Mądrzy ludzie powiadają, ze przeciwności się przyciągają. Podczas naszego wypadu nie zauważyłam, ze moje wariactwo rożni się od szaleństwa p. Nie musiałam się zastanawiać nad kuszącą propozycja zniszczenia swojego kręgosłupa w zamian za wizytę w Mesa Verde National Park w Kolorado. Już trochę znam ten Stan ale jak byłam tam poprzednio nie mieliśmy czasu aby zatrzymać się na dzień lub dwa i zobaczyć niesamowite miejsca, które kiedyś były zamieszkiwane przez Indian. Z Albuquerque w Nowym Meksyku to tylko sześć godzin jazdy bez przerwy i już tam jesteśmy. Na mapie czerwony punkt "A".
To jakby powtórka z poprzedniej wizyty gdy odwiedziliśmy jedyny punkt w USA wspólny dla czterech Stanów. Znaleźliśmy kemping jakby na pustyni, miejsca wyznaczone na namiot i auto pozbawione były zieleni i przyznam, nie podobało mi się to miejsce. Wieczorem po kolacji mój humor trochę uległ poprawie po goracym prysznicu. Czasami trochę cywilizacji nie przeszkadza, zrelaksowana i znów pachnąca zasiadłam obok p. by rzucić wzrokiem na to co nas czeka jutro. Czułam się trochę połamana, moje mięśnie nie rozluznily się w czasie kąpieli. Spróbowałam sprawdzonej metody prawdziwych kowbojów czyli whisky. Z braku takowej naszym zamiennikiem był Burbon o nazwie Wild Turkey czyli Dziki Indyk. Pomogło a jakże ale nazajutrz obudziliśmy się o wiele później niż zamierzaliśmy. Jak zwykle przed wjazdem do parku jest klasyczna budka z uprzejma obsługą pobierającą opłaty za wstęp. Tym razem dostałam jakiegoś szału i byłam w stanie powiesić wszystkich pracowników na jednej grubej gałęzi.
Okazało się, ze do najlepiej zachowanego miejsca dojść można tylko w zorganizowanej wycieczce a wszystkie miejsca są sprzedane. Mogliśmy wykupić wycieczkę za dwa tygodnie od dziś. Komercja w tym kraju dosięgnęła zenitu, pogoń za dolarem wypaczyła wizerunek wolnego kraju, którym niegdyś była Ameryka. Nie pomogły słodkie oczy i próba przekonania pani w okienku, ze przyjechaliśmy prosto z Polski i to jest dla nas jedyna szansa abyśmy mogli zobaczyć to miejsce. Guzik z pętelką. Kilka przekleństw w naszym ojczystym języku rozładowało napięcie i poszliśmy wzdłuż ścieżki dla wszystkich. Po trzydziestu metrach w dole zauważyliśmy to niedostępne dla nas miejsce i aż zaśmiałam się na głos. Trasa zorganizowanej wycieczki, na która nie mieliśmy szans biegła jakieś dwadzieścia metrów pod nami i z naszego punktu obserwacyjnego widać było jej część. No trudno musimy zadowolić się widokiem z tego miejsca.
Przy okazji Kanionu De Chelly wspomniałam o nietypowym zamieszkiwaniu jaskiń przez tamtejszych Indian. Tutaj w Kolorado jest jakby kolebka takiego stylu chronienia swego bytu. Do jaskiń zamieszkiwanych przez niewielka grupę wejście było z góry. Od dołu osada była chroniona przez niedostępny kanion. Największym sprzymierzeńcem w samoobronie była sama przyroda świetnie maskująca miejsce zamieszkania. Bez lornetki i uważnego przeszukiwania terenu szansa na to, ze ktoś zauważy osadę z odległego, przeciwnego brzegu kaniony była naprawdę niewielka. Jeżeli natomiast ktoś patrzył w dol stojąc nad wioska nie miał szans na odnalezienie ukrytych pod nim domów, skrytych pod skalna polka.
Największa osada zwana Pałacem zamieszkiwana była przez około 150 osób. Charakterystycznym miejscem w każdej takiej osadzie jest kiva czyli łaźnia będąca głównym miejscem spotkań i przebywania mieszkańców. W tym Palacu bylo ich około 25. Konstrukcja tych miejsc była na tyle przemyślna, ze latem dawała chłód a zima niewielka ilość ognia otrzymywała stałą temperaturę 10 C. Biały człowiek zastał te miejsca opuszczone i ciągle zachowane w dobrym stanie. Patrząc na liczbę łaźni w stosunku do mieszkańców to wychodzi na to, ze ci Indianie byli kompletnie zbzikowani na punkcie czystości. Już wiem, ze moimi praprzodkami byli Indianie zamieszkujący te tereny, lecz rytuał wspólnych kąpieli w moim domu nie jest ściśle przestrzegany. Może to ze względu na rozmiar łazienki a szczególnie jacuzzi, w którym z wielkim trudem mieszczą się dwie osoby.
