1

czwartek, 28 lutego 2013

Fotograficzna pamięć.

   Porozkładane mapy i atlasy. Dużo kolorowych kartek formatu A4 wyjętych z drukarki i tych mniejszych samoprzylepnych. Mój laptop, dwa tablety, telefon oraz kilka kolorowych długopisów i ołówków. Niewiele wolnego miejsca zostało na sześcioosobowym stole. 
- Mam szatański pomysł. Az boje się o tym myśleć. - Oświadczył p. zanim jeszcze pocałował mnie na dzień dobry. Po donośnym cmoknięciu które wydało mi się trochę „na odwal” p. patrząc na jakąś stronę w jednym ze szczegółowych atlasów wskazał sobie znane miejsce i kontynuował. - Pamiętasz tą skałę o której ci mówiłem? - Nie czekając na moje „tak” lub „nie” wyrzucał z siebie chaotyczne nic dla mnie nie znaczące zdania. 
- Ja nic nie rozumię, jeszcze śpię, poczekaj aż się obudzę. - Nie należę do rannych ptaszków a poranki bez względu na porę roku powinny trwać dwa razy dłużej niż to jest w rzeczywistości. - Daj mi pięc minut. - Rzekłam ziewając jak Smok Wawelski. Minęło pół godziny z okładem i byłam gotowa na przyjecie nowinek od lekko już zniecierpliwionego kartografa, który ciągle przerzucał mapy i coś notował na karteluszkach. - To zacznij od samego początku jestem gotowa. - Zegar wskazywał dziewiątą rano w sobotę i zastanawiałam się ile godzin temu p. wstał aby być tak przytomnym. Siedziałam na krześle obok niego i wpatrywałam się w cudowny bałagan. 
- Pamiętasz Page? Tam niedaleko jest miejsce w które cię zabiorę. 
- Nie chce jechać do Page! Za nic na świecie. - Moje emocje były zrozumiale bo przeżyliśmy tam piekło za dnia i gdyby nie Kanion Antylopy to okolice Page z chęcią wymazałabym z pamięci. 
- Nie do Page ale w tamte okolice na granicę Utah i Arizony. - Na komputerze pokazał mi zdjęcie ilustrujące to co powinniśmy zobaczyć a na dwóch atlasach jednocześnie, wskazywał to miejsce kreśląc palcem kółka. Moja bezgraniczna miłość do stanu Utah złagodziła mój nastrój na tyle, ze propozycja wydawała mi się interesująca. 
- Kiedy mamy jechać? - Dokładne miejsce już mniej mnie interesowało niż termin wyjazdu. 
- Przełom kwietnia i maja więc mamy dwa miesiące na przygotowania. - Dla mnie to mogłoby być nawet w przyszłym tygodniu a dwa miesiące to strasznie odległy termin. 
- Bez problemu. To bardzo mila niespodzianka. - Pochwaliłam pomysł wyrwania się z domu. 
- Teraz usiądź wygodnie bo za chwilę będzie NIESPODZIANKA. - p. odsunął się od stołu i popatrzył na mnie z ukosa. - Pojedziemy tam ciężarówką! - Czekał na mą reakcję ale zaskoczona patrzyłam beznamiętnie. 
- Z kim? - To trochę niedorzeczne jechać ciężarówką w ustronne bezdroża. 
- No z tobą, ty i ja. - Milczałam bo nie bardzo widziałam możliwość realizacji takiego przedsięwzięcia. 
- Opowiedz mi wszystko po kolei bo nie chwytam. - p. szczegółowo i obrazowo przedstawił swój plan. Wynikało, ze już poczynił pewne posunięcia na szachownicy jak to określił i zatrudni się u kolegi w firmie jako kierowca aby dojechać do Denver z ładunkiem. Stamtąd pojedziemy dalej wypożyczonym samochodem osobowym. Bardzo dawno temu p. zrobił zawodowe prawo jazdy i nigdy z niego nie zrezygnował więc teoretycznie możliwość istniała. 
- Potrenuje trochę przez te dwa miesiące i pojedziemy sami osiemnastokolowym zestawem. To będzie prawdziwie amerykańska przygoda. I co? - Zatkało mnie na długą chwile a potem nastąpiła euforia radości. 
- Ludzie jak ja marzyłam aby pojechać wielką ciężarówką w świat. Jesteś kochany. - Cała ospałość minęła w sekundzie i czułam się jakbym dostała skrzydeł. - Co zjesz na śniadanie kochanie?  
- „Cokolwiek” a i tak będzie wspaniale. Uprzątnę zatem w mgnieniu oka. - p. wszystkie kartki zmiął i zgarnął do starej reklamówki a potem upchnął do pojemnika na śmieci. Rzeczywiście uwinął się szybko. 
- Czy nie szkoda ci tych zapisków? 
- Widzisz ja po to robię sobie różne notatki aby je zapamiętać. Mam fotograficzną pamięć i kiedy potrzebuję jakąś informację to przypominam sobie dzisiejszą sytuację i widzę dokładnie co zapisałem ze wszystkimi cyferkami i literkami. W ten sposób nie obciążam pamięci. 
- Dobra, dobra ale ubaw. Fotograficzna pamięć. - Trochę z przekąsem trochę ze śmiechem odpowiedziałam bo wiadomo, ze pamięć zawodzi. Przyznaję jednak, ze p. jest wzrokowcem i powiedział wiele prawdy.

   Minął weekend i nadeszło poniedziałkowe popołudnie.
- Czemu nie odbierasz telefonu? - Zapytałam lekko gniewnie z samego progu. 

