1

sobota, 28 grudnia 2019

2020 - stało się i już.

Już wszyscy wiedzą, że koniec roku wypada mizernie. Po świętach mamy więcej czasu więc rozmyślamy bez tchu. O tym jaki był dwutysięczny dziewiętnasty, co nam dał, co daliśmy innym i czy w ogóle coś znacznego wydarzyło się w naszym życiu. Pomijam rodzinne wydarzenia i fakt, że będziemy za kilka dni starsi o rok.
365 dni minęło tak szybko jak leniwy miesiąc i już gotowe kalendarze na przyszły rok czekają aby zacząć odmierzać czas.
Optymiści twierdzą, że będzie lepiej i że nie było aż tak źle aby rozpaczać a ci drudzy, pesymiści sądzą coś odwrotnego. Ja jednak pomimo tego, że 2019 był jakiś taki bez wyrazu to gotowa jestem zaliczyć siebie do pierwszej kategorii. Wiem o tym, że jak się postaram to będzie lepiej, samo nic nie przyjdzie. Będzie lepiej.

 Wierzę, że będzie lepiej i dlatego życzę wszystkim
Szczęśliwego Nowego Roku.

wtorek, 24 grudnia 2019

Trzy choinki, więcej prezentów.

Święta bez śniegu to w niektórych miejscach świata rzecz oczywista. Bez białego puchu za oknem Święta są tak samo uroczyste i wesołe.
 Mikołaj w tym roku nie dojedzie saniami bo renifery po asfalcie nie uciągną prezentów. Jedynym sposobem na dotarcie pozostaje samolot co widać na zdjęciu powyżej. Bałwan aż położył się na plecach aby pozdrowić najważniejszą osobę z Rovaniemi.
  Aby zwiększyć szansę na otrzymanie prezentów są osoby które nie jedną a trzy choinki przystroiły. Jedna w miarę tradycyjna
 druga w bieli
trzecia na różowo
 bo nigdy nie wiadomo co tak naprawdę Mikołaj polubi w tym roku.
Może zatrzyma się dłużej przy jednej z nich i dodatkowe prezenty wysypią się z worka?
 WESOŁYCH ŚWIĄT ŻYCZĄ
 ATANER i p.

sobota, 14 grudnia 2019

Ślimaka nadszedł czas

Pakowanie Ślimaka zajęło p. cały dzień który ja przykładnie spędziłam w pracy. Gdy na wypad braliśmy osobowe auto to wystarczały nam dwie godziny aby wszystko znalazło swe nowe miejsce w aucie. Cały ekwipunek nie zajmował dużo miejsca ale i tak bagażnik zawsze był pełen ubrań i rzeczy koniecznych do przeżycia tygodnia poza domem. To był nasz pierwszy testowy wyjazd na zaledwie kilka dni. Niby wszystko już gotowe ale czy nasz motorhome sprawdzi się podczas użytkowania miało okazać się niebawem. Dobrze, że parking oddalony jest od domu o zaledwie kilkanaście metrów bo inaczej p. opadłby z sił. Po powrocie z pracy i chwili odpoczynku do dwóch ogromniastych toreb wrzuciłam tyle ubrań, że ledwo udało się zasunąć suwaki. Na miejscu nie muszę oszczędzać więc pozwoliłam sobie na szaleństwo. Zapewne i tak będę chodziła w jednych ciuchach na okrągło a reszta wygniecie się niemiłosiernie. Pal licho, zawsze tak robię.

Łóżko miałam zaraz za plecami więc nie mogłam odmówić sobie komfortu podróżowania na leżąco. Nawet nie wiedziałam kiedy zasnęłam kołysana powolnymi ruchami Ślimaka. Zupełnie nieczuły kierowca wybudził mnie z rozkosznego snu gdy zjechał z asfaltu na szutrową drogę którą wjechaliśmy na parking za stacją benzynową. Po chwili już spaliśmy rozkoszując się luksusem posiadania mini hotelu na kółkach.

