1

wtorek, 24 września 2013

Maślany rower.

Chciałoby się rzec „pierwsze koty za płoty” gdy w pierwszym dniu wakacji uzmysłowiliśmy sobie jacy jesteśmy ociężali fizycznie. W końcu nie ma się czemu dziwić, że formę zdobywa się regularnymi ćwiczeniami a jednorazowy zryw nie daje wyników. Chociaż padliśmy przed Wielkimi Wydmami w pokłonie uniżenia i pokorze to już następne dni były o wiele mniej uciążliwe. Mięśnie zaczęły wreszcie pracować i wielogodzinne pokonywanie skalistych i zdradliwych zboczy przychodziło nam już z mniejszym wysiłkiem. Nie chcę uprzedzać co będzie się działo w dalszym ciągu wakacyjnego serialu ale powrócę na chwilę do dnia dzisiejszego lub bardziej dokładnie powakacyjnego. Otóż świadoma swej chwilowej, fizycznej słabości postanowiłam szlifować formę na zapas, na kolejne zmagania z niespodziankami przygotowanymi przez p.. Aby nie dać się nabrać na teksty w stylu „to tylko parę kroków i zakrętów”, aby po godzinach marszu, skoków i wspinaczki paść na pysk.
Wyrosłam już ze skakanki a bieganie mnie nie rajcuje więc postanowiłam wzmocnić się na rowerze. Plan ten chodził mi po głowie przez dwa tygodnie ale pilnie strzegłam się aby nie uronić rąbka tajemnicy. Nadeszła wreszcie okazja. Podczas naszej wizyty w sklepie sportowym w celu rekonesansu ciuchów letnich na nasz jesienny wypad na krokodyle zagadnęłam tak zupełnie od niechcenia jak to kobiety tylko potrafią. 
- Na urodziny nie chcę kolejnego pierścionka z brylantem. Chcę rower. - Jeżeli spodziewałam się piorunującego efektu moich słow to nie pomyliłam się ani na jotę. p. gapił się na mnie jakbym przemieniła się w Meduzę. Szkoda, ze bez mego zagajenia nie wpatruje się we mnie tak intensywnie. Przebywaliśmy akurat w dość ekskluzywnym sklepie gdzie ceny są więcej niż ciut ponad przeciętne więc i ceny rowerów znajdujących się na podłodze i wieszakach są jakby z innej planety albo dla posiadaczy grubszych portfeli. Milczenie przedłużało się ambarasujaco ale postanowiłam czekać. Już w naszą stronę zmierzał pracownik aby pomóc nam, niezdecydowanym klientom, w wyborze gdy wreszcie p. przemówił. 
- Ale nie tu! Tutaj ceny rowerów zaczynają się od 1500 dolców i nie ma górnej granicy. 
- A gdzie? - Bingo! Ryba chwyciła przynętę, wystarczy zaciąć i powolutku wyciągnąć ją na brzeg. Teraz nie mogłam odpuścić, nie mogłam nawet być wdzięczna za zgodę bo każde moje wahanie spowodowałoby katastrofę rozważania tego pomysłu. 
- Jak już o urodzinach mowa to może coś sobie kup co ci się podoba. Zamiast brylantu. - Z pewną dozą dezaprobaty podpowiedział zamyślony p.. Więc kupiłam co mi się podobało i plastik aż piszczał w kasie przy płaceniu rachunku. Każde z nas miało kamienny wyraz twarzy i nie dało poznać drugiej połowie, że pierścionek z brylantem był bardzo tanią alternatywą.
W drodze do domy zahaczyliśmy o sklep wielobranżowy i zakupiliśmy dwa zamiast jednego roweru. Ten drugi był dla p. bo jego wiekowy Raleigh stoi w garażu u kolegi.