- Bo nie dzwonisz. - Otrzymałam brutalną odpowiedz. Jak głupia wydzwaniam od trzydziestu minut jadąc do domu a taki wredny typ robi ze mnie sklerotyczkę. 
- Patrz! - Wyjęłam telefon z torby i pokazałam mu włączony ekran świadczący o połączeniach. Niedowierzanie zniknęło z twarzy p. i z wolna jego licem zaczął władać Mars. Jakiś pobladły lub bardziej posiniały palnął się w czoło otwartą dłonią i po chwili odpowiedział z rezygnacją
- Wyrzuciłem telefon do śmieci w sobotę ze wszystkimi papierzyskami. - Poderwał się aby pobiec do kuchni ale szybko usiadł z rezygnacją na kanapie. W niedziele wieczorem wyrzuciliśmy śmieci a w poniedziałek śmieciarze usunęli weekendowe odpadki. Pokręciłam z niedowierzaniem głową i z politowaniem popatrzyłam na osobnika z fotograficzną pamięcią. p. nie wytrzymał mojego wzroku i z irytacją w głosie dodał.
- Zawsze mówiłem, ze nie powinno się wyrzucać śmieci w niedziel
ę. Nawet pamiętam pomiędzy którymi kartkami leżał.

środa, 20 lutego 2013

Laponia

  Gdy w drżących ze wzruszenia dłoniach trzymaliśmy dyplomy przekroczenia Koła Podbiegunowego każde z nas poczuło się prawdziwym podróżnikiem. Rozpierały nas duma i zadowolenie z osiągniętego celu. Nawet nie szukaliśmy św. Mikołaja w jego domu bo co roku przychodzi do grzecznych dzieci takich jakim byłam w tym czasie. Po głowach chodziło nam zdobycie niedostępnego dla nas miejsca. Przypominam, ze akcja dzieje się w czasie gdy w Europie obowiązywały wizy dla Demoludów a w naszych paszportach nie było norweskich wiz. 
- I co dalej? - Zapytałam gdyż musielismy podjąc decyzję czy wracamy do domu czy zdobywamy Nordkapp. 
- Już jesteśmy tak daleko, ze nie możemy poddać się bez walki. Skandynawowie nie potrzebują wiz aby wjechać do sąsiedniego kraju więc i my będziemy tak samo się zachowywać. Przejedziemy granicę bez zatrzymywania się i już. Proste?
- Jak to sobie wyobrażasz? Tak na chama w biały dzień? - Robiło mi się słabo na myśl, ze będziemy forsować granicę. Chciałam dojechać na koniec Europy ale przeszkoda w postaci granicznego szlabana na drodze wydawała mi się nie do pokonania.
- O drugiej w nocy. Będzie ciemno i nikt z daleka nie rozpozna naszych tablic rejestracyjnych a gdy już wjedziemy w światła na granicy to może nie zdążą wyjść aby nas zatrzymać. Najwyżej rzucą się za nami w pościg.
- O jej. - Jęknęłam cichutko jakby to były ostatnie słowa konającego przez rok anemika. - Ja chyba umrę ze strachu. Co ja mowię ja umrę zanim dojedziemy do granicy. Nie wytrzymam tego. Zamkną nas w ciupie.
- Potrzymają nas dzień albo krocej, wyjaśni się wszystko i każą wracać. - Nie mogłam uwierzyć aby taki plan zrodził się w głowie normalnego człowieka. Przecież to przestępstwo. Za dużo myśli kotłowało mi się po głowie i większą część kolejnego wywodu p. przegapiłam.
- I co ty na to? - p. z uśmiechem spoglądał na mnie.
- Na co?
- Ogłuchłaś? - No chyba ogłuchłam i zgłupiałam doszczętnie, ze nawet podświadomie godzę się na takie rzeczy. - Że ty poprowadzisz a ja udam śpiącego i w razie czego wytłumaczę, ze zabłądziłaś. W końcu kobiecie za kierownicą dużo więcej wolno niż facetowi.
- W życiu, ty oszalałeś! Nie! Nie! Nie! - Krzyczałam i odsuwałam się od niego jak diabeł na widok krzyża.
- Nikt nie pomyśli, ze przekraczamy granicę bez wiz. Będzie dobrze, albo nie będzie dobrze. - Z filozoficznym przekąsem p. spojrzał w dal.
- W każdym razie nie prowadzę auta i od dziś jestem pasażerem. - p. wydawał się usatysfakcjonowany pomysłem który zrodził się w jego niepoprawnym umyśle. Po chwili dodał z rozmarzeniem. - Wspaniale porywam cię i uprowadzam za granicę a raczej ty mnie porywasz. - Radość tryskająca dookoła p. była prawdopodobnie przykrywką pod którą krył się strach przed ewentualnymi konsekwencjami takiego czynu. Zgodziłam się na porwanie ale na duszy ciążył jakiś chłodny głaz.
Za Rovaniemi łatwiej można było spotkać renifera niż człowieka. To w końcu ich kraina, to Laponia. Jak pusto jest za Kołem Podbiegunowym niech powie statystyka, otóż średnio przypada tutaj jeden człowiek na kilometr kwadratowy. 
- Do granicy mamy jakieś 450 kilometrów więc akurat dojedziemy tam w środku nocy. Szczęście nam sprzyja. Zatankujemy, coś zjemy i gaz do dechy. - Dla p. świat chyba wygląda inaczej niż dla mnie, jakoś prościej.
- Ja chyba nic nie zjem bo nie czuję głodu, mam jakieś obcęgi w brzuchu ściskające moje trzewia.
- Musimy coś przekąsić bo jak nas zamkną w areszcie to od razu nie będą karmić. - Te słowa jeszcze pogorszyły sytuację ale poddałam się woli przywódcy. 
Krajobraz pozostawał niezmienny w czasie pokonywanych kilometrów i można określić go jako gigantyczny skalniak z niskimi roślinami. Jakieś mchy, porosty i niewielkie krzaczki. Jeżeli to co widziałam jest głównym pożywieniem reniferów to czemu one takie grubaski. Podróżując bezustannie na północ mijaliśmy wsie i małe miasteczka. Widzieliśmy duże i małe stada reniferów ale zawsze z pewnej odległości i nie wiedzieliśmy czy to dzikie okazy czy należące do jakieś farmy bo i takich pewnie nie brakowało.
Dopóki nie przystanęliśmy na jednym z wielu straganów umieszczonych w pobliżu drogi lub przy stacjach benzynowych to współczułam reniferom i ich podłemu życiu na pustkowiu pozbawionym bujnych traw do spożycia i miejsc które mogłyby ochronić je w czasie zimy. Gdy zanurzyłam dłonie w wyprawioną skórę renifera doznałam dotykowego szoku. 
Nie przypuszczałam, ze tak delikatne i puszyste futro może istnieć na świecie. Teraz po dokładniejszym przyjrzeniu się co chroni renifera przed mrozem zrozumiałam, ze natura wyposażyła te przesympatyczne zwierzęta we wspaniały oręż do walki z ujemnymi temperaturami. 
Pomijam trochę roztargniony wyraz „twarzy”renifera aby skoncentrować się na jego dziwacznych kopytach. 
Niby nic takiego dziwnego ale wydawały mi się jak konstrukcja nie z tej ziemi. Dowiedzieliśmy się, ze te dwa paluchy stają się miękkie zimą aby lepiej „czepiały” się lodu i zmarzniętego śniegu. Pełni zachwytu otaczającym nas, nieznanym do tej pory, światem dalekiej północy zmierzaliśmy do granicy z Norwegią przed którą miał rozegrać się niewielki dramat.