Rankiem zobaczyliśmy dokładnie gdzie spędziliśmy noc i okazało się, że widok z okna przedstawiał tyły farmy. Ani ładnie, ani okropnie po prostu zwyczajnie i brzydko. Nie zawsze da się nocować opodal atrakcji widokowych więc nie powinnam narzekać.
 Kawa postawiła nas na nogi i ponownie ruszyliśmy na północ. Musiałam zapytać ile ujechaliśmy wczoraj i okazało się, że całkiem mało. Ja po pracy padłam zakopując się w pościel a za mną wkrótce podążył p. udręczony pakowaniem ekwipunku.
 Jadąc ślimaczym tempem (stąd nazwa pojazdu Ślimak) mile mijały stanowczo zbyt wolno. W końcu mamy wakacje i nie powinno nam się nigdzie spieszyć ale trudno zwalczyć przyzwyczajenie do ciągłego pośpiechu.
Spokojnie i wolniutko bo takim klamotem ścigać się nie można. Postanowiliśmy zatrzymywać się gdzie jest parking i ładna okolica. Miało to nas nauczyć spokoju i pokory oraz innego podejścia do spędzania wolnego czasu.
 Osobówką taką trasę robimy w ciągu jednego dnia a teraz już drugi dzień za kierownicą. Co prawda to pierwszy dzień podróży trwał zaledwie dwie godziny ale kalendarzowo dzisiaj jest dzień numer dwa.
Tu przystanek, tam drugie śniadanie a czas leci nieubłaganie. Zaraz po południu znaleźliśmy się w połowie drogi do celu nad samym jeziorem gdzieś w Wisconsin. Tak mi się tam spodobało, że postanowiliśmy zatrzymać się do jutra. Tak lubię, na samej plaży, z okna widok na jezioro i delikatna chłodna bryza. Bajka!
Wieczorem nadciągnęły chmury strasząc zmianą pogody. Kurczę będzie lało jutro?

wtorek, 3 grudnia 2019

Floryda i kufel piwa

 Ten wieczór miał być najbanalniejszym sposobem zabicia czasu. Spacer po plaży w oczekiwaniu na zachód słońca. Taplanie się w mokrym piasku co chwila zalewanym falami. Klasyka starców i dzieci. Każdego to cieszy bez względu na wiek. 

Lubię wybrzeże i widok morza po horyzont. Zatoka Meksykańska nie ma ładnych plaż poza kilkoma wyjątkami ale jest ich tak mało i w większości prywatne, że lepiej dołożyć stówkę lub dwie i jechać nad ocean, na wschód Florydy. Takie jest moje zdanie i gdy mamy już jechać na Florydę to tylko na wschód. Nie wszyscy jednak tam się zmieścili więc zaludnili każdy kawałek dostępnej plaży w USA. Nasz kolega mieszka na północ od Tampy i jego miasteczko ma właśnie taką plażę. Jakieś zielsko jeszcze zielone dopóki jest w wodzie ale gdy większa fala wyrzuci je na piasek to zamienia się w brunatne mało atrakcyjne resztki.