Powróciliśmy na kemping dość wcześnie i spytaliśmy właściciela co można zobaczyć w okolicy wieczorem. Wybór padł na przedstawienie przed Domem Kultury, muzyka i taniec. Bardzo dobrze posłucham sobie i popatrzę, strawa duchowa z pierwszej reki na świeżym powietrzu, lubię takie imprezy.
Wykapana i wysmarowana od stop do głów właśnie chwyciłam za kosmetyczkę z przyrządami wspomagajacymi urodę gdy wreszcie nadszedł p. Z jego twarzy emanował rajski nastrój, gdy mnie pocałował poczułam piekielny odór. Wszyscy, bez specjalnego tłumaczenia wiedza skąd to się bierze. „Idź się wykap i umyj zęby” poprosiłam grzecznie. „Najlepiej trzy razy” dorzucilam miej grzecznie. „Co? Skore mam sobie zedrzeć” z niedowierzaniem zapytał p. „Zęby, trzy razy zęby pijaku” dorzuciłam na odchodne. Już prawie znikał za samochodem ale jeszcze dodał, ze wypił trochę (tu padła nazwa trunku o tak egzotycznej nazwie jak lacinska nazwa antybiotyku, zdziwilam sie, ze ludzie cos takiego pija) aby zaprzyjaźnić się z tubylcami (miał na myśli właściciela kempingu) i już chciał mi opowiedzieć cala historie ale ponagliłam go bo czas jakoś nie chciał go słuchać tak jak on tubylców i upływał nieubłaganie.
Kolorowe stroje dziewcząt jaskrawo mieniły się w promieniach zachodzącego słońca. Każda z nich przedstawiała zupełnie inny taniec, tak odmienny w stylu. Niebieska była orłem, rzeczywiscie jej sukienka fruwała jak skrzydła orla na wietrze, kolejne przedstawiały jakieś inne rytualne tance, których nazw nie pamiętam bo raptem coś zaczęło mi natarczywie przeszkadzać w odbiorze sztuki.
Muzyka była jednostajna ale nie monotonna. Wokalista nie wydawał z siebie innych dźwięków jak „aua” i „uła” wtórując sobie na bębnie.
Takie łudząco podobne „aua” zaczęło dochodzić z mojej prawej strony coraz donośniej. Bez wątpienia to p. zaczął się popisywać swoimi zdolnościami wokalnymi. Wiem coś o tym bo jak za długo jedziemy w samochodzie i już zaczynamy „świrować” to wtedy p. daje koncert na cale gardło. Mój ciągle niedoskonały organizm jest wyposażony w cudowny przycisk „mute” i jestem w stanie wyłączać zmysł słuchu w takich sytuacjach. Tutaj jednak było to irytujące bo nie byliśmy sami i zaczęłam się wkurzać. Ta sama pani siedząca przed nami odwróciła się po raz kolejny i spojrzała na mnie karcącym wzrokiem. No tak, oczywiście to moja wina, ze mam takiego męża, oczywiście ze tak. Najlepiej mieć głuchego niemowę pozostawionego w domu. Może jej mąż jest posłuszny jak baranek ale mój nie! „Wczuwam się w ta muzyka jak indiański szaman, wpadam w trans” p. do ucha szepnął mi wytłumaczenie swego zachowania. Łatwo było w to uwierzyć bo jak prawdziwy szaman zaaplikował sobie odpowiednia dawkę środków odurzających. Po wyczerpaniu zasobu najbrzydszych slow wycelowanych w p. jego aua-mruczando stało się mniej natarczywe ale nie umilkło, o nie.
Na scenę weszła ostatnia uczestniczka pokazu w zielonym stroju. Jej taniec zadziwił mnie ale nie zachwycił. Jedynym ruchem jej ciała było dreptanie o pół stopy w przód. Nie poruszała przy tym ani głową ani ręką. Co kraj to obyczaj, różnice trzeba zaakceptować bezkrytycznie, tak jak ja zaakceptowałam p.
Szykowaliśmy się do powrotu i w kempingowym sklepie zaopatrzyliśmy się w kiełbasę aby upiec ja w płonieniach ognia. Noc zapowiadała się wspaniale. Dokupiliśmy jeszcze dwie duże wiązki drewna na ognisko, które trwało długo w noc, p. siedział naprzeciwko mnie i głowę bym dala, ze słyszałam cichutkie „aua” i „uła” dochodzące z jego kierunku.