Już niebawem nastąpi wyczekiwany koniec północnej opowieści.

piątek, 15 lutego 2013

Melancholia i dół.

W środę rankiem zadzwonił telefon leżący gdzieś gdzie wzrok od razu go nie dostrzega. Ki diabeł tak wcześnie rano mnie atakuje? 
- Pojedziesz ze mną do Południowej Dakoty? - Ten głos przypominał mi najprawdopodobniej Izę nie słyszaną od długiego czasu. - Nie ma ku... kto ze mną pojechać. Musisz mi pomoc, błagam bo zwariuję. - Czy ja dobrze słyszę? Jak trwoga to do Boga, nie ma już kto więc ostatnia deska ratunku to właśnie ja? Przyznam, ze poczułam się wzburzona bo nigdy z Izą nie byłyśmy na tyle blisko aby wymagać od siebie jakiś poświęceń. 
- Kiedy? - Zapytałam sądząc, ze to w jakieś odległej przyszłości. Iza natomiast odebrała to jako zgodę i pozostała tylko kwestia szczegółów. 
- Dzisiaj w nocy. Ja pojadę swym samochodem a wrócimy dwoma. Zapłacę ci za jeden dzień stracony w pracy. Potrzebuje twojej pomocy. Będę u ciebie o dziesiątej w nocy. - Jeszcze było kilka zdań ale już ich nie słyszałam. Zamurowało mnie na dobre. Połączenie zostało przerwane a ja jeszcze kilka chwil stałam jak skała. 
- Jadę do Dakoty. - Oznajmiłam p. tonem pogrzebanej strzygi. 
- Ty? - Już miałam odpowiedzieć, ze „niby mnie to nie wolno” ale zapewne widać to było na mej twarzy bo usłyszałam kolejne pytania. - Z kim? Kiedy? - Widać, ze małżonek był zupełnie zbity z tropu i wpatrywał się we mnie jak w obcą osobę pojawiającą się w sypialni raptem przed wyjściem do pracy. Tutaj nastąpiło wytłumaczenie zaistniałej sytuacji i spotkaliśmy się ponownie po południu. 
- Musisz się ciepło ubrać, przewidują minus dwadzieścia piec w nocy. 
- Mam zimowe ciuchy. - Odrzekłam a p. znacząco spojrzał na drzwi wejściowe do szafy i potakująco kiwnął głową 
Wiem. - Dodał tak cicho, ze nie usłyszałam głosu ale odczytałam to z ruchu jego warg bo akurat patrzyłam na niego. Gdyby dodał coś w stylu „czy tylko je odnajdziesz” byłoby niebezpiecznie. Co z tego, ze nasza szafa jest duża jak mały pokój i pomieści tysiące przeróżnych i zwykle mało potrzebnych ubrań. 
- Oni zwykle przesądzają i w większości przypadków prognozy się nie sprawdzają co do stopnia. - „Oni” to pogodynka w TV. No cóż zima to zima i nie można się spodziewać niczego innego jak mrozu i śniegu.
  Dziesięć godzin z okładem minęło w towarzystwie Izy przyjemnie i szybko. Rozprawiałyśmy na babskie tematy i gdyby nie przymusowy postój na kawę i toaletę to nawet taki dziwny wschód słońca uszedłby naszej uwadze. Teraz ja siedziałam za kierownic
ą bo Izie ręce się trzęsły ze zdenerwowania i była bliska rozklejenia się na dobre. Wyjeżdżając ze stacji benzynowej na ulicę po lewej wschodziło słońce tak jakoś inaczej niż zwykle. Zatrzymałam się na ulicy i zaczęłam szperać w podręcznej torbie aby znaleźć aparat fotograficzny. 
- Co ty robisz wariatko! - Iza zareagowała natychmiast a ja westchnęłam tylko i pomyślałam „jak ja kocham swoje koleżanki”. Ruch tutaj niewielki o siódmej rano więc nikomu nie przeszkadzam ale powinnam jednak wycofać się na stację benzynową i stamtąd zrobić zdjęcie. Nie pomyślałam o tym i teraz ponaglana przez Izę cyknęłam bez możliwości przyłożenia się do pracy fotoreportera. (Zdjęcie zamieściłam w poście Zimia)
- Wynajęłam małą ciężarówkę i pojedziemy najpierw po nią a później do domu. Mike powinien tam być bo pracuje na druga zmianę to nam pomoże z pud
łami. - Urywanymi zdaniami informowała mnie o tym jak będzie wyglądał nasz dzień w Watertown w Południowej Dakocie. Jej rozbiegany wzrok świadczył, ze jest zdenerwowana. 
- To on będzie w domu? - Zapytałam zdziwiona bo nie chciałam uczestniczyć w ponownym i ostatecznym pożegnaniu dwojga ludzi po rozstaniu. - Nie masz kluczy? - Dodałam. 
- Nie, nie mam. Wszystko zostawiłam temu chu... Wszystko!
W wypożyczalni zeszło nam ponad godzinę na podpisywanie papierków i wybór pojazdu oraz odpalenie go w tak niskiej temperaturze. Ostatecznie gdy już byłyśmy gotowe i kłęby dymu z rury wydechowej unosiły się dookoła Iza kopnęła w oponę ma
łej ciężarówki aż syknęła z bólu i zapytała „czy to gówno dojedzie do Chicago”. 
- Powinno. - Kwaśno skwitował miły pan pomagający nam od samego początku. Współczułam takiej pracy gdy ma się do czynienia z rożnymi osobnikami i trzeba się uśmiechać pomimo cierpkiej atmosfery którą zapewniła Iza. - Chyba, ze wcześniej wylądujesz w rowie. - Dodał z uśmiechem i lekką drwiną na ustach. 