Dla nas to żadna atrakcja ale jak widać mewy były odmiennego zdania i zawsze znajdowały coś smacznego do jedzenia. Jakieś muszki lub małe ślimaki sprawiały, że ptaki ciągle przeglądały zawartość brunatnej warstwy.
Gruntownie zmielone muszelki tworzyły białą plażę miękką i przyjemną. Zdarzały się również miejsca gdzie można było nadepnąć na dość duże muszle, takie miejsca wydobywały syk bólu bo drobne i ostre muszle kłuły bez litości nieprzystosowane stopy. 
Do zachodu słońca mieliśmy około pół godziny co wydało mi w sam raz aby nacieszyć się wodą i widokiem zachodzącego słońca. Okazało się, że to jednak zbyt dużo gdy ktoś utyskuje i narzeka przez cały ten czas. Nasz kolega przez cały czas marudził o piwie. Nie zachwycał się widokami lecz gadał bez przerwy o kolegach i koleżankach którzy właśnie teraz piją piwo w jego ukochanej knajpce. Ani ja ani p. nie jesteśmy piwoszami więc nie byliśmy w stanie zrozumieć tęsknoty za piwem. Spacer zamienił się w udrękę gdy do zachodu pozostało kilka minut. Temat piwa stał się tak gorący, że postanowiłam odejść na tyle daleko aby nie słyszeć ani jednego słowa na temat braku piwa w organizmie. Każde z nas miało aparat i postanowiłam sama zmierzyć się z dość trudnym tematem jakim jest zrobienie dobrego zdjęcia czerwonej kuli topiącej się w wodzie zatoki. 
 Czułam się oszukana i zawiedziona dzisiejszym wieczorem. Miało być romantycznie i spokojnie a wyszło na nerwówkę w oczekiwaniu na utopienie Słońca i natychmiastowy odwrót z plaży aby po drodze do domu wpaść na kufel piwa. Na wakacje jeździmy zawsze sami bo łatwiej dojść do porozumienia pomiędzy dwoma osobami niż trzema lub czterema. Z biegiem lat małżeństwo dociera się a nasze doszło do takiej formy zrozumienia, że czasami nawet słowa nie są potrzebne aby w danej chwili zareagować identycznie. Panowie szli nieśpiesznie więc mogłam wyobrazić sobie, że jestem sama na plaży i przez chwilę zapomnieć o niedogodnościach idących za mną. 
Plaża brzydka, towarzystwo do niczego więc zajęłam się obserwacją przyrody. Często zerkałam pod nogi bo jak wspomniałam dużo było zdradliwych muszelek na które nie chciałam nadepnąć przez nie uwagę. Gdy zobaczyłam obrzydliwstwo na które mogłam nadepnąć to już z dwojga złego wolałabym ostrą jak nóż muszelkę niż takiego ślimaka pod stopą. 
Idąc plażą nie wiadomo co żyje w wodzie zaledwie kilkadziesiąt metrów od linii brzegu. Wydawać by się mogło, że nic tam nie ma bo przecież nic nie widać. Skoro nie widać to nic nie ma i już. Jednak z perspektywy piechura nie widać wszystkiego tym bardziej, że ludzkie oko jest mało doskonałe w porównaniu z innymi mieszkańcami Ziemi. Ptaki z reguły mają "sokole oko" i widzą zadziwiająco dużo z nieosiągalną dla ludzi głębią ostrości. Przykładem były mewy które z łatwością wypatrywały pokarm tuż pod powierzchnią wody. Ich widowiskowe nurkowanie chyba tylko mnie zainteresowało bo jak okiem sięgnąć nikt na nie nie zwracał uwagi. Ich spokojny lot raptownie zmieniał się w pionowe pikowanie zakończone nurkowaniem i przeważnie owocował upolowaniem ryby.
Wreszcie nadszedł czas gdy wszyscy zwrócili swe twarze w stronę zachodu. Czerwień przyciągała jak magnes. Zamiast błękitu który królował przez cały dzień na niebie teraz wszystko uległo zmianie. Do niedawna białe chmury przybrały odcień różu a te w pobliżu Słońca aż raziły czerwienią. Błękit trochę poszarzał jakby nie chciał konkurować z czerwienią. Teraz jedyną atrakcją był całkiem ładny zachód Słońca. 
  Jeszcze wpatrywałam się w miejsce po Słońcu gdy do mych uszu dotarły słowa, że wreszcie czas na wizytę w browarze. Zdziwiło mnie, że w browarze bo ponoć miało być jedno piwko a nie zwiedzanie browaru. Z resztą chyba było zbyt późno aby po browarze oprowadzać wycieczki. Nie chciałam zgadywać co mnie czeka i nie chciałam pytać bo lubię niespodzianki.
Do pubu, piwiarni lub knajpy, jak kto woli, dotarliśmy już o zmroku. Zaraz po zachodzie słońca zawładnęła światem noc. Nie mogę się nadziwić jak szybko człowiek przyzwyczaja się do otaczającego go świata i jak szybko zapomina. U nas po zachodzie ściemnia się stopniowo zanim zapanują egipskie ciemności. Na południu następuje to raptownie i wraz z ostatnimi promieniami słońca kończy się dzień aby dosłownie za chwilę nastała noc. NIe wiem dlaczego ale właśnie dziś zaskoczyło mnie to zjawisko. Byliśmy na samym końcu Florydy i tam też doświadczaliśmy nagłej nocy bez jakichkolwiek emocji. Może dlatego, że spodziewałam się nudy przez kolejną godzinę podczas której będę przyglądała się pijakom którzy mają białe wąsy po odjęciu szklanki od ust.
Drzwi były otwarte bo tam ciepło, w środku i na zewnątrz taka sama temperatura.  Ludzi pełno przy barze i przy stolikach. Trochę mnie to zbiło z tropu bo nie spodziewałam się aż takiego tłumu. Prawdziwą niespodziankę zafundował nam kolego swą osobą. Połowa towarzystwa rzuciła się na nas aby się przywitać. Miałam nadzieję, że uda mi się umknąć gdzieś na bok aby nie zostać poturbowana. Guzik z moich zamiarów, kolega przedstawił nas swoim kolegom i zaczęło się witanie i pozdrawianie. Upłynęło parę długich chwil gdy mogliśmy, lekko rozpychając towarzystwo, dotrzeć do baru. 
To miejsce było rzeczywiście browarem i wybór piw wprawił mnie w totalne zdumienie. Obok baru na ścianie wisiała biała tablica cała zapisana czarnym mazakiem. Cztery kolumny zawierały nazwę piwa, procentową zawartość alkoholu, cenę i coś jeszcze ale nie pomnę co.
Wybór oszałamiający, nazwy dziwne i nie wiele mówiące. Jedyne co przemawiało do rozumu to ilość procentów w kwaśnej wodzie. Tak, urżnę się dzisiaj bo smakiem nie będę się delektowała. Zamówiłam więc to najmocniejsze. Według barmanki miało być wiśniowe i wiecie co było rzeczywiście o posmaku wiśniowym i druga szklanka już mi smakowała. Wszystkie piwa były wlasnej produkcji i o wiele mocniejsze niż te sklepowe. Już wiem czemu tyle ludzi chadza w to miejsce. Na miękkich nogach poszliśmy za kolegą który chciał pokazać nam gdzie produkuje się piwo. W przyległym pomieszczeniu dopiero było nastrojowo, półmrok rozjaśniały kolorowe plamy świetlne. Ale czad, zupełnie jak na dyskotece w latach osiemdziesiątych.
Jeszcze kilka kroków i dotarliśmy do serca tego miejsca. Rurki, stoliki i wielkie kadzie ze stali strzegły tajemnicy sukcesu tego mało okazałego miejsca.
Tajemnicze, nikomu nie zdradzane receptury sprawiają, że ludzie lgną do takich miejsc aby napić się prawdziwego piwa. Piwa o zdecydowanym smaku i mocy. 
Trzecia szklanka piwa o mocy 13% zaszumiała mi w głowie i z radością usłyszałam, że już pora jechać do domu bo rano nasz kumpel musi stawić się w pracy, wypoczęty i trzeźwy. 
Nie przekonałam się do piwa ale rozumiem ludzi którzy lubią ten napój i jestem w stanie stwierdzić, że w szklance piwa jest ukryty zachód słońca tuż przed jego zaśnięcien do kolejnego poranka.

