.
 W czasie obiadokolacji temat wygrywania zszedł na dalszy plan i skoncentrowaliśmy się na serwowanych smakołykach. Po kempingowych potrawach zjadany obiad w wykwintnej restauracji wydawał się nam iście królewski. Znaleziony cent leżał obok mojego talerza. Nie wzięłam ze sobą torebki zupełnie świadomie aby nie rozpraszac się podczas zmagań o wielka wygrana a sukienka nie miała kieszonki. 
Spróbowałam ukryć go za dekoltem ale przemyślna konstrukcja stanika uniemożliwiła mi ten zabieg. Przed wyjściem ofiarowałam go p. na krotka chwile. Najedzeni i zadowoleni stanęliśmy przed dylematem które kasyno pochłonie nas na resztę nocy. Same kasyna są do siebie podobne a różnica polega głownie na kolorze dywanów i ścian. Po chwili przestają one być ważne bo atrakcja numer jeden staja się stoły ruletek, black jacków lub automatów. Moje obuwie na wysokim obcasie i pełny brzuch zadecydowały o wyborze. Zostajemy tu gdzie jesteśmy. Można tu wygrać tak samo dobrze jak gdzie indziej. Jak łatwo poszło z kasynem to wybór maszyny, która miała zaskoczyć mnie wysokością wygranej przerodził się w problem. Powierzchnia kasyna olbrzymia a ilość stołów, maszyn i stolików do gry w karty nie do policzenia. Malo tego, ze nie wiedziałam w którym kierunku są te które dają kasę, bo zdecydowałam się na jednorękiego bandytę, to różnorodność automatów spotęgowała mętlik w głowie. Nieograniczony wybór możliwości zakrawał na kpinę, postawiłam na ślepy los i zasiadłam przed ekranem przeznaczenia. Aby zacząć cala zabawę w wygrywanie trzeba najpierw zainwestować. Maszyna przywitała mnie swoja melodyjka po połknięciu banknotu, poprosiłam aby p. oddal mi mojego znalezionego centa i wrzuciłam go do rynienki jak za starych dobrych czasów, niech chociaż jedna moneta znajdzie się tam gdzie powinna. 

Kiedyś szalałam po kasynach jak wściekła, dziesięć minut w jednym i zaraz szybko do innego w poszukiwaniu szczęścia. Całość była męcząca a efekt już wiadomy. Teraz postanowiłam przesiedzieć noc w jednym miejscu najwyżej będę zmieniała maszyny. 

Las Vegas jest bardzo pogodne i kolorowe. Gdy zachodzi słonce wtedy jak nietoperz miasto to budzi się ze snu. Światła dodają uroku budynkom hoteli, są jakby bogatsze i zarazem ciekawsze.

Główna ulica Las Vegas nosi taka sama nazwę jak miasto aby nikt nie zapomniał gdzie się znajduje, dla mnie trochę bez sensu ale jak wspomniałam wcześniej tutaj wszystko jest możliwe i nikogo to nie dziwi.

Najbogatsze i najwspanialsze hotele znajdują się właśnie tutaj. Przy każdej kolejnej wizycie odkrywam jakieś nowe kasyno i zastanawiam się czy ta ulica nie jest przypadkiem z gumy i inwestorzy rozciągają ja do woli. Ciągle tutaj coś się buduje a nowe budynki są coraz wyższe i większe. 

Ta ulica  przypomina trochę zabudowę starówki gdzie dostęp do ulicy jest najdroższy i dlatego frontony są przepysznie kolorowe i wspaniale zaprojektowane aby skusić przechodnia, nie za szerokie a reszta budynku hotelowego i kasyno ciągną się w nieskończoność w poprzek ulicy. Wydaje się, ze na głównej ulicy brakło chwilowo miejsca na nowe kasyna ale rozbudowa Las Vegas trwa bezustannie.