- Jedz za mną. - Rzuciła Iza i ruszyła w stronę swego auta. 
- Chyba cie porąbało. Ja tym "gównem" nie jadę! - Było tak zimno, ze czułam jak zamarza mi skóra na twarzy. Szalejący wiatr wywiewał resztki dobrego samopoczucia ale takie podejście do sprawy zagotowało mi krew w żyłach. 
- Wracaj! - Wrzasnęłam aby sprowadzić zupełnie niekontrolującą się koleżankę na ziemię. Rozkazująco wyprostowałam prawą rękę wskazując wynajęty pojazd. Zwrócona w stronę Izy nie zauważyłam, ze prawie o mały włos a walnęłabym pracownika w nos. Facet zaklął i zrobił bokserski unik w tył. Ale obciach, jedna wariatka warczy przez godzinę a druga na pożegnanie chce jeszcze uszkodzić mu fizjonomię. Nie mogę winić Izy bo sama nie wiem jak bym zachowała się na jej miejscu ale ja tu jestem jako pomoc a nie człowiek od czarnej roboty. Iza trzasnęła drzwiami wynajętej ciężarówki z takim impetem, ze czekałam aż szyba rozleci się na kawałki. Przy wyjeździe na ulicę prawie zahaczyła o słupek bramy a ja podążałam za nią modląc się w duchu aby już znaleźć się w domu cała i bezpieczna. Watertown to małe miasto i zanim ochłonęłam po wydarzeniach sprzed pięciu minut już pakowałam się w kolejną, z założenia niemiłą sytuację. Zatrzymałyśmy się przed domem. Jakoś nie miałam ochoty jako pierwsza spotkać byłego partnera Izy więc siedziałam spokojnie w aucie czekając jak potoczą się wypadki. Iza zapewne tez nie garnęła się do ostatecznego czynu jakim miało być zabranie swych rzeczy i powiedzenie „żegnaj” i tez czekała.   
Przed spędzeniem reszty życia w tych warunkach wybawił nas Mike który wyszedł z domu i machnął na nas ręką abyśmy weszły do środka. Uśmiechnęłam się do Mike'a tak mi
ło jak mogłam w tej żałosnej chwili i gdy puścił mą dłoń po powitaniu, spytałam czy napiją się kawy. Chciałam zniknąć z oczu rozstających się kochanków i nie miałam najmniejszej ochoty dźwigać pudeł z dobytkiem Izy. W kuchni stanęłam jednak bezradna bo gdzie może być kawa nie miałam pojęcia. Zamiast przeglądać wszystkie szafki po kolei krzyknęłam "gdzie jest kawa"w stronę wejściowych drzwi gdzie ułożone już były pudła. 
- Nie chcę jego kawy niech sobie ja w d... wsadzi, napijemy się w McDonaldzie. - Ręce mi opadły. To nie jest sytuacja gdy błyskam intelektem, czułam się bezsilna i nic nie mogłam poradzić, ze życie Izy rozpada się na tysiące kawałków których złożyć ponownie się nie da.
Ruszyłam by pomoc i chwyciłam jedno z najmniejszych pude
ł. „O cholera jakie ciężkie” pomyslałam, małe wcale nie znaczy lekkie ale powlokłam się jak za pogrzebem miłości i dołączyłam do dwóch osób uprzątających sześć lat wspólnego życia. Poszło nam składnie i znów podałam rękę Mikowi ale tym razem na pożegnanie. Twarz miał ściągniętą w martwym wyrazie ale to nie przejmujący chłód był tego przyczyną. Zrobiłam jakiś głupi grymas twarzy bo jak się uśmiechać gdy serce krwawi i gorycz przepełnia oczy. Szybko odwróciłam wzrok bo za chwilę gotowa byłam się rozpłakać, choć to nie moje życie legło w gruzach. Mike zatrzasnął drzwi bagażówki. I stał bez ruchu w pozycji jakby chciał wziąć Izę w ramiona. Ruszyłam autem i odjechałam na tyle aby nie widzieć jak zgliszcza miłości rozwiewa lodowaty wiatr. Nigdy nie chciałabym znaleźć się w podobnej sytuacji. Zamyśliłam się nad cieżkim żywotem pozostawiając Izę i Mike'a ze swoją troską. Głęboko zaciągnęłam się papierosem, uchyliłam okno aby strząsnąć popiół i podmuch wiatru tak zawirował, ze zamiast na zewnątrz popiół wylądował na moich udach. W panice, że może tam tkwił również żar otworzyłam drzwi i wyskoczyłam z samochodu starając się pozbyć niebezpieczeństwa. Nadjechała Iza i trąbiąc na mnie wyczyniającą dziki taniec uderzającą się po nogach pośród mroźnego dnia minęła mnie wskazując drogę powrotną. Zycie to bezustanna walka nie znająca kompromisów. Jest tyle niebezpieczeństw, ze chwila nieuwagi zniszczy je całe. Tylko silni wygrywają a słabym pozostają zgryzoty. Droga powrotna, jak to ironicznie zabrzmiało. Dla Izy nie ma powrotu, jedzie w nieznane życiem zwane ale ja wracam. Wracam do domu. 