poniedziałek, 21 października 2019

Ośmiornica mnie udusi

 p. nie lubi chodzić po knajpach bo zawsze coś mu nie pasuje. To, że nie wolno palić, że nie ma krzeseł i normalnej wysokości stołu, że śmierdzi starym tłuszczem, że ubranka kelnerek wyglądają jakby nosiły znamiona nadużycia itd, itp. To wszystko moja wina bo rozpieściłam dziadygę i teraz każde danie porównuje z tym co jadł w domu, o dziwo w 90% wygrywam ze sprzedawcami jadła.
 Zdziwione trzy twarze rozglądały się wokół zatłoczonej jak portowa knajpa restauracji. Ani jednego wolnego miejsca a stolików chyba trzydzieści jak nie więcej. 

Wiem o tym, że ludzie niechętnie gotują i są w stanie pójść do knajpy w piątek po całym tygodniu ciężkiej pracy. Niech sobie idą w sobotę aby oderwać się od codziennego przebywania w domu ale w środę? Kto włóczy się po knajpkach w środę o dziewiętnastej. A jednak takich ludzi nie brakuje. Pomijam nas bo akurat leń mnie opanował ale żeby aż tyle leni było na małym skrawku ziemi nie miałam pojęcia. To chyba jakaś zaraza panująca na południu USA.
 Hostessa miłym uśmiechem powitała nowych gości choć powinna jęknąć na widok kolejnych klientów. Za chwilę się ściemni i pora iść do domu a tutaj kolejne głodomory wtargnęły pod dach. Wiadomo, że najciemniej pod latarnią bo nikt z nas nie zwrócił uwagi na pusty stolik o który właśnie się wsparłam. Taki przy samych drzwiach przytulony do ściany. Trzy osoby da się posadzić ale jak pomieścić przekąski, danie główne, aparat fotograficzny, reklamówkę z dużym pudłem przeróżnych ciastek, no i ta gąbka i moja torebka i jeszcze mała torba naramienna p. która zastępuje kieszenie spodni. 
Gdy nasze ciała zetknęły się z siedziskiem siedzenia wiedziałam, że długo tutaj nie zabawimy. Bliskość drzwi bardzo niekorzystnie wpływa na usposobienie męża co opisałam wcześniej i nie chciałam dopuścić do tego aby pierwotne instynkty lub zagubione geny doszły do głosu. Torba z ciastkami wylądowała na samym środku stołu zajmując 80% jego powierzchni. Swoją torebkę położyłam na kolanach co od razu wprawiło mnie w zakłopotanie bo wysokość krzesła była taka, że moje uda uczyniły równię pochyłą i torba zjeżdżała pod stół. 
Pomyślałam, że porwę jakąś kość pozostawioną na cudzym talerzu i wybiegnę na ulicę. Wszyscy wokół zadowoleni i uśmiechnięci wkładają sobie do ust pokarm a ja za chwilę zacznę pić marihuanę z głodu.  Steki, krewetki i małże na talerzach sąsiednich stolików sprawiły, że byłam w stanie zamówić całą kartę dań nie pomijając ani jednej potrawy. Kelnerka pojawiła się prawie natychmiast przynosząc trzy karty dań i już miała kłopot aby je położyć przed każdym z nas. Zamówiliśmy coś do picia jak to zwykle bywa gdy rozszyfrowujesz skład wymyślnych nazw prostych dań. Miałam mętlik w głowie bo “rumcia ciumciagumcia” mogła kryć rybę albo jagnięcinę w swej nazwie. Dlaczego nie ma prostych nazw jak na przykład kawałek krowy opiekany nad palnikiem gazowym. Wtedy obyłoby się bez rozczarowań, prosto i spójnie. Tylko kto by za to zapłacił? Zamknęłam menu i trzasnęłam nim p. w przedramię. Nie dlatego aby obudzić w nim dawno już uśpione amory ale po knajpie przechadzał się mężczyzna z papierosem. Chciałam zwrócić na niego uwagę męża. “Ciekawe czy tu wolno palić” rzuciłam w zaskoczone oblicze. p. patrzył na mnie zdumiony. Nigdzie nie wolno palić bo ponoć to szkodliwe a narkotyki raptem są zbawienne. Bystre oko męża dostrzegło palacza a lewa dłoń chwyciła przechodzącą kelnerkę za fartuch. Dziewczyna zatrzymana w miejscu o mało nie runęła na glebę z zamówionymi porcjami jedzenia. Cudem, zdolna kelnerka, utrzymała równowagę nie wylewając ani kropli sosu na głowę naszego gospodarza bo to nad nim balansowały talerze wypełnione po brzegi. Usłyszeliśmy proste i oczywiste “tak w sali obok” w odpowiedzi na pytanie czy wolno tutaj palić. Ruchem głowy wskazała kierunek bo obydwie ręce w nieznany sposób ciągle utrzymywały sześć talerzy. Natychmiast poderwaliśmy się z miejsc i ruszyliśmy w nieznane strefy restauracji. Jakby w drugiej części litery “L” stały stoliki i bogato zaopatrzony bar. Miejsca pod dostatkiem. 
