Przed samym Los Angeles zatrzymaliśmy się na odpoczynek aby zebrać siły przed emocjami mającymi nastąpić dnia następnego. Jutro mamy zamiar stawić czoła miastu aniołów i kolebce kina amerykańskiego. Od dwóch godzin staliśmy w kolejce aby złapać wolne miejsce na kempingu. No nie w takiej kolejce jak za czasów reglamentacji ale wpisaliśmy się na listę oczekujących i po dwóch godzinach miało się wyjaśnić ile miejsc zwolni się tego dnia. Z upływem czasu coraz więcej osób gromadziło się przed wjazdem na kemping. Mały, dziewięcioletni Kalifornijczyk czyli Meksykanin z krwi i kości tyle, ze urodzony w USA kręcił się wokół nas zaintrygowany naszym mało popularnym językiem. Zachęcany przez p. wygłupami gorszacymi innych dorosłych, zaskarbił sobie dozgonna wdzięczność malucha. Nadeszła chwila prawdy i po odczytaniu nazwisk szczęśliwych osób okazało się, ze załapaliśmy się na miejsce numer „jakiś tam”. Byliśmy ostatnim wolnym miejscem na liście. Jak wynikało z planu nasze miejsce było na rogu, bardzo wygodnie usytuowane w odpowiedniej odległości od toalet i duże na trzy namioty. Razem z mama dziewięciolatek zostali odprawieni z kwitkiem. Gdy podpisywałam kartę meldunkowa serce mi załomotało gwałtownie i oznajmiłam, ze razem z nami będzie jeszcze jeden namiot. Obsługujący nas pracownik poprosił o dokumenty następnej osoby i zamarł w niemym oczekiwaniu. Stojący obok mnie p. zareagował jak przypuszczałam. Dwoma susami znalazł się obok swego pupila i jego mamy i w krótkim zdaniu oznajmił, ze będzie dzieliła z nami nasze pole namiotowe. Po załatwieniu krótkiej formalności ograniczającej się do nazwiska i numeru rejestracyjnego samochodu wspólnie udaliśmy się na wyznaczone miejsce. Z podziałem miejsc nie było problemu bo nasza klitka zajęła tyle miejsca, ze wolnego pozostało jeszcze na kilka takich samych. Słów podziękowań nie było końca ale dla nas to na prawdę nie było żadne wyrzeczenie czy poświecenie. Po co ma się marnować tyle wolnego miejsca. Jak zwykle zagospodarowaliśmy się w ciągu krótkiego czasu i po malej przekąsce i kawie ruszyliśmy na podbój plaży. Już sama świadomość bliskości wielkiego miasta wzbudzała w nas zainteresowanie czystością plaży. Po przekroczeniu wydmy okazało się, ze mamy do dyspozycji ponownie plażę bez granic i mało zaludniona. Krótkie spojrzenie na lewo i prawo. Po prawej hotel więc idziemy w lewo, z daleka od ludzi. Wybór okazał się nad wyraz trafny. Po kilkudziesięciu metrach natrafiliśmy na gigantycznego glona lub zespól glonów stanowiących jedna całość. Myślę jednak, ze to jedna roślina.
p. znalazł dla mnie „sznur korali”
Wierze, ze są ludy zamieszkujące nasza piękną ziemie, które spożywają roślinność morska i ponoć żyją długo i zdrowo. Jeżeli nawet tak jest to kucharze muszą nieźle się nagimnastykować aby coś tak obrzydliwego przerobić na formę nadającą się do podania na talerzu. Sama myśl o takim jedzeniu działa skuteczniej niż najlepsza dieta odchudzająca.
Z kolei znalezione wąsy z głową pobudziły moja wyobraźnię co może czyhać na amatora kąpieli w Oceanie.
Plaza była pełna trupów i żywych okazów fauny. Czmychający bokiem krab minął szczątki wazki i ukrył się pod głazem. Tyle tutaj tego dziwactwa, ze z ulga powitaliśmy w miarę czysty kawałek plaży rozciagajacy sie przed nami.
Przysiedliśmy na kamieniu i jak na zamówienie rozpoczął się spektakl w wykonaniu długodziobych ptaków. Ani chwili wytchnienia nie dawały sobie dwa osobniki tej rasy. Biegały wzdłuż zamierającej fali na piasku i z uwaga przyglądały się swojemu odbiciu w niknącej wodzie.