Obecnie po zachodniej stronie autostrady biegnącej prawie w centrum miasta widać nowe hotele a ilość okien w jednym z nich (nie liczyłam i nie wiem ile) skojarzyła mi się z gigantycznym plastrem miodu. W takim olbrzymie mogły by zamieszkać dwie wsie albo trzy.

Ponoć kryzys na świecie i ludzie biednieją ale bliskość Los Angeles zapewnia ciągły dopływ bogatych graczy i tych co liczą na łut szczęścia.

Zatem Las Vegas ciągle funkcjonuje i zaprasza wszystkich przyjezdnych bardzo serdecznie. Widok miasta w dzień jest tak różnorodny od jego nocnego oblicza jak modelka przed i po makijażu.

Chociaż usytuowane w sercu pustyni, miastu nie brakuje wody. Wybudowana tama (Hoover Dam) na rzece Colorado pozwala by przed kasynami tryskały fontanny, hodowano tropikalna roślinność albo mieć małą Wenecję z gondolami i mostkami.

To miejsce zaliczamy do grupy „niezapomnianych”, nie ze względu na oszałamiający urok ale na nasza nieroztropność. Podczas kolejnej wizyty przysiedliśmy na kawę aby trochę odsapnąć. Na zdjęciu poniżej, po prawej stronie. Kawa była bardzo dobra i nic nie zapowiadało dramatycznego finału. Gondole pływały sobie kanałami, sączyła się włoska muzyka i było bardzo przyjemnie. Male filiżanki espresso wystarczyły na kilka łyków i poprosiliśmy o rachunek bardzo uprzejmego kelnera. Powrócił nienagannie szybko i położył skórzane etui na krawędzi stolika.

Jak elegancko to elegancko, p. postanowił zapłacić i zamarł w bezruchu. Pokazał mi karteczkę z suma przekraczającą 60 dolarów. Chwila nieuwagi przy wyborze kafejki i bankructwo murowane.

Stratosfera (iglica po srodku zdjecia) jest starym kasynem znajdującym się na północnym końcu głównej ulicy Las Vegas, dalej już zupełnie nic ciekawego.

Za to na południe od niego usytuowane są główne atrakcje jak Paris, Venetian, Ceasars Palace, Treasure Island i wiele innych przecudownych hoteli.

Rozpoczęłam zmagania ze szczęściem. Po dość krótkim czasie zauważyłam, ze coś jest nie tak, ze czegoś mi brakuje. Drinki jak zwykle są darmo, palić jeszcze można ale jakoś było nieprzytulnie i nieswojo. Zaskoczyłam, ze nie mogę się skoncentrować bo nie wiem czy ktokolwiek tu wygrywa. Dawniej brzęk monet oznajmiał, ze ktoś przed chwila wygrał i dawał poczucie szansy na wygrana a teraz nie wiadomo kto wygrywa jeżeli w ogóle.

Bardzo mi się wtedy podobało bo zawiązywała się nic współzawodnictwa pomiędzy graczami, przy kolejnej lawinie bilonu każdy z pobliskich graczy mimowolnie spoglądał na szczęśliwca i myśl, ze za chwile przyjdzie jego kolej zagrzewała go do boju. p. zajął miejsce obok mnie i wyjaśnił, ze nie ma zamiaru spuścić ze mnie oka bo inaczej zasilimy grono żebraków.