Mam "maślany" rower, klasyczn
ą damkę z bagażnikiem i błotnikami, tak zwany; cruiser. Kolor tak mi przypadł do gustu, ze nie chciałam żadnego innego. Dodatkową atrakcją zakupu był fakt, że chłopski był tego samego modelu ale granatowy. Jeden do drugiego pasują jak my do siebie:)))
Od pierwszego dnia śmigamy zatem codziennie w parku oddalonym od nas zaledwie o 5 kilometrów albo po naszych wiejskich ulicach gdzie ruch kołowy z rzadka przeszkadza nam w rowerowej zabawie.
W „naszym” parku jest wspaniała ścieżka rowerowa po której również spacerują piesi ale w znikomej liczbie i nie ma zatorów na trasie.
Park jest duży i przestronny, jest w nim jezioro nad którym można przysiąść i odpocząć albo wędkować ze zmiennym szczęściem.

Pełni zapału wykonujemy 16 kilometrową pętlę aby powrócić do miejsca wyjazdu. Znów odkryłam radość z jazdy pośród łąk i drzew gdy wiatr chłodzi rozgrzane ciało. Radość z zaciśniętymi zębami, nie z wysiłku aby pokonać siłę ciążenia i nie paść na grunt bez tchu ale aby nie połknąć unoszących się i niewidocznych w cieniu owadów.
Schwinn Fifth Avenue
Początki nie były łatwe i konieczne przerwy wykorzystywaliśmy na chłodzenie stóp oraz relaks w stylu „nogi w górze”.
Razu pewnego posilając się w połowie trasy zobaczyłam rosnącą opodal jabłoń. Czy oczy mnie nie mylą? Poszłam sprawdzić i organoleptycznie stwierdziłam, ze jeść się da te darmowe i robaczywe dary natury. 
Z radości potrenowałam żonglerkę rajskimi owocami przypominającymi w smaku kosztele i jak na zdjęciu widać byłam gotowa sprowadzić na drogę grzechu aż trzech Adamów. Teraz grzeszne drzewo jest stałym punktem odpoczynku w naszych treningach i wybieram dwa okazałe jabłka aby jedno z nich wręczyc p..

niedziela, 15 września 2013

I kto to usypał?

Szczegółowy wybór wakacyjnej trasy zwykle pozostawiam w rękach p., wspólnie ustalamy punkt docelowy którym przeważnie jest jeden ze stanów. Tak tez było w tym roku i postanowiliśmy włóczyć się po Nowym Meksyku. Problem zobaczenia nowych atrakcji w zwiedzonym wcześniej stanie pozostawiłam niestrudzonemu p. pozwalając mu na godzinne ślęczenie przed monitorem i wpatrywaniem się w tajemnicze mapy. Nigdy nie zawiodłam się na wyborze miejsc do zwiedzania i nasze wakacje nigdy nie wiały nudą. Zwykle przemierzaliśmy setki mil dziennie w morderczym galopie do kolejnego niezwykłego miejsca.
Teraz miało być inaczej, trasa zapowiadała się wyjątkowo rekreacyjnie i w duchu cieszyłam się, że wreszcie raz uda mi się wypocząć w czasie urlopu. Marzenia o wylegiwaniu się w hotelowym wyrku lub śpiworze już pierwszego poranka wzięły w łeb gdy wcześnie rano odgłosy krzątania wyrwały mnie z błogiego snu. Czy ten człowiek nie może poleżeć w łóżku przy swej ukochanej żonie i zadbać aby żaden koszmar pospiechu jej nie dręczył? Najwidoczniej nie mógł bo już wykąpany wynosił torby do auta a trzaskanie drzwiami wybudziłoby nawet nieboszczyka z najgłębszego snu. Tak pozostało do samego końca urlopu, znów wyścig z czasem i przestrzenią.
  - Gdzie mnie dzisiaj zabierzesz? - Zapytałam sącząc drug
ą lurę o szumnej nazwie kawa. Już byłam w miarę obudzona i zdolna do zadawania pytań oraz ciągle trochę abstrakcyjnego pojmowania odpowiedzi. 