Cala nasza technika dwudziestego pierwszego wieku musi skryć się za rogiem w porównaniu z natura. Każdy z nas widział piasek omywany przez fale jeziora lub morza i do prawdy nic szczególnego tam się nie dzieje. Wątpię aby te ptaki zanurzały w piasek swe dzioby tylko dla przyjemności. Musiały znajdować tam pożywienie. Może nie za każdym razem coś znalazły jednak podejmowały decyzje w przeświadczeniu, ze tam jest jedzenie. Może jakiś bąbelek powietrza albo lekko zapadające się ziarenka piasku wskazywały na to, ze właśnie tam znajduje się jakieś żyjątko. Spędziliśmy tam dłuższą chwile a ptaki jakby nas nie widząc (albo widząc i specjalnie) pozostawały w odległości trzech metrów.
Nasz spacer to jak trening dla ochroniarza. Rozglądamy się czujnie w każdym kierunku i spoglądamy w niebo i pod nogi. Nigdy nie wiadomo kiedy i gdzie coś wpadnie nam w oko. Robimy to bezwiednie i ta czynność nie wymaga od nas najmniejszego wysiłku. Z daleka dostrzegliśmy ludzka sylwetkę stojącą na wodzie. p. bardzo lubi książki fantastyczne ale w cuda to nie wierzy i z zainteresowaniem przyglądał się nieznajomemu zjawisku. W miarę zbliżania się dostrzegliśmy wiosło w rekach surfera, albo flisaka albo dziwaka. Jak ten sport się nazywa nie mam pojęcia i dla mnie to nowość. Deski na której stal z tej odległości jeszcze nie widzieliśmy. Jego sylwetka nie była dobrze widoczna na tle niewysokiej skały. Kolor jego kombinezonu do złudzenia przypominał barwę kamieni tworzących wyspę.
O tym, ze wyspa się porusza nasze zmysły dały nam znać dość późno zmylone statycznym krajobrazem i mgłą lekko tłumiącą promienie słoneczne powodując uczucie senności. Błogi letarg krajobrazu zamienił się w pełne życia przedstawienie. Wyspa w niedalekiej odległości od plaży, około pięćdziesięciu metrów była zamieszkana przez kilka fok, morsów albo podobnych stworzeń. Nie znam fachowego nazewnictwa tego gatunku i dla mnie pozostanie on fokami. Wcześniej widziane Lwy Morskie miały brązowe futro i dlatego nazwa „foka” bardziej mi pasowała. Uszanowaliśmy odosobnienie tych przemiłych i ufnych zwierząt trzymając się w przyzwoitej odległości. Na dobra sprawę mogliśmy podejść do nich na wyciągniecie reki ale myśl o „świństwach” w wodzie zatrzymała nas w zanurzeniu sie nieco ponad kolana.
Nawet najbardziej nieoczekiwane spotkanie musi dobiec końca i powiedzieliśmy fokom do zobaczenia ale nie zegnajcie, może kiedyś jeszcze się spotkamy. W powrotnej drodze do kempingu odwracaliśmy się wielokrotnie aby zapamiętać ten niecodzienny widok. Kolejne spojrzenie musieliśmy uwiecznić na fotografii choć widok nie jest najlepszej jakości. Do wyspy fok i niestrudzonego surfera dołączył jeszcze statek płynący w stronę plaży w niedużej odległości. Nie mógł być daleko od nas bo inaczej mgła skryłaby jego kontur przed naszym wzrokiem.