Od razu zawojowaliśmy dwa stoliki bo jeden przeznaczyliśmy na nasze tobołki a przy drugim wygodnie zasiedliśmy jak królowie. Ta część była bez okien bo komu potrzebne okna na Florydzie. Przewiew, smrodu spalenizny z kuchni i z papierosów nie czuć, istny raj. Nasza kelnerka odnalazła nas w innym miejscu i w innym nastroju. Zamówiliśmy trzy margarity aby uczcić greków którzy nie ulegli antypapierosowej polityce i rozmawiając skróciliśmy sobie czas oczekiwania na posiłek. Zamówione trzy różne dania które przyjechały na zgrabnym stoliku wyposażonym w kółka bo chyba wieść o tym, że ten z koczkiem łapie za spódnicę lotem błyskawicy rozniosła się pośród personelu. Myślę, że prawda była zupełnie inna i najwygodniej było przywieźć talerze w najbardziej oddalony zakątek restauracji. Płonące sery powitaliśmy głośnym “oopa” i natychmiast zniknęły z talerzyków. Widać, że nie tylko ja goniłam resztkami sił. Trzy różne dania zmieniały właścicieli bo każdy chciał spróbować tego co miał inny. Jesteśmy tak zaprzyjaźnieni, że mogliśmy sobie pozwolić na grzebanie widelcem w talerzu sąsiada. Druga kolejka margarity wydawała się niezbędna do poprawienia trawienia a trzecia wręcz wymagana. Jedzenie było na średnim poziomie więc nazwy knajpy nie wymienię aby nikogo nie wypuścić w maliny. O mały włos mąż mnie nie udusił. Gdy spróbował ośmiornicy którą zamówiłam wyraził bardzo niepochlebną opinię o kucharzu i zalecił oddanie potrawy. Byłam tak głodna, że braki w przygotowaniu dania byłam w stanie wybaczyć, tak bardzo nie przeszkadzało mi, że jest niedogotowana. Uwielbiam stwory morskie a uchybienia kucharzy głód cudownie wytłumaczył. Właśnie wzięłam do ust pokaźny kawałek macki ociekającej przepysznym sosem. Może ciut za duży ale, że zęby jeszcze mam to niech w końcu sobie popracują bo dzisiaj oprócz śliny nic nie gryzły. p. był zdegustowany i oświadczył, że czegoś takiego nie powinno się wydawać z kuchni. Nie dość, że wykrzywił się w niesmaku na widok ilości jaką miałam włożyć do ust to jeszcze podniósł brwi w zdumieniu. Zrozumiałam niemy przekaz “nie jedz tego, to cię zabije.” p. jadł jakieś mięso o zupełnie obojętnym smaku. Co innego może jeść neandertalczyk? Mięso i mięso i na deser mięso. Dobrze, że nie pije krwi a tylko zwykły alkohol. Już miałam mu wygarnąć, że nie wszystkim zostało dane rozkoszować się frutti di mare i ubolewam, że to właśnie on jest jednym z nich gdy kawałek ośmiornicy wpadł mi do gardła. Widać że zęby działały szybko ale niedokładnie. Słyszałam głosy, nie te zza światów ale z lewej i prawej, czyli kolegi i męża. Nie rozumiałam słów bo taka głupia sytuacja skupiła mą uwagę na samej sobie. Skoncentrowałam się na odkrztuszeniu ale jak przemóc chęć przełykania gdy jest się głodną. Musiałam przybrać jakieś mało atrakcyjne kolory bo p. poderwał się z krzesła i zaczął podnosić rękę do góry aby uderzyć mnie w plecy. Ponoć taka metoda pomaga ale wolałam umrzeć przez uduszenie. Wiedziałam, że jak mnie trzaśnie w plecy to pękną żebra i wbiją się prosto w serce. Śmierć nastąpi szybciej ale upluję się krwią z przebitych płuc. Podniosłam ręce w obronnym geście i wredna macka ośmiornicy znalazła właściwą drogę do żołądka. Uff, muszę żyć bo przecież jutro jedziemy oglądać zachód słońca.