- To ty mnie zabierasz a ja wskażę ci drogę. - Zapomniałam, ze prowadzę ślepca w te wakacje. Zrządzeniem losu zostałam kierowcą do czasu gdy upolujemy jakieś okulary w dużym mieście ale na naszej trasie nie było dużego miasta przez kilka następnych dni. 
Siedzieliśmy na ganku przed motelem i rozkoszowałam się padającymi prosto na mnie promieniami wschodzącego słońca. Noc była wyjątkowo zimna i nasze wymęczone po pracy i podróży ciała potrzebowały trochę spokoju i oddechu. 
- Wcale nie czuć, ze oddycham. Jakie tu czyste i bezwonne powietrze! - Zrobiłam kilka głębokich wdechów aby poczuć smak i zapach górskiego powietrza. 
- Rzadkie tu powietrze, żadna tragedia ale jesteśmy na wysokości ponad 2300 metrów ponad poziomem morza więc potrzebna nam krótka aklimatyzacja. 
- Zostaniemy tu na kilka dni? - Zapytałam z nadzieją w głosie ale bez przekonania . Fajnie byłoby połazić po miasteczku, podziwiać tutejszy folklor, pójść na obiad do restauracji np. takiej jak na zdjęciu powyżej i leniuchować.
 - Kilka dni?! - Zarechotał paskudnie p. - Kilka minut bo powinniśmy ruszyć niebawem aby nie upiec się na wydmach. 
- Wydmy? - No tak, coś obiło mi się o uszy, że niedaleko (w USA niedaleko oznacza daleko na polskie warunki, czasami bardzo daleko) w górach są wydmy znane z tego, że są najwyższe w Północnej Ameryce. Takie złe wieści od samego rana przypomniały mi moje niefortunne spotkanie z upałem na wydmach w Dolinie Śmierci i bardzo niechętnie dopiłam kawę i ruszyłam do łazienki aby wybudzić się do końca. Gdy leniwie szumiący prysznic wyganiał resztki snu ciepłą wodą nabierałam ochoty aby ponownie stawić czoła wyzwaniu.
Dzisiaj poczułam, że to pierwszy dzień prawdziwych wakacji. Poprzednie dni choć wolne od pracy zawodowej mało przypominały odpoczynek. Czułam się daleko od domu, auto zapakowane biwakowym sprzętem i widok odległych gór w Colorado to nieodzowne cechy wakacji. Jeszcze tylko dopełnienie zbiornika paliwa do pełna na koguciej stacji benzynowej i pomknęliśmy przez dolinę ku wydmom. 
 Dziko tu, pusto i bardzo słonecznie. Tą właśnie zaletę wykorzystano na zamianę promieni słonecznych w prąd elektryczny. Takie elektrownie bardziej mi przypadły do gustu niż straszydła wiatraki, które jakby nie było szpecą krajobraz.
Miasto Alamosa, w pobliżu którego skręcimy na wschód, leży w kotlinie-dolinie pośród wysokich na 3300 do 3700 m npm gór. Plaski jak stół teren rozpościera się na dość dużej przestrzeni bo ma szerokość około 70 kilometrów a długość na oko 200, to jak z Łodzi do Poznania! Łatwo wyliczyć, ze to 14000 km2, zupełnie niezła kotlinka. 
Colorado kojarzy się przede wszystkim z zimą i na usta ciśnie się nazwa stolicy białego szaleństwa – Aspen. 
Latem w górach atrakcji również nie brakuje a jedna z nich jest zupełnie wyjątkowa. 
Wreszcie oczom naszym ukazał się długi i wysoki wał żółtego piachu na horyzoncie i aż zaniemówiliśmy z wrażenia. Gdy nie ma się do czynienia z górami na co dzień to trudno określić odległość danego punktu. Krystalicznie czyste powietrze na tych wysokościach nie ułatwia zadania i gdyby nie mapy to błędy szacunkowe na oko rozśmieszyłyby każdego górala do łez.