- Bardzo dobrze, siedź i patrz jak się wygrywa milion dolarów. - Mniej nie wchodziło w rachubę bo widok okrągłej sumki za szkłem ciągle mi stal przed oczami. Zabrałam się ostro do pracy i już po chwili wszystko przegrałam. Maszyna była zupełnie nieczuła na moje usilne prośby i groźby. Kolejny banknot zniknął i w zamian za to otrzymałam kolejna szanse odegrania się i wygrania.
- Może ty spróbujesz i pograsz, może akurat tobie trafi się trochę szczęścia. - Z lekkim oporem ale bez zbytniego ociągania p. pozbył się kolejnej porcji dolarów. Dobrze, ze wcześniej ustaliliśmy limit wydawania i mogłam jeszcze dofinansowywać kasyno z czystym sumieniem.
- Kiedyś zacznie płacić tylko nie wiadomo kiedy a może to dziś nie nastąpić. - Komentarz był zupełnie zbyteczny bo sama widziałam, ze ilość pieniędzy wyświetlana na ekranie malała jak kostka lodu na Saharze w samo południe. Zacisnęłam zęby aby nie wdawać się w niepotrzebna dyskusje i popijając kolejna margarite trwoniłam majątek. Zmieniałam miejsce jeszcze wielokrotnie ale miliona nie mogłam znaleźć. Zaczynało mi już w głowie się kręcić od drinków i niewyspania kiedy lekko zaczęłam się odgrywać. p. podążał za mną jak anioł stróż i błagał abym już skończyła ta nierówną grę.
- Chodźmy, ledwo zipie a ty jakby nowo narodzona. Nie chce ci się spać?
- Nie, nie chce. - Odparowałam błyskawicznie i kłamałam nieprzykładnie. - Przykro mi ale nie mogę z tobą rozmawiać bo się rozpraszam i znów jestem na minusie
- Tylko nie mów, ze to moja wina. - p. był lekko załamany. 
- A czyja? No dobrze jeszcze tylko jedna maszyna i już możemy iść sobie gdzie chcesz. Przegram to co mam i koniec. O!
- Co?  
- Tamta będzie dobra. - Znowu przeniosłam się razem z moim centem i aniołem do ostatniego automatu. Nie było tak źle ale nie wygrywałam i to mnie smuciło. Było późno i nie dziwiłam się p., ze ma tego wszystkiego dość. Ja jutro nie będę prowadziła samochodu bo margarity nie zdążą ze mnie wyparować. Takiej dziwacznej maszyny jeszcze nie widziałam. Nie zastanawiając się długo uruchomiłam ostatnie zapasy energii. Litościwy, stojący za mną jak kat p. wsunął w maszynę swoja karteczkę zasilając moje konto. Od razu jakby bardziej go pokochałam. Chciwa nie jestem ale lepiej mieć więcej pieniędzy niż mniej. Teraz w ruch poszedł cały nasz limit i zarządzałam całością. Znowu raz na wozie a raz pod, kulawa ta fortuna jakaś bo ani nie mogłam wygrać ani przegrać aby w końcu pójść do hotelu. 
- Daj zapalić bo szlag mnie trafi na miejscu i wrócisz do domu z trupem, wtedy będziesz bogaty bo czeka tam moja polisa na życie. - Obracające się walce zatrzymały się i wskazywały takie same symbole. - Wygrałam? - Mój głos samą mnie zadziwił. Cyferki na ekranie nie zmieniły się i wskazywały poprzednia sumę. - I co teraz? Wygrałam czy przegrałam nic nie rozumie. - Patrzyłam na nie mniej zdumionego p. szukając w nim odpowiedzi.  - Jeszcze nie. Teraz musisz zakręcić kołem fortuny. 
- Co takiego? Co? - Nie zrozumiałam ani słowa. Jak są trzy takie same napisy czy figury to jest główna wygrana. - Jakie kolo? - Zniecierpliwiony moim nagłym zanikiem intelektu p. przycisnął pulsujący czerwonym światłem przycisk. Rozległy się fanfary i kolo, na które nikt z nas nie zwrócił wcześniej uwagi, zaczęło się obracać. Serce przestało mi bić, usta jak w gabinecie dentystycznym a wzrok utkwiony w zapadkę przeskakującą po rożnych numerach. Daje słowo, ze widziałam milion i nic innego. Kolo zwalniało i czułam, ze mój duch opuszcza rozdygotane ciało. Jeszcze sekunda i kolo stanie, zapadka zatrzymała się o jeden ząbek przed milionem.
- I co? Mi.... - Widziałam milion obok i nic nie mogłam pojąc. Dobrze, ze nie patrzyłam na p. bo pewnie spoglądał na mnie z politowaniem, pobłażaniem i niedowierzaniem.
- Nie, nie milion. Nie uwierzysz ale wygrałaś tyle ile wydaliśmy. Jesteśmy na zero. Dokładnie na zero. Nie do wiary! - Teraz powinnam zagrać, pomyślałam ale było już za późno. Bezlitosny kat wydrukował wygrana i poprowadził mnie do kasy aby odebrać pieniądze. Wychodziliśmy z lekkim niedosytem i z taka sama ilością pieniędzy jak przy wejściu. Trzymałam p. za ramie i szliśmy w stronę parkingu. - Wcale nie takie zero. - Pomyślałam i ścisnęłam mocniej w dłoni szczęśliwego centa.