Niesamowity widok słońca rozszczepionego w drobniutkich kryształkach lodu wpędził mnie w chwilowy stan melancholii. Zamyśliłam się nad swym życiem. Powróciłam do mojego dzieciństwa i późniejszych lat gdy duszą mą targały miłości niespełnione. Przypomniały mi się lata dobre i złe i zaczęłam bezwiednie ryczeć jak bóbr. Widocznie to we mnie siedziało w głębi duszy i teraz pod wpływem nastrojowej chwili rozkleiłam się na całego. Chwyciłam pudełko papierowych chusteczek i im dłużej rozmyślałam tym szybciej kurczyła się ich ilość. Co mnie napadło nie wiedziałam, teraz gdy byłam sama mogłam rozczulać się do woli i płakać i siorbać nosem nikomu nie przeszkadzając.
 Po trzech godzinach zatrzymałyśmy się na stacji benzynowej aby zatankować. Ja wcześniej uporałam się z tankowaniem i pobiegłam do środka. Właśnie znalazłam niezdrowe ale za to pyszne czipsy gdy dołączyła do mnie Iza. 
- Jak ty wyglądasz. Płakałaś? - Ciągle jeszcze miałam łzy w oczach i ściśnięte gardło. Nie miałam ochoty dzielić się swymi myślami z Izą. - To z mojego powodu? - Patrzyła na mnie tak znacząco, ze aż mi dech zaparło. Pokręciłam przecząco głową. 
- Nie ma już chusteczek higienicznych w aucie. - Wybełkotałam wzdychając głęboko.
- Zobacz co to życie jest warte. Całe spakowałam do pudeł. Całe! Nie zostawiłam po sobie nic tylko ryczeć mi się chce. - Odgarniała ręką włosy do tylu nerwowym ruchem. Rozpięła bluzkę tak mocno, ze widać było czarny stanik. Najwidoczniej było jej gorąco albo ciśnienie krwi chciało przysporzyć jej lekkiego zawału. Rozgorączkowana mówiła dalej. - Sześć lat zapakowałam do kartonów. Jestem załamana i nie chce mi się żyć. - Co chwila pociągała nosem i wreszcie wzięła z połki papier toaletowy. Rozpakowała rolkę odwinęła ze dwa łokcie i wysmarkała się tak donośnie, ze nieliczni klienci spojrzeli w nasza stronę. - Ten sk....el miał przez cały czas druga babę. Tak mnie to życie boli, ze wygryzę sobie żyły i zdechnę, nie chce już żyć. - Mówiła głośno nie zwracając uwagi na innych którzy z zainteresowaniem spoglądali w nasza stronę. 
- Żyłaś w trójkącie? - Zupełnie zaskoczona nie mogłam pojąć, ze Iza zdecydowała się na taki układ. 
- Tak, zupełnie świadoma, ze pokonam rywalkę swą miłością do niego. Jak ja go kocham. - Tu nastąpiła chwila zadumy ale ja nie śmiałam wtargnąć w rozszalałą dusze Izy. - Jak ja go kochałam. Wierzyc mi się nie chce, ze wszystko skończone. Ja nie umię być sama. Boże, ja chyba zwariuję. Idiotka, myślałam, ze przetrzymam ta dziwkę ale k.... nie mogłam. Nie mogę nawet myśleć, ze serce mnie tak wypuściło w maliny. Czy wiesz, ze nawet myślałam o wspólnym zamieszkaniu we trójkę? Zdajesz sobie sprawę, ze mi rozum miłość odebrała. Nie wiem co zrobię. Sześć lat nadziei i walki o każdą chwilę wyrwana tej drugiej poszło się j.... Przegrałam całe swoje życie. Przegrałam, słyszysz! Mam takiego doła, ze nie wygrzebię się z niego do końca mojego marnego życia. - Zatkało mnie na dobrą chwilę, nie wiedziałam co powiedzieć i nie miałam pomysłu czy będę mogła jej doradzić w przyszłości. Nic nie powiedziałam bo skrycie wierzyłam, ze wina nie leży ot tak na ławie i można ja przydzielić jednoznacznie jednej czy drugiej stronie.  
   Położyłyśmy swoje zakupy na ladzie. Dwie kawy, dla każdej inne opakowanie czipsów, dwie butelki wody, gumę do żucia i otwarty papier toaletowy wraz z rozdartym opakowaniem. 
- Szesnaście dwadzieścia osiem. - Sprzedawca swym zawodowym uśmiechem przyklejonym do twarzy powitał nas i beznamiętnie wodził po nas wzrokiem. Iza wyjęła banknot dwudziestodolarowy i cisnęła go na ladę. Wyciągniętą rękę z resztą Iza zbyła chamską odzywką; weź sobie będziesz mógł wydać to na dziwkę. Odwróciła się na pięcie unosząc swoje zakupy i ruszyła w stronę wyjścia. Poczułam, ze mam nogi jak z waty i za chwilę runę na podłogę. 
- Miała ciężki dzień. - Rzuciłam przepraszająco w stronę osłupiałego mężczyzny. Wzięłam resztę i ruszyłam w pogoń za Izą. Ona jednak wykonała ponownie zwrot i jednym susem znalazła się przy ladzie. Biedny facet, przerażony widokiem zbliżającego się zagrożenia życia cofnął się raptownie i uderzył plecami o regał z papierosami. Ręce uniósł w obronnym geście. Iza obrzuciła go paskudnym spojrzeniem wzięła papier toaletowy o którym zapomniałyśmy i wybiegła na spotkanie swym nowym dniom które jeszcze nie raz przyniosą smak goryczy.