- Wielkie wydmy, bardzo wielkie, olbrzymie, też mi coś. Ale jak wielkie? - Znajdujące się po lewej stronie wydmy towarzyszyły nam przez długi czas dojazdu ku ich podnóżu. Jakby nie zmieniały swych wymiarów albo upływający czas wcale nas do nich nie przybliżał. Zniknęły na chwilę z naszego pola widzenia i po zapłaceniu opłaty wstępu stanęliśmy oko w oko z niespodzianką.
- O kurcz
ę! Ale gigant! - Musiałam zatrzymać auto bo prowadzenie przeszkadzało mi w porównaniu wysokości wydmy i parkujących przed nią aut.
- Przecież ja tam nie wejdę, nie ma mowy. - Już wiedziałam, ze nie będzie łatwo pokonać tak
ą wysokość.
Bez względu na przytaczane cyfry którymi zarzucił mnie p. czułam, że co najwyżej dojdę w ich bezpośrednie sąsiedztwo. Z miejsca gdzie stałam samo dojście wydawało się dalekie ale w zasięgu moich możliwości.
Pierwsze kroki na wydmach zupełnie mnie zaskoczyły bo nie zapadałam się po kostki w piasku a nawet w niektórych miejscach ledwo podeszwa kryła się pośród drobin skalnych zmielonych na pył. W innych miejscach, szczególnie na stromych podejściach piasek usuwał się spod nóg tak jak na zwykłej wydmie nad morzem.
Metr za metrem posuwaliśmy się w stronę najwyższego punktu na horyzoncie utworzonym z piasku.
- To ile metrów ma ta wydma? - Zapytałam bo za nami już kawa
ł pokonany a szczyt ciągle tak samo odległy.
- 230 metrów przewyższenia, tyle co Pałac Kultury z antenami. - Wyrecytował lub raczej wyjęczał p.. Spojrzałam w stronę szczytu i położyłam się na ciepłym piasku aby zebrać siły na kolejne parę metrów. Upatrzyliśmy sobie jeden z pagórków i postanowiliśmy dotrzeć do niego aby tam ponownie odsapnąć. Wspomagani cieniem z białych baranków na niebie udało się nam osiągnąć wytyczony cel.

Gdy chmury dawały cień innym użytkownikom tej niespodziewanej pustyni w górach my piekliśmy się jak na patelni bo południe już zbliżało się nieuchronnie. Tutaj warto wspomnieć dlaczego Amerykanie wstają wcześnie rano na wakacjach. Otóż na przykładzie naszego dzisiejszego dnia wytłumaczę wszystko obrazowo. Jak wspomniałam zostałam wyrwana ze snu o porze kiedy ludzie śpią i nie grzeszą czyli na pewno przed szóstą rano. Auto już było prawie spakowane więc zanim zwlekłam się z łóżka i pożegnałam prysznic było już prawie 60 minut później. Czas rano niesłusznie przyspiesza gdy moje ruchy są jeszcze ospałe. Kawa, przekąska, dopakowanie auta moimi ciuchami, oddanie kluczy i krótka pogawędka z właścicielką motelu to kolejne 40 minut. Dojazd zajął nam dwie godziny plus 15 minut na parkingu aby przebrać się w odpowiednie koszule i buty. Wyruszyliśmy na podbój wydm po dziesiątej trzydzieści bo trzeba było jeszcze dojść do toalety gdyż później w razie potrzeby nie ma nawet krzaczka aby za nim kucnąć. Gdyby nie brutalne wyczyny męża bylibyśmy jeszcze w drodze do wydm i trafilibyśmy tutaj w spiekocie i upale. Po chłodnej nocy wysokich gór upał zaczyna być nieznośny po 14-ej kiedy należy przerwać przebywanie w zdradliwym dla człowieka środowisku. Dlatego pomimo tego, ze przeklinam wczesne wstawanie to błogosławię wczesne powroty z upałów.