środa, 10 sierpnia 2011

Nauczka z podróży 2/3 (Mrówki)

Kukurydziane pola wydaja się bardzo jednostajne i mało interesujące do momentu jak nie znajdziesz się w bezpośredniej bliskości tej ciekawej rośliny. Posiada dwa pietra korzeni, które utrzymują ogromny ciężar łodygi, liści i swych owoców w idealnym pionie sięgając od 1 do 2 metrów w głąb gleby. Nie występuje w formie dzikiej. Czyli pochodzi z kosmosu bo bez udziału człowieka nie rozmnaza się.
Nasze zainteresowanie kukurydzą zmalało gdy przed nami pojawił się krzew jeżyn.
P. już kierował się w jego stronę gdy upomniałam go aby trzymał się z daleka od wysokiej trawy i chaszczy. Minęłam go gdy tułów p. wygiął się prawie pod katem prostym aby bliżej przysunąć aparat do owoców. Dzieliły nas zaledwie trzy kroki gdy usłyszałam nieludzki wrzask, głośny i gardłowy. Po obejrzeniu tysiąca horrorów wiem, że tak krzyczy człowiek mielony w gigantycznej maszynce do mięsa. Dostałam nagłego paraliżu kończyn i zamarłam w bezruchu. Serce natomiast zaczęło tłuc się jak oszalałe. Wydawało mi się, że tak właśnie wygląda zejscie smiertelne, serce bije jak szalone a za chwilę staje i to już koniec. Przemogłam paraliżujący strach i odwróciłam się, p. tupał prawa noga i przywoływał nieznane mi dotąd zaklęcia. To chyba nie był waż bo już dawno bylibyśmy w drodze do szpitala. P. okładał się po prawej łydce tuż ponad skarpetka i wył jak oszalały. 
To nie jest reka p. ale bable takie same.
- Mrówki! Jakieś jadowite małpy! Uważaj! - P. do histeryków nie należy i rzadko widuję go w takim stanie wściekłości na boskie stworzenia. Jako alergik na wszelkie jady potrafi odróżnić pszczołę od osy na kilometr nawet w powietrzu, po komarach ma bąble wielkości ziarnka fasoli "jaś" i nie raz był pogryziony przez mrówki ale nigdy tak nie panikował. Przemknął obok mnie jak struś pędziwiatr a ja podążyłam jego śladem nie oglądając się nawet za siebie. Na asfaltowej drodze p. tańczył twista. 
- Zabiję, wytruję je co do jednej. Kupię cysternę kwasu i będę patrzył jak się w nim rozpuszczają. - Na prawym bucie jeszcze kilka maciupeńkich mrówek kryło się przed morderczymi uderzeniami dłoni. Te co spadły zostały roztarte na pojedyncze atomy przez podeszwę buta. Może jeszcze dwie były wgryzione w skórę tuż ponad ściągaczem skarpetki.
- Jakie one malutkie. - Nigdy nie widziałam mrówek o tak małych rozmiarach i w takim zdecydowanym czerwonym kolorze. Układając się do zdjęcia p. postawił nogę na mrowisku a mrówki skorzystały z tej okazji nader skwapliwie. 
- O jejku jak piecze, chyba się wścieknę. - Paznokcie p. ryły pogryziona okolicę aż do krwi.
- To najprawdopodobniej są "fire ants". - Nic więcej nie przychodziło mi do głowy bo chociaż nigdy ich nie widziałam ale za to nasłuchałam się o nich dużo i tylko samego złego.
- Mam gdzieś te ogniste mrówy. Dlaczego zawsze mnie coś użre?
- Bo nie uważasz. Mówiłam ci tyle razy nie właź w podejrzane miejsca.
- Jakbym nie uważał to już dawno bym zdechł.
- Lewym butem czochrał swoja prawa kostkę.
Ukąszenia ropiały przez tydzień pomimo odkażania i smarowania antybiotykami. Ślady w postaci ciemnych plamek pozostały do dziś.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Tajemnica kamieni.