sobota, 9 lutego 2013

Mobile

Gdy już mieliśmy pod dostatkiem Luizjany pomknęliśmy w stronę Florydy aby wreszcie tam nacieszyć się złotym piaskiem plaż i w miarę wyrozumiałym słońcem o tej porze roku.
Z Nowego Orleanu do Mobile w Alabamie, jak na amerykańskie warunki, mamy zupełnie niedaleko bo tylko 2 godziny jazdy czyli rzut beretem.
Przez Mississippi przemknęliśmy nawet nie wiadomo kiedy a widok bagien już tak bardzo nas nie fascynował. Alabamę tez chcieliśmy pominąć ale możliwość zwiedzenia okrętu wojennego uniemożliwiła nam nasze niegodne podróżnika zamiary.

Centrum miasta Mobile w Alabamie pojawiło się bardzo szybko i gdyby nie trzy wieżowce i tunel pod nimi to nawet nic nie byłoby godne uwagi. Obecnie jest to trzecie co do wielkości miasto stanu Alabama którego stolicą jest Montgomery w głębi lądu.
Jak na duże miasto to trzy wysokie budynki które nie można nazwać nawet drapaczami chmur to stanowczo za mało. Za jego początek uważa się datę 1702 gdy Mobile zostało pierwszą stolicą kolonii francuskiej. W 1763 roku miasto i okolice zostały przekazane Brytyjczykom a w 1779 roku Hiszpanie wzięli w posiadanie Mobile aż do roku 1812 kiedy Amerykanie przejęli kontrolę nad tym terytorium.

Nie tylko miniaturowe centrum z ładnymi trzema wysokościowcami są charakterystyczne ale również tunel pod nimi aby ruch autostradą nie kolidował z ruchem lokalnym.
Tunel pod centrum jest rzadko spotykany w podmokłym terenie gdzie wystarczy na dziesięć centymetrów wykopać dziurę w ziemi aby pojawiła się woda a w niej już po chwili kijanki albo inne wodne życie.

Zaraz za tunelem jest zjazd z autostrady którym skierowaliśmy się w stronę zakotwiczonego i przysposobionego do zwiedzania USS Alabama. Rzuciwszy okiem na jedną z czterech śrub o wadze 18 ton napędzających ten okręt o wadze 44 tysięcy ton, po przerzuconym trapie weszliśmy na pokład rozciągający się na odległość 210 metrów.

W 1947 roku okręt skończył czynną służbę w armii ale dopiero w 1962 roku postanowiono przerobić go na drut albo żyletki. Dzięki zabiegom rozpętanej kampanii na rzecz uratowania okrętu w celach edukacyjnych i zebraniu 100 tysięcy dolarów udało się ochronić go przed zniszczeniem. W 1965 roku udostępniono go zwiedzającym ale dopiero po 47 latach później Ataner postawiła swą nogę na jego pokładzie.

Zwiedzanie wnętrza nie przypadło mi do gustu bo wąskie przejścia i strome schody jak drabina przytłaczały mnie. Pomieszczenia dla załogi przynajmniej te udostępnione dla zwiedzających były małe, niskie i ponure więc i zdjęć nie robiliśmy bo nie było możliwości objęcia chociażby większego kawałka przestrzeni. Az trudno wyobrazić sobie, ze załoga liczyła 1800 dusz. To dopiero był tłok pomimo kilku poziomów.

Postanowiłam, ze zużyję swą energię na wspinanie się do góry aby ogarnąć wzrokiem jak najwięcej się da. Na ósmym piętrze dostałam lekkiej zadyszki bo moja forma ledwo zaczęła kiełkować dwa dni wcześniej a już po wyczynach we francuskiej dzielnicy mogłam budować ją od nowa.

Z samej góry widok był imponujący i poczułam się jak kapitan. 
Wydałam rozkaz odpoczynku przez pięc minut. Załoga w składzie jednej osoby ugięła się pod moim groźnym wzrokiem i z wielkim zadowoleniem zastosowała się do niego.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Zimia