- Przejdźmy jeszcze 500 metrów i dopiero zrobimy odpoczynek. - Wysapał mijający mnie p.. Właśnie wtedy spostrzegłam, ze cień nie układa się obok jego sylwetki a bezpośrednio pod nim. Nastało południe! Wraz z nim naszły mnie obawy co do dalszej drogi którą mamy do pokonania. Jeszcze czeka nas przynajmniej godzina wejścia i powrót który z góry jest równie męczący bo trzeba hamować ciało które chce pędzić w dół. Naszą wyprawę powinniśmy niebawem zakończyć bo przy oczywistym braku formy któreś z nas dostanie zawału pozbawiając przyjemności przebywania na wydmach tą drugą osobę która pewnie też wtedy dostanie zawału. Chciałam przyrżnąć głupa, że nie mam już siły na dalszą drogę ale p. nie dał się nabrać na taki akt ochrony jego ego. Po urazie czaszki lekarz zabronił p. ekstremalnych sportów jak skakanie spadochronem lub nurkowanie na dużych głębokościach. Czy łażenie w południe po pustyni nie można zaliczyć do takowych? Z bólem serca ale p. musiał uznać przewagę przyrody nad swym ciałem i nawet postanowił nauczyć się latać aby łatwiej dotrzeć na sam szczyt. Niestety ale sztuka latania okazała się równie trudna i po wykonaniu kilku jaskółek ogłosił kapitulację.
Nasz podręczny plecak kryje w swych czeluściach tylko najpotrzebniejsze rzeczy niezbędne na szlaku. Znaleźć w nim można papier toaletowy, małą latarkę, landrynki bo czekolada w tym klimacie nie zdaje egzaminu, dwie zapalniczki na wszelki wypadek gdyby jedna nie zadziałała, zapasowe skarpety, duży ręcznik kąpielowy i zestaw dwóch paczek papierosów – mentolowe i zwykłe.
Przysiedliśmy na jednym ze szczytów aby oswoić się z zaistniałą sytuacj
ą
- Powiedz mi jeszcze raz jakie to jest duże. - Zakreśliłam ręką krąg wskazując na otaczające nas piaski. 
- Szczerze mówiąc to aż nie chce mi się wierzyć. - p. pokręcił głową z niedowierzaniem. Spoglądał w ekran magicznej tabliczki i zaczął snuć opowieść jak z innej planety. - Ze wysokie jak wieżowiec to już wiemy ale powierzchnia jest zupełnie niewyobrażalna. - Tutaj nastąpiła krótka przerwa w opowieści bo zajął się poszukiwaniem zrozumiałych odnośników. Coś kiepsko mu szło bo wielokrotnie kiwał głową, raz potakująco raz przecząco. 
- Błagam mów zrozumiale.
Gdy wreszcie przemówił efekt jego słów był jak grom z jasnego nieba.
- Jak już jesteśmy przy stolicy to, jeżeli zmysły mnie nie opuściły tak jak siły, wydmy zajmują 15% Warszawy albo pół Lublina albo ćwierć Wrocławia. Dla matematyków to będzie 77 kilometrów kwadratowych. Co ty na to? - Ja zupełnie zaskoczona nic nie powiedziałam bo i tak to wszystko brzmiało abstrakcyjnie. 
- Wszystkiego przejść się nie da. - Wydukałam wreszcie po chwili gdy jakimś cudem wyobraziłam sobie pół Lublina pod piaskiem. - Może można tą pustynię obejrzeć z samolotu?
- Nie, takie wydmy trzeba pokonać piechotą aby poczuć smak zdobyczy. Musimy się przygotować i przyjechać tu jeszcze raz, za rok lub dwa.
Aby przypieczętować podjętą decyzje zaproponowałam wypalenie fajki pokoju jak to robili starożytni Indianie. Nie spodziewałam się oporów ze strony męża więc na przekór zdrowemu rozsądkowi zaciągnęłam się gorącym dymem w ten upalny dzień.
Przed pożegnaniem z Wielkimi Wydmami rzuciłam im wyzywające spojrzenie i burknęłam pod nosem jeszcze tu wrócę i stawię wam czoła.
