Raz, dwa, trzy, cztery i tak dalej aż do sześciuset szaśćdziesięciu sześciu.
Cały stół zasłany ołówkami które za chwilę zostaną wekspediowane za Ocean. Kilka z nich to ulubione...
Chyba zaczęłam w złym miejscu więc będzie lepiej jak zacznę w odpowiednim miejscu akcji czyli od samego początku.
Dwadzieścia lat pudełko czekało na swe pięć minut. Trzy tygodnie temu to pięć minut nadeszło i p. stanął przed dylematem który odłożył ad acta dawno temu. Zbiór albo kolekcja zwykłych przedmiotów do pisania lub rysowania pałętała się po naszych miejscach zamieszkania i nigdy nie znalazła odpowiedniego miejsca aby cieszyć się ich widokiem.
- Postanowiłem pozbyć się ołówków. - p. kiedyś przyczyni się do mojego nagłego zejścia śmiertelnego z tego świata.
- Jak to? - Nie błysnęłam intelektem bo nie mogłam uwierzyć w usłyszane słowa.
- Muszę dać im szansę na dużo lepsze życie bo u nas się marnują, śmietnik nie wchodzi w grę. - Bardzo dobrze, że wspomniał o tym cudownym uzdrowicielu mieszkań który przyjmie wszystko bez słowa sprzeciwu. Już wróciłam do normalności jeżeli takowa w naszym życiu istnieje i przyznałam p. rację. Pudełko niewielkich rozmiarów wcale mi nie przeszkadzało przez tyle lat więc nie było powodu aby pozbyć się go tak raptownie.
- Chciałbym aby ktoś miał radość z tego co nazbierałem przez lata. Znasz taką wyjatkową postać? - Oj, dlaczego p. ma takie zdolności do dramatyzowania. Zamiast zwykłego 'kogoś" użycie "postaci" miało chyba uświadomić mi wagę podjętej decyzji.
- Znam kilka osób nawet postaci które mogłyby je odpowiednio wykorzystać. A jest czym dzielić? - Kilku znajomych ma zdolności w odzwierciedlaniu rzeczywistości na kartce papieru ale, że nie byłam pewna co p. ma na myśli wolałam rozmawiać jak kobieta czyli dużo o niczym.
- Wiem, że zabrzmi to na wyrost ale myślałem o Joter. Joter, przypuszczam, jest najodpowiedniejszą... - Tu p. zamilkł w swym wyczekiwaniu na mą reakcję i nie doczekawszy się jej pociągnął swój wywód. - Osobą która może... - Znów chwila zastanowienia. - ... mieć z tego intelektualny pożytek. Obawiam się jedynie czy takie badziewie zainteresuje ją. Czy zechce swój czas poświęcić na na... - p. zamyślił się i wykonał jakby skłon przed królową. - ...na ulitowanie się przyrządami do pisania z zaprzeszłej epoki. - Strzał w dziesiątkę bo moje myśli jako pierwsze powędrowały do Joter.
- Czy wiesz dlaczego pomyślałem o niej? - Jakiś zamyślony wizerunek męża jawił mi się przed oczami. - Prowadzi zajęcia z młodzieżą i prawdopodobnie niewielu wie, że zwykły ołówek może mieć tyle niesamowitych odsłon. Jak można urozmaicić sobie życie posługujac się na codzień zupełnie niecodziennym