sobota, 28 września 2019

Światowa stolica gąbki

 Nie sposób chociażby słowem nie przybliżyć historii tego miasta. Uzyskało prawa miejskie w 1887 roku i spisano 52 dusze obywateli. W latach 1890 zaczęto wydobywać gąbkę z dna zatoki. Z roku na rok wydobycie zwiększało się nie nadążając za popytem i już wtedy notowano milionowe zyski ze sprzedaży. Osiedlający się Grecy okazali się wspaniałymi żeglarzami i jeszcze lepszymi nurkami. W 1905 roku w Tarpon Springs było 500 nurków pracujących na 50 łodziach. Nurkowie byli wyposażeni w gumowe kombinezony aby mogli dłużej przebywać pod wodą. Gąbka robiła zawrotną karierę oraz osiągała zawrotną cenę. Rosło jej wydobycie do tego stopnia, że przez trzydzieści lat “gąbczany” interes był największym na Florydzie. Przynosił on większe zyski niż owoce cytrusowe i turystyka. Małe miasteczko niedaleko Tampy stało się “Światową Stolicą Gąbki”.
W 1940 jakieś choróbsko dopadło gąbki które masowo wymierały. Plaga ta doprowadziła prawie do całkowitego upadku wydobycia w roku 1950. Jak to w życiu bywa po deszczu jest słońce i karta odwróciła się sprzyjając Tarpon Springs. W latach 1980 odkryto nowe zasoby gąbek a miasteczko powróciło na pozycję lidera w produkcji naturalnej gąbki.