Wszystkich zapraszam do Colorado aby odwiedzić Great Sand Dunes bo warto z dwóch powodów; zobaczyć to na własne oczy oraz, że możemy się tam spotkać. Proponuję aklimatyzację na kempingu zaraz obok wydm i po dwóch dniach wejście na szczyt. Uprzedzam, że sama dopilnuję aby pobudka nastąpiła nie później niż o 5 rano!
  Już najwyższa pora aby poznać odpowiedź na zadane w tytule pytanie.
Wszystkiemu winien jest wiatr wiejący z doliny San Luis w stronę gór Sangre de Cristo. (Ten w lewym dolnym rogu zdjecia poni
żej.) Unosząc drobiny piasku znad doliny spotyka przeciwny (prawy górny róg) wiatr wiejący z gór i tak przez wieki walcząc ze sobą utworzyły najwspanialsze wydmy jakie kiedykolwiek widziałam.

sobota, 7 września 2013

Ślepiec za kierownicą.

 Zapewne chociaż raz każdy przeżył taką denerwującą sytuację gdy na świeżo umytej szybie rozbija się owad na wysokości naszych oczu. Gdyby tylko jeden to jeszcze da się przeżyć ale podczas naszej podróży rozbijało się ich tysiące.
Wraz z  upływem mil na przedniej szybie przybywało zabitych owadów aż było ich tyle, że wyraźnie ograniczały widoczność.
Przed Denver ponownie zatrzymaliśmy się aby pozbyć się trupów z pola widzenia. Wszyscy wiedzą jak trudno zmyć wyschnięte i prawie zespolone z szybą pozostałości po latających stworzeniach. Dodatkowe utrudnienie w ciężarówce to wysokość i niedostępność przedniej szyby. Również i tym razem zabraliśmy ze sobą roztwór kwasu solnego aby łatwiej oczyścić szybę bo nocą na szybie pojawiały sie fajerwerki.
W samochodzie osobowym nie przedstawia to żadnej trudności ale gdy miejsce do umycia znajduje się na wysokości 170 cm trzeba posłużyć się gąbką na patyku. Na stacjach benzynowych dla ciężarówek takowe udogodnienia znajdują się przy każdym dystrybutorze więc mycie jest w miarę ułatwione. p. ze szczególną dokładnością zabrał się do pracy obficie spryskując kwasem powierzchnię szyby. Czynność tą powtórzył kilkukrotnie aby nie było śladu po owadach. Pogoda tego ranka była kapryśna co raz zasłaniając słońce chmurami które unoszone silnym wiatrem tworzyły ciekawe kształty. To właśnie podczas tej czynności kropelki rozpylanego, żrącego roztworu unoszone wiatrem osiadły nie tylko w miejscu ich przeznaczenia ale również na soczewkach okularów p.. Po umyciu trzech szyb i lusterek byliśmy przygotowani na oglądanie Denver i okolic przez tak czyste, że aż niewidoczne szkło.
Minęło zaledwie dwadzieścia minut jak pogoda zmieniła się tak drastycznie, że jechaliśmy w potokach wody lecącej strumieniami z nieba. Padało tak obficie, że niektórzy kierowcy zjeżdżali na pobocze aby przeczekać nawałnicę. 
- Cała robota poszła na marne. - Marudził p.. - Nic nie widać, chyba ślepnę. - W taką pogodę trudno spodziewać się dobrej widoczności i całe to gadanie uznałam za zrzędzenie.
Po wykonaniu karkołomnych manewrów cofania w trzech różnych miejscach celem rozładunku naczepy, pół godziny po południu byliśmy po pracy. Teraz kolej na odbiór zamówionego przez internet auta które miało nam służyć jako środek lokomocji przez następne jedenaście dni. Jeszcze przed wyjazdem z domu wybraliśmy auto w wypożyczalni i uiściliśmy opłatę aby już przy odbiorze nie kombinować z kartami kredytowymi papierkami i innymi duperelami zbytecznie zajmującymi czas. Wszystko to p. zrobił siedząc sobie wygodnie przed monitorem. Wyszukał nawet jakiś kupon zniżkowy i okazało się, ze płacimy psie  pieniądze za małego SUV-a. Ile to było? $399 za jedenaście dni. Mieliśmy wszystko zapięte na ostatni guzik i po pozostawieniu ciężarówki na parkingu jakiejś firmy po drugiej stronie ulicy weszliśmy do wnętrza znanej na całym świecie wypożyczalni samochodów osobowych i małych ciężarówek. Drętwa pani za ladą stukając w klawiaturę komputera odnalazła nasze zamówienie, krzyknęła coś do pracownika który ruszył z kopyta aby przygotować auto dla klienta czyli dla nas. 