Bardzo długo czekaliśmy na ten moment. Kilka lat ale już wiedziałam, ze się opłacało. Widok wyschniętego jeziora dość wysoko w górach to widok niezapomniany. 
- Rób zdjęcia. - Podskakiwałam na fotelu jakby raptem jakaś igła ukryta w nim do tej pory celowała raz w lewy a raz w prawy pośladek.
- Ty rób bo ja prowadzę.
- Nie mogę bo ręce mi drżą z emocji.
- Powinienem się zatrzymać.
- Zatrzymaj się a najlepiej nie zatrzymuj się bo nie mogę się doczekać.
- Machniecie reki kierowcy znaczyło wiele a w tej konkretnej chwili było znakiem zniecierpliwienia moj
ą nieskładną gadaniną.
Auto zatrzymało się i p. wychylił sie na zewnątrz. Skierował aparat w stronę żółtego dna i zrobił sto ujęć. Aparat trzymał w lewej dłoni do góry nogami naciskając migawkę kciukiem. Ja unosiłam się tak wysoko, ze aż dotykałam głową dachu auta.
- Tutaj, stój! - Chwyciłam swój aparat i pobiegłam na popękaną glinę która stanowiła dno kiedyś-jeziora. Rece mi opadły ze zgrozy. Ktoś ukradł wędrujące kamienie.
Zaledwie pozostało kilka a puste miejsca po innych dobitnie świadczyły, ze teraz znajdują się w prywatnych rekach. Nawet było widac dokładnie którędy zniknęły.
Musicie mi uwierzyć, ze nie bluźnię bez potrzeby ale teraz taka potrzeba zaistniała. Krew chyba uderzyła mi do głowy i czułam, ze gdybym złapała złodzieja po którym pozostały jedynie ślady nie uszedłby z życiem. Wykrzyczałam całą mą złość. Wywrzeszczałam całą moją frustracje i pomogło.
Uspokoiłam się jak wiosenna burza. Ktoś pomyśli, ze jestem niezrównoważona psychicznie bo wpadam w takie skrajności emocjonalne. Może i jestem ale jeszcze nic mi o tym nie wiadomo. Jak się nie zdenerwować gdy Crater Lake ukrył się we mgle, Golden Gate istniał ale nie mogliśmy do dostrzec pomimo dwukrotnej wizyty a teraz jeszcze nie ma Żeglujących Kamieni. Co za wariaci pozabierali je do domu przecież one same nie wędrują. Czego się spodziewali, ze będą im w ogrodzie samoczynnie siały spustoszenie swoimi nieprzewidywalnymi ruchami? Nie znalazłam odpowiedzi na ludzka głupotę i zajęłam się tymi pozostałymi jeszcze tam gdzie powinny być.
Niewiele ich pozostało wiec nie miałam żadnego dylematu z wyborem. Wcześniej dotarłam do wiadomości, ze już wszystko wiadomo dlaczego kamienie się poruszają. Zrobiono eksperyment na uniwersytecie, kamienie wielkości dłoni umieszczono na płycie pokrytej taką samą gliną i skierowano na nie silny strumień powietrza. Przy odpowiednim ciśnieniu kamienie poruszyły się, jedne dalej drugie bliżej. To wszystko. Zimą gdy pada śnieg i deszcz również wieje tu niesamowicie. Ponoć właśnie porywiste wiatry mają być przyczyna przemieszczania się kamieni od odległych skal aż na drugą stronę. Zimą jest tutaj cienka warstewka wody i lodu a różnica w poziomie dna wynosi zaledwie kilka centymetrów pomiędzy jednym a drugim krańcem. Gdy podłoże jest miękkie wiele kamieni topi się znikając na zawsze. Z tego co wyczytałam to niektóre kamienie były tak duże, ze ważyły ponad trzysta kilogramów i wyraźnie pozostawiały ślad swej wędrówki gdy o wiele mniejsze znajdujące się w pobliżu olbrzyma nie ruszyły się nigdy.