        Po drodze mijaliśmy sklepy z “chińskimi ciupagami” czyli pamiątkami nie mającymi nic wspólnego z tradycją miejsca więc nawet nie zwolniliśmy kroku aby jak najszybciej dojść do jadłodajni. 
Natrafiliśmy jednak na przeszkodę którą nie sposób było ominąć. Na naszej drodze po drugiej stronie ulicy była inna restauracja i ciastkarnia.
 Cukier działa na p. jak narkotyk a zamknięty w ciastku zniewala go zupełnie.  Sklep był dość duży jak na ciastkarnię a wybór tak bogaty, że nie wiadomo było na czym zawiesić oko. Ludzi tak dużo jakby z całej Florydy zjechali tutaj smakosze (niby) greckich przysmaków. Przestępowałam z nogi na nogę bo akurat tutaj nic mnie nie ciekawiło. Zamiast ciastka o podejrzanie wściekłym kolorze wolałabym setkę pod śledzika. Zostawiłam męskie towarzystwo w kolejce a sama udałam się tam gdzie mężczyznom wstęp wzbroniony. Okazały z zewnątrz budynek restauracji w środku był istnym labiryntem który wciągnął mnie na dobrych kilka chwil. Zrelaksowana po wizycie w toalecie skręciłam nie w tą stronę z której przyszłam i od razu zaczęłam zwiedzanie od podszewki szukając drogi powrotnej. Blondynka potrafi zabłądzić wszędzie i zginąć na dziesięć minut zupełnie tak od niechcenia. Zatroskane oczy męża wywołały uśmiech na mej twarzy i zanim cokolwiek powiedział pogoniłam starych chłopców do marszu.
  Zagadałam ich mówiąc o panicznym głodzie i o tym, że jeżeli w ciągu pięciu minut nie usiądę przy stoliku to zemdleję. Nie musiałam zatem opowiadać, że zamiast wrócić do sklepu przeszłam przez kuchnię i zobaczyłam zaplecze całego przedsiębiorstwa. W końcu ktoś uprzejmy wskazał mi drogę do sklepu. Może nie byłam jedyną zgubą w tym sezonie?
 Gdy już uporaliśmy się z wyborem słodyczy, wyszliśmy z miejsca rozpusty smakowej aby wreszcie coś zjeść. Zwykła droga do zaspokojenia głodu okazała się usiana przeszkodami konsumującymi dość pokaźną ilość czasu. Oprócz kutrów i gąbek ciastka zajęły nam najwięcej czasu.
 Już widziałam restaurację w której miliśmy zapełnić żołądki, już czułam zapach smażonych potraw, już prawie widziałam ośmiornicę na talerzu aż tu raptem kolejny przystanek.
 Chciałam wrzasnąć do łasuchów coś w stylu, “co znowu ciastka?”, bo widziałam przed sobą miejsce ze słodyczami. Kolejna ciastkarnia stała się wrogiem numer jeden i nie miałam zamiaru wejść do środka i gapić się na lukrowane cudeńka. To nie cukier przykuł uwagę p., obok był sklep z podkoszulkami który sprzedawał marihuanę w postaci olejeku z konopii. Jak nie kupić zakazanego produktu który nie jest zakazany na Florydzie. Targowanie zajęło nam kilka minut bo nie dość, że buteleczki różniły się mocą zawartego w nich ekstraktu to na dodatek olejek pochodził z trzech różnych firm. Zagadnięta sprzedawczyni uczepiła się mnie pomijając panów i zaczęła tłumaczyć mi zbawienne działanie marihuany. Wkurwiłam się natychmiast bo widocznie babsko uznało mój wygląd za ledwo słaniający się na nogach okaz długotrwałej choroby. Dręczona i udręczona zakupiłam dwa opakowania narkotycznego płynu i chudsza o stówkę wyszłam ze sklepu. Mimo zapewnień, że rekreacyjna lub lecznicza marihuana nie ma nic wspólnego z prawdziwą marihuaną postanowiłam jej nie używać. Skoro taka zdrowa i niby nie narkotyk to czemu w połowie stanów jest narkotykiem? W Illinois dopiero w przyszłym roku narkotyk przestanie być narkotykiem ot tak gdy pojawi się nowy rok. Zmieni się kartka w kalendarzu i zmieni się status prawny. Totalna szajba przypominająca mi komunistyczne nakazy i zakazy. Świat jak widać tak bardzo się nie różni pomimo zapewnień i całego paplania o wolności.
Już nic nie powstrzyma mnie przed wejściem do restauracji. Żadne sklepiki świata nie zatrzymają mych nóg poganianych burczeniem głodnego żołądka. Nic.