- Musicie dopłacić dwieście dolarów. - Beznamiętnie oświadczyła pracownica szacownej firmy. Gdy wdaliśmy się w dyskusję, tłumacząc, że już mamy wszystko zapłacone tydzień temu pod drzwi podjechał przygotowany dla nas pojazd. Aż jęknęłam z przerażenia. Zamówiliśmy małego i zwinnego Forda Escape a dostaliśmy luksusową wersję, w skórze i z napędem na cztery koła, siedmioosobową Mazdę CX9 w cenie poprzedniego. Wyszłam zobaczyć z bliska tego olbrzyma którym przyjdzie mi jechać za chwilę bo p. pojedzie ciężarówką na parking. Nawet przez zamknięte drzwi biura dochodziły do mnie odgłosy ożywionej wymiany zdań. Nie pomogły tłumaczenia oraz rozmowa z głównym biurem firmy, nic nie mogliśmy zaradzić bo komputer ciągle prosił o dwieście zielonych. Bardziej sprytna od tej pierwszej, druga pani rownież nie mogła obejść komputerowego problemu i po godzinie zrezygnowaliśmy. Wszyscy pracownicy byli zdziwieni decyzją komputera i również tak samo byli bezsilni. Plastik przeleciał przez czytnik i dwie stówki zostały zamrożone na nieokreślony czas. Był to depozyt nie wymagany przy kartach kredytowych ale komputer postanowił inaczej i nie było wyjścia jak skończyć tą z góry przegraną potyczkę z technologią
- Wsiadaj i podjedź proszę pod ciężarówkę to przełożymy sprzęt. - Ja nadal stałam bez ruchu zastanawiając się jak będę mogła jeździć po dróżkach i drogach tak dużym autem. Co tam drogi i dróżki, jak ja pojadę przez miasto? 
p. już był po przeciwnej stronie ulicy gdy ja wręcz utonęłam w fotelu mając kierownicę powyżej oczu a deska rozdzielcza przesłaniała mi widoczność. Minęła dobra chwila gdy po jakby graniu na pianinie (tyle przycisków do regulacji fotela) mogłam ruszyć. Po złożeniu trzeciego rzędu siedzeń, miejsca w bagażniku zrobiło się tyle, że nasze bagaże wygodnie ulokowalismy bez nakładania jednej torby na drugą jak to było w zwyczaju aby wszystko pomieścić. 
- Powinienem dokładnie umyć okulary bo zupełnie oślepłem, jakoś niewyraźnie widzę. - p. przyzwyczaił mnie do nagłych, mrożących krew w żyłach stwierdzeń ale prędzej spodziewałabym się, że mu mózg bozia odbierze niż wzrok. Poczekałam zatem spokojnie siedząc za kierownicą przyglądając się desce rozdzielczej nowego pojazdu. Ustawiłam sobie wreszcie lusterka wsteczne, dokładniej wyregulowałam fotel i wtedy nadszedł nieszczęsny ślepiec. 