Od czasu gdy oddzielona została dusza od ciała transmisja myśli wyszła z mody. Duszą zajmowali się naukowcy a zwykli zjadacze kaszki na kumysie mówili o niej codziennie. Już wcześniej krążyły pogłoski ale dopiero jakieś sto dwadzieścia lat temu zdołano oddzielić duszę jako pojedynczy element życia. W większej mierze to zasługa zespołu badawczego którego potoczna nazwa to 1234+1.
   Przesyłaniem myśli na odległość już poważnie nikt się nie zajmował gdyż zdarzały się przekłamania i tzw konie trojańskie. Ktoś przesyłając swe myśli zawsze niedostrzegalnie mógł dołączyć jakąś złośliwą myśl albo wręcz niedobr
ą. Królewska służba bezpieczeństwa stworzyła całe zespoły kontrolujące przepływ myśli pomiędzy jednostkami naszego społeczeństwa ale i tak udawały się zuchwałe ataki na błąkające się myśli w przestrzeni. Z duszą było o wiele prościej niż z myślami, docierała szybciej i w miejsca myślom niedostępne. Tworząc jakby całość posiadacza sama nie podlegała modyfikacjom gdyż tylko jej właściciel mógł ją kontrolować. Zespół składający się z czterech wybitnych jednostek i szefa miał nie lada okazje do dumy.
Kos-Matka czyli kosmiczny megakomputer, matka komputerów która zawiadywała wszystkimi komputerami na znanym nam świecie miała niewiele peryferyjnych terminali. Tylko wybrańcy mieli do niego bezpośredni dostęp. Do nich zaliczał się znany nam zespół.
   Biurka Renaty zasadniczo nikt nie lubił, było jakieś takie niedzisiejsze. Wokół pulpitu sterowniczego jak mawiali inni rosły sterty nieznanych i niepotrzebnych przedmiotów. Qang rutynowo wskazywał jakiś przedmiot i pytał co to takiego. Gdy otrzymał odpowiedz, ze to krem przeciwzmarszczkowy prychał głośno i znikał albo zapytywał po co to jest. Rzeczywiście można było kontaktować się z Kos-Matk
ą myślami ale Renata wolała pulpit sterowniczy bo nie była pewna czy zmyślna bestia nie infiltruje jej skrytych zakamarków umysłu. Używała zatem przestarzałej technologii czyli holograficznej klawiatury wokół której dla urozmaicenia stały orchidee, krem do rąk oraz inne kosmetyki oraz nieodwołalnie szklanka na wodę mineralną. Picie z butelki było zakazane w tym miejscu.
   W duszo
łapce czyli pomieszczeniu przeznaczonym do uwalniania dusz celebrowano nie lada święto: zwiedzenie i dokładne spenetrowanie trylionowej setnej planety przy pomocy duszy jednego z członków tego elitarnego kręgu. Po wielu eksperymentach wybrano dusze Renaty jako najwłaściwszą do podróżowania w czasie i przestrzeni.
   Zespół nazwano „1234 plus jeden” gdyż innej nazwy nie udało się jednogłośnie ustalić. Szef używał jakiejś bardziej oficjalnej nazwy. W skład wchodziły wyjątkowe jednostki ale gdy dochodziło do mało znaczących decyzji jak nazwa komórki badawczej, problem urastał ponad miarę i rozstrzygniecie go wydawało się niemożliwe. Po długich obradach i przemowach ktoś wpadł na pomysł aby każdemu dać przynależny mu numer i nie brano pod wzgląd osiągnięc i zasług a jedynie wzrost. Renacie przypadła w udziale jedynka bo wzrostu była marnego. Qang Voodoo stojąc pod ścianą dostał dwójkę a F'ak po walce stoczonej z Iwon
ą otrzymał trójkę ale tylko dlatego, ze szef nakazał Iwonie wyprostować się i dopiero wtedy okazało się jaka jest wielka. 
To właśnie ona zapoczątkowała modę na zmianę imienia jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu. Nie podobało się jej jak znajomi zaczęli wypowiadać jej imię i wtedy to czara się przepe
łniła. Jak można Iwonę nazywać iWona na wzór iPhona. Do tego jeszcze usiłowania wymawiania po archangielsku ajŁona ale jeszcze gorsza było jaWona. Iwona nie mogla być na wzór czegoś jak iPody, iBooki, iMac'ki, iTelefony. Ona, która była najlepszą programistką miała być jako dodatek na końcu listy. Nigdy. Owszem na deser może zostać schrupana albo wyduźdana przez jakąś muskulaturę ale nigdy nie będzie na końcu jako przez nikogo nie chciany dopisek na marginesie. Ale o tym mogła sobie tylko pomarzyć. Natura nie obdarzyła Iwony urodą. Bez ogródek można rzec, ze była obrzydliwa. Jej widok niejednokrotnie wywoływał okrzyk strachu i zaskoczenia gdy ktoś spojrzał na nią po raz pierwszy. Minęło wiele lat od tych nerwowych lat gdy Iwona spoglądała na osłupiały wzrok i raptowny ruch reki aby powstrzymać usta przez okrzykiem przerażenia. Wielokrotnie matki zasłaniały oczy swym dzieciom aby nie miały moczeń nocnych ze strachu przez następne osiem lat. Iwona przywykła już do swego wyglądu ale nie mogła znieść swego imienia. Kiedyś gdy pisała program dla kolegi na myśl przyszła jej pewna starożytna poetka. Jak ona się nazywała, Iwona nie mogła sobie teraz przypomnieć a nie chciała się zdecydować na uruchomienie całej pojemności mózgu bo po takiej czynności była jak nieżywa przez trzy kolejne dni. Wypad do Skarbca Kryształow Pamięci nie wchodził w rachubę w tej chwili bo czas naglił, program powinien być gotowy na jutro. Chwila zastanowienia i nikłe światełko zamigotało w oddali. Jakoś jak Syfona lub Syfoza. Tak, tak, jakoś tak. Poetka grecka to dobry wzór bo ona Iwona całe serce wkładała w swą prace a jej praca to przecież czysta poezja w komunikacji z komputerami. Yffona przemknęło przez jej umysł i tak Iwona została Yffoną. Gdy oświadczyła to na zlocie pionierów, Franek poszedł jej śladem. Początkowo z Franka zrobił się Frank ale zbyt wielu znanych Frankowi kolegów nosiło to imię i wyrzucając dwie literki z imienia i po dodaniu apostrofu zrodził się F'ak. Wszystkim od razu spodobało się to słowo i powtarzali je maluchy i dorośli ale tylko ci wiekowi nie wiadomo dlaczego jakoś stronili od niego.  
  Korek od szampana poleciał w sobie tylko znanym kierunku i zniknął w oka mgnieniu z pola widzenia świętujących swój sukces. Umknął wzrokowi ale nie zdematerializował się i po kilku rykoszetach od sufitu i maseczki wybielającej wylądował z dużą prędkością zderzając się z tafl
ą wody mineralnej. Ze szklanki wystrzeliły fontanny niewielkich kropelek płynu udających się w kierunku holografiury jak w skrócie Renata nazywała holograficzną klawiaturę. Jej terminal przestawiony na ręczną funkcje nie miał w tej chwili funkcji turbo bo ilość informacji przekazywanej do Kos-Matki była niewielka w porównaniu z możliwościami mózgu. Przelatujące kropelki przez pole sterownicze wywołały wstrząs dla info systemu. Kos-Matka czknęła i zaczęła analizować napływ chaotycznych i niezrozumianych impulsów.
   Szampan pochodził z królewskich piwnic i jako relikt przeszłości szczególnie trudno było szefowi namówić monarchę na taki gest. Dla dobra ojczyzny z bólem serca Król podpisał dekret aby z piwnicznej izby wydać jedyn
ą butelkę zakazanego już dawno alkoholu Don Perignon. Do trzymanych w kończynach pojemników oraz na podłogę Szef niezdarnie wylał całą zawartość butelki. Już mieli wlać w siebie drogocenny trunek gdy raptem Renata przewróciła oczami ukazując na chwilę zielonkawe białka i padła na podłogę jak martwa. Tak oto nie było pisane Renacie spróbować tego drogiego szampana. Jej dusza uleciała we skazanym przez Kos-Matkę kierunku.
- Kto włączył ssanie duszy? - Krzyknął Qang i znalazł się przy swoim ekranie.
Yffona wzięła Renat
ę pod pachę i ułożyła ją na oczekiwarce do momentu gdy dusza powróci z podroży. Qang zasiadł za konsolą i z niedowiarą stwierdził, ze dusza Renaty powędrowała w nieznanym kierunku. Wszystkie koordynaty wskazywały na peryferie jakiejś odległej galaktyki.
- Gdzie to jest, cóż to za zadupie. - Gorączkował się Qang. - Zaczekajmy aż wróci dusza bo wydaje mi się, ze akurat tam nikt nie bywał od stuleci. - Raz odkryt
ą planetę traktowano jako zdobycz i zainteresowanie nią malało jeżeli nie napotkano tam na coś bardzo interesującego. Powrót na tą samą planetę był prawie niemożliwy jak wygrana w totka.
Dusza powróciła po kilku sekundach.