Tyle się dzisiaj wydarzyło, ze brakuje jeszcze rekina na deser, taka myśl przeleciała mi jak to się mówi, mimochodem. Postanowiliśmy pojechać do Los Angeles jeszcze dzisiaj wieczorem i zobaczyć jak to miasto wygląda nocą. Nie chcieliśmy zwiedzać ani włóczyć się po ulicach. Tak przejechać autem przez samo centrum aby mieć blade pojęcie o jego rozmiarach i zabudowie. Co jakiś czas uskakując dłuższej niż inne fali z grubsza ustaliliśmy plan działania. Z przyjemnością odetchniemy chwile przy wczesnej kolacji i według naszych ustaleń powinniśmy wrócić około jedenastej w nocy. Zimnym jak lodowa góra głosem na której rozbił się Titanic oznajmiłam, ze przed chwila widziałam płetwę rekina. Zaskoczony nagłą zmiana tematu p. spojrzał na mnie a nie na oceaniczna dal i płetwa zdążyła schować się pod powierzchnie wody. Pomyślałam, ze mam omamy i moja wyobraźnia tworzy obrazy na zamówienie. Pomyślałam o rekinach i mój chory umysł zwodzi mój zdrowy rozsadek. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam takiego uczucia, ze tracę zmysły. Szybko obiecałam sobie, ze pójdę do lekarza zaraz po powrocie do domu. Odwróciłam głowę od toni Oceanu i zaczęłam mówić coś o kolacji. Jednak nawyk oglądania wszystkiego wokół znów skierował mój wzrok gdzie widziałam omamy. Teraz widziałam grzbiet delfina i jego charakterystyczna płetwę grzbietowa. Znam te morskie ssaki bo podczas naszej kolejnej wizyty na Florydzie widziałam ich dziesiątki. Wtedy trafiliśmy na wyjątkowy wysyp delfinów i mogłam zapoznać się z ich sylwetka. Bol zagryzanego języka powinien mnie sprowadzić na ziemie i obudzić uśpioną trzeźwość umysłu. Tylko i wyłącznie w celach leczniczych znów zerknęłam w kierunku gdzie wcześniej zwątpiłam w sama siebie. Wbiłam paznokcie w ramie p. a moje wargi wyszeptały słowo „delfiny”. Jak to możliwe aby na odcinku kilku kilometrów plaży spotkać tyle przedstawicieli fauny i flory.
Kolacje pochłonęliśmy w tempie ekspresowym bo chcieliśmy nadrobić nasze opóźnienie, którego główną ale nie jedyna przyczyna były delfiny. Jedną z nich był gorący i długi prysznic. Przy kawie usłyszałam, ze p. nie wyobraża sobie siebie jako Araba a już mu w głowie się nie mieści aby mógł podróżować z czterema zonami. Gdyby nim był to jego proces myślowy niezawodnie uległby zmianie. Pocieszyłam go wizja „posiadania” tylko mnie i za późno zaskoczyłam, ze użyte słowo było zupełnie nie na miejscu.
Kierując się w stronę Los Angeles, jadąc wzdłuż wybrzeża, towarzyszyła nam mgła jak najwierniejsza kochanka Oceanu. Oddalając się od brzegu rzedła i zanikała ustępując miejsca innemu oparowi o innym zabarwieniu i zapachu.
Pola uprawne ciągnęły się po obydwu stronach autostrady prawie do samego miasta. Wykorzystanie terenu graniczyło z cudem bo dosłownie wszędzie coś rosło co nadawało się do spieniężenia. W miarę zbliżania się do molocha przybywało aut ale nie było korka i jechaliśmy płynnie bez zatrzymywań i postojów tak denerwujących podczas jazdy.
Góry na horyzoncie oznajmiały bliskość miasta które leży w dolinie przykrytej brunatna pierzynka ze smogu. Jak przystało na podróżników zaczynamy zwiedzanie od przedmieść aby mieć pojęcie jak wygląda miasto od podszewki i od tej wizytowej strony. W promieniach zachodzącego słońca przejechaliśmy przez bogate i biedne przedmieścia. Domy bogatych były skryte w bujnej zieleni a tych z mniejszym kontem w banku stały obnażone i zawstydzone tym faktem.
Los Angeles i jego satelitarne miasta i przedmieścia mieszają się tworząc jedna całość. Miasto zyskuje dużo przez obfita zieleń, oczywiście tam gdzie nikt nie poskąpi dolara na podlewanie trawników, krzewów i drzew. Klimat tu taki, ze jak wylejesz butelkę wody to wyrośnie w tym miejscu roślina. W biedniejszych dzielnicach nie ma zielonych trawników wokół domów. Rosną tam pustynne trawy, czasami trafi się jakiś zmarnowany kaktus i usychające palmy. Hulający wiatr unosi z ziemi piasek i kurz osiadający na budynkach i roślinach potęguje wrażenie niedbałości. Omyłkowo trafiliśmy na wjazd do Universal Studios w Hollywood ale szybko stamtąd uciekliśmy. Auta przed nami jada do kin albo do studiów filmowych.Hollywood, przed nami skrzyzowanie z Santa Monica Blvd. |
Dojechaliśmy do obserwatorium astronomicznego umieszczonego na wysokiej skale. Rozciągająca się panorama miasta przyćmiła swym widokiem nieoświetlony napis Hollywood. Ledwie widoczny w nocy, nawet z tego miejsca nie wzbudzał zachwytu ale już wiedziałam, ze jutro przyjedziemy tu jeszcze raz, w samo południe.