- Wiesz co? Musisz dzisiaj jechać bo ja nic nie widzę przez okulary. - Pomyślałam, że to kolejny unik przed obowiązkami. Miałam zamiar pojechać jako pierwsza bo po prowadzeniu ciężarówki p. mógł być zmęczony. Nie zareagowałam więc na głupią wymówkę i ruszyliśmy na południe Colorado. Bardzo szybko przyzwyczaiłam się do dużego auta które idealnie izolowało nas od świata zewnętrznego. Było cicho, chłodno i przyjemnie. p. zaczął rozgryzać nawiew dwustrefowej klimatyzacji bo jakoś niespodziewanie zimno zrobiło się w kabinie. Dookoła nas sina pogoda nie zachęcała do ochładzania ale minęło kilkanaście minut gdy na desce rozdzielczej pojawił się odczyt temperatury otaczającego auto powietrza. 
- Wyłącz to diabelstwo bo tracę czucie w rękach. Chcesz mnie zamrozić żywcem? 
- Uczę się. - Skwitował p.. Bardzo dobrze ucz się tylko mnie nie przeziębiaj. 48 Fahrenheita to poniżej 9 Celsjusza. 
- Wyłącz ochładzanie i rób zdjęcia. Ja kieruję, ty fotografujesz to przecież twoje słowa powtarzane podczas wakacji. - p. rzeczywiście nauczył się obsługiwania kilku przycisków i pokręteł i mrożący nawiew przestał drażnić moje ciało.
Ponizej 9*C
- Zobacz jaki widok! Góry płoną kolorowo. - p. zaczął przymierzać się do ujęcia niecodziennej tęczy i użył trzech aparatów po kolei bo nie był pewien co widzi. Teraz zaczęłam się niepokoić, że to co słyszę to może być prawdą. Zwykle bardzo serio p. postrzega robienie zdjęć i jego słowa zasiały niepewność. 
- Zobacz, sama zobacz, ze przez te cholerne okulary nic nie widać a bez nich to już kaplica. - Podstawił mi oprawki pod sam nos i czekał na moją wnikliwą analizę i opinię znawcy.
Zjechałam na pierwszy parking obok sklepu i poddałam soczewki dokładnym oględzinom. Rzeczywiście wyglądały jakby całe powierzchnie szkieł pokryte były małymi wgłębieniami. Były matowe i moim zdaniem przedstawiały zupełne zaprzeczenie okularów. 
- To szmelc. - Zawyrokowałam jako znawca. - Od kiedy tak nie widzisz? - Długa chwila zastanowienia ciągnęła się w nieskończoność. 
- No, od dzisiaj! - Jak skarcony uczniak p. odpowiedział niepewnie. 
- I tak prowadziłeś ciężarówkę? - Krzyknęłam z niedowierzaniem w lekkomyślność męża. 
- Chyba rozpuściłem soczewki kwasem czyszcząc szyby. - To było jedyne wytłumaczenie bo wcześniej nigdy nie narzekał na okulary a wręcz przeciwnie, chwalił się nawet, że „Sokole Oko” może brać u niego korepetycje w dostrzeganiu szczegółów na odległość i z bliska. Ręce mi opadły.
  - Chyba się napiję. Potrzebuję wódki. Jestem na wakacjach i spotyka mnie najgorsza rzecz na świecie nie zobaczę nic co mnie otacza. Wódki! 
- To ja muszę się napić aby cię nie udusić ty niedoszły morderco. Ślepy, nierozważny i wkrótce pijany.
Sklep nie wyglądał imponująco z zewnątrz ale jego wnętrze to istny raj dla alkoholików i smakoszy. Ja siebie zaliczam do tej drugiej kategorii a p. najprawdopodobniej na ślepo trafi do pierwszej. Bestia podła nie rozstała się z aparatem gdy weszliśmy po szampana aby uczcić nasze rozpoczęte wakacje i moja wyciągnięta z kluczykami ręka wskazuje wypatrzone procenty.

Gęsia skórka podniosła włosy na mym przedramieniu gdy po zakupach wślizgnęłam się do auta. Było dosłownie zimno i wydawało nam się, że jest jeszcze zimniej bo po emocjach jazdy ciężkim sprzętem, przeżyciach podczas wypożyczania auta i niefortunnym uszkodzeniu okularów czuliśmy się zmęczeni na tyle, że postanowiliśmy spać w motelu.