Naukowcy zawsze muszą wiedzieć bo są naukowcami. Ale zawsze istnieje "ale" i jednomyślnej hipotezy nie ma. Dziwi mnie, ze przy tak wysoko rozwiniętej technologii i technice nie umieszczono kamer na jednej z pobliskich gór i nie prowadzono obserwacji non stop z jakiegoś naukowego laboratorium. A może takowe prowadzono i nie wolno publikować prawdziwych odkryć? Nam zwyczajnym ludzikom dali taką teorię na otarcie łez. Ja myślę, ze tajemnica jeżeli jest odkryta to nie jest ujawniona.
Usłyszałam jak p. ciężko dyszy i stęka. Co się dzieje, co może być przyczyną tych odgłosów? Odwróciłam się w jego stronę i dostrzegłam na własne oczy przyczynę poruszania się kamieni. Az do nocy nie było końca żartom na temat dokonanego przeze mnie odkrycia. Obiecałam przecież odkrycie tajemnicy ruchomych kamieni i dotrzymałam obietnicy.
Po umysłowym wysiłku rozwiązania do tej pory jeszcze nierozwiązanej zagadki nadszedł czas relaksu. Teraz mieliśmy nieograniczoną ilość wolnego czasu. Nic nas nie goniło i nie dopingowało do bezustannego biegu. Wreszcie mogliśmy oddać się pasji poznawania przyrody ożywionej której spektakularnym przedstawicielem był kaktus.
Poszliśmy dość daleko od drogi bo każdy dostrzeżony w dali kaktus wydawał się jeszcze bardziej okazały. Bardzo dziwne to miejsce niby kamienie dookoła a tyle roślinności. Nikt o to nie dba a niektóre z nich wyglądają jak ze szklarni.
Dolinę Śmierci zamieszkuje ponad 1000 gatunków roślin z których 50 nie występuje nigdzie indziej na świecie.
 - Zobacz, kosmiczny balon! - Już wiem, ze jak słyszę abstrakcyjne słowa to odnoszą się one przeważnie do przedmiotów bardzo realnych i tym razem nie spojrzałam w niebo. P. trzymał jakiegoś badyla w swych dłoniach. Wyschnięta roślinka miała kolor bardzo bladego różu, z daleka wydawać się mogło, ze jest szara. Była krucha jak opłatek wigilijny i zgrubienie na głównej łodydze oraz na trzech gałęziach były puste w środku. Było ich dużo dookoła i wiatr przemieszczał je wraz ze swymi podmuchami.
- Szkoda, ze nie ma żywych. Zapewne rosną wiosną a po wydaniu nasion usychają w ciągu lata. - Takie pustynne tereny wiosną stają się jedną wielką łąką a bujna wegetacja walczy o każdy skrawek ziemi aby zachować trwałość gatunku.
- Istne szaleństwo, patrz ile tam juk. - Na przeciw rosły ca
łe połacie juki aż do czarnych skał na szczycie.
Zatrzymaliśmy się w pobliżu i pomacaliśmy pień oraz liście. Z oddalenia wyglądały na wątle i kruche. Ich pień jednak jest twardy jak stal a liśćmi, zamiast nożem można kroić kotlet schabowy.