   - I co? Gdzie byłaś? - Pytali wszyscy naraz. Wszyscy oprócz F'aka który ułożył się wygodnie w swym fotelu. Zgiął dwa zewnętrzne palce a trzeciego i zarazem środkowego, wyprostowanego wsadził do nosa. Po chwili wyjął go a na samym jego końcu tkwiła ciemna plamka jakieś wydzieliny. - F'ak! Jesteś obrzydliwcem niepospolitym. - Krzyknęła Yffona. Jej wzrok zatrzymał się na twarzy Renaty. Polubiła ją od pierwszego spotkania pomimo jej tak odmiennego wyglądu. Przypomniała sobie jak wylewnie zareagowała Renata gdy zostały sobie przedstawione. Ta mała istota zrobiła wielkie oczy i prawym sierpowym, wyprowadzonym z półobrotu pozbawiła ją przytomności na wiele godzin. Niektórzy żartowali, ze o mały włos a społeczeństwo zostałoby uwolnione od najbrzydszego jej przedstawiciela. Yffona jednak im nie wierzyła bo z zazdrości tworzą się plotki które z czasem zamieniają się w prawdziwą historię.
- W Południowej Dakocie. - Odpowiedziała Renata gdy ta niemiła chwila w bycie bezduszn
ą minęła. Brak zrozumienia odmalowywał się na wszystkich licach zwróconych w jej kierunku.
Wschod trzech słonc
- Gdzie?
- 31 stycznia 2013 roku w Południowej Dakocie.
- Kontynuowała Renata przyzwyczajona do różnych pytań po powrocie jej duszy. Starała się być konkretna bo to ułatwiało komunikacj
ę ze słuchaczami i Kos-Matką.
- Na Ziemi. Planeta ZIEMIA. - Podpowiedział F'ak po otrzymaniu tele informacji od głównego komputera.
- F'ak nie ma takiej! - Warknęła Yffona.
- To jest nieformalna nazwa używana przez jej mieszkańców. Nazywa się Sroga Zima w odróżnieniu od naszej zwanej Zim
ą. - F'ak skończył oglądanie środkowego palca i dał krotki wykład na temat który był jego konikiem bez biegunów czyli hobby. - Dawno, dawno temu po zawodach kto przeleci swym pojazdem niżej nad wieżą supersamu zdarzyło się coś bardzo ważnego. Grupa mieszkańców niepoprawnych wyszła na codzienny spacer z izolatki i podziwiała wyczyny po zawodach. Wtedy właśnie myśliwi czyli ci którzy kierowali myślami swe pojazdy zaczęli imprezować na całego używając biedronkoholu.
- A co to takiego? - Wtrącił Szef.
- To proste, bierzesz biedronkę, wsadzasz j
ą do butelki i zalewasz wodą. Po kilku dniach pijesz to i masz zwidy.
- Biedronkę? Chyba biedronia bo dla chłopa chłopski odczynnik.
- Qang wydawał się zdezorientowany. - Z reszt
ą kto by chciał pic kobitkę. - Zakończył niezbyt fortunnie.
- Uważaj sobie. - Syknęła Yffona. - F'ak! Mów dalej.
- Wszystkim w głowach zaszumiało i realia przestały się liczyć. - F'ak podjął sw
ą opowieść. - Nawet K-nur który rzeczywiście nazywał się Koh-i-Noor, ten co wygrał, wymalował na swym locie taki napis „May fly lower”. Trochę niegramatycznie ale kto na to zwracał uwagę podczas takiej ognistej balangi. Jeszcze „ly” przy „fly” wypadło na samooczyszczającej się szybie i pozostało tylko „mayflower”. Nikt nie zwrócił uwagi, ze niepoprawni wsiedli do lotu z tym napisem i uciekli z naszej planety. Wybrali kurs na chybił trafił aby tylko jak najdalej i wylądowali na nieużywanej przez nikogo planecie. Lot uległ awarii przy lądowaniu i mieli odciętą drogę powrotu, musieli tam żyć. Ponoć jakoś krzyżowali się z obcymi i ich potomkowie żyją do dziś. Zmienili tez nazwę z Zimy na Ziemia. Nieuki.
- Co widziałaś? Opowiadaj po kolei. - Szef zaczął przesłuchanie.
- Widziałam trzy słońca i …
- Musieli mieć jakiś kataklizm.
- Yffona rzeczowo podeszła do sprawy.
- Tak musia
ło być bo temperatura była ponizej norm ustalonych przez Unię Użytkownikow Planet. Było -28 stopni w skali Celsjusza i wiało tak, że jeszcze mi dusza drży.
Odczyt temperatury z deski rozdzielczej
- No to mają Srogą Zimę nie ma co. - Zachichotał paskudnie Szef. - Pokaż nam, bo trzech słońc jeszcze nie widziałem. Pokaz dokładnie. - W tej samej chwili w umysłach słuchaczy pojawiły się obrazy zdobyte przez duszę Renaty. Wszyscy byli wstrząśnięci warunkami panującymi na tej odległej planecie Ziemia.
No cóż nie każdemu jest pisane przebywanie w rajskich temperaturach. Renacie dreszcz przeszedł po plecach i zasiadła do komputera aby opisać kolejne swe przygody.