- A to spryciarz, kusi zielona korona a twardszy niż kaktus. - Bardzo niezadowolony p. obchodził jedno z drzewek dookoła. - Żadne zwierz
ę tego się nie tknie.
- I dzięki Bogu.
- Westchnęłam na myśl, ze zamierzał rozpocząć hodowl
ę Joshua Tree. - A gdzie będziemy spać? - Czułam się już gotowa do okrycia pierzynką i wiedziałam, ze mogę spać i spać bez końca.
- Trudno jedzmy wiec. - P. dobrze zrozumiał aluzje do mijającego czasu i ruszyliśmy w strone wyjazdu z Doliny Śmierci.
- Jak jest krater po drodze to trzeba go zobaczyć, prawda?! - Ojej czy on musi pamiętać o tym co widział na mapie wczesnym ranem. Ja już nie chce żadnego krateru ani innych cudów,  jestem zupełnie wykończona.
- Jak już jest krater na drodze to go zobaczymy. - Zupełnie zrezygnowanym głosem zgodziłam się na oglądanie jeszcze jednej dziury w ziemi.
- Nie na samej drodze ale obok. Rozprostujemy kości.
- Zrobiło się ciemno bo słońce już skryło się za nierównym górskim horyzontem. Jak to bywa z kraterami są nie do ogarnięcia. Wzrok płata figle i nie wiadomo jak daleko jest na drug
ą stronę. Pol kilometra, kilometr nawet już nie chciałam prosić p. aby pomierzył na mapie. Wystarczyło mi w zupełności to co widziałam bez numerków i zbytecznej w tym momencie matematyki. Wiało tak mocno suchym i ciepłym powietrzem, ze czułam jak mi skora wysycha i zmęczenie bierze gore nad atrakcją.
- Daleko do Las Vegas? - O niczym innym nie mogłam już myśleć. Chciałam łazienki i zimnego pokoju nawet z byle jakim łóżkiem.
- O kurcze, bardzo daleko. Będziemy tam o 4 rano. - Już przy granicy z Nevad
ą czułam się wypruta z duszy. W aucie usnęłam w ciągu sekundy. Chyba niedługo po mnie i p. zaczął usypiać bo usłyszałam głośniejszą muzykę.
- Widziałem reklamę hotelu, będziemy tam za pół godziny. Dalej nie pojadę a widzę, ze na ciebie nie ma co liczyć abyś mnie zmieniła.
- Nie. Nie ma takiej si
ły w całej galaktyce. - Pod daszkiem wejścia do hotelowego hallu otworzyłam oczy i z przerażeniem spojrzałam na pusty fotel kierowcy. Silnik pracuje, auto stoi a kierowcy nie ma. 
- Chodź za mną mamy pokój na parterze. - Uchwyciłam się reki p. i poszłam gdzieś za nim jeszcze śpiąc. Po krótkiej walce z magnetycznym kluczem do pokoju drzwi ustąpiły i na progu przywitał nas gigantyczny zdechły karaluch.
Musiałam być jeszcze głęboko uśpiona bo nie usłyszałam abym wrzasnęła z obrzydzenia. Zrobiłam dłuższy krok i znalazłam się w tuz obok drzwi łazienki.
- Masz tu swoją kosmetyczkę. Wykąp się, tylko nie uśnij pod prysznicem. Ja w tym czasie zaparkuje auto i wrócę z bagażami. Słyszysz?
- Jaki to hotel? Karaluch, wyrzuć karalucha, proszę.
- Stęknęłam w potwierdzeniu, ze wszystko pamiętam co do mnie powiedział.
Nasze okno po lewej na dole. Poranek nastepnego dnia.
- Normalny, ani drogi ani tani ale przynajmniej robaki są darmo.
Po kąpieli usnęłam gdy tylko przytuliłam się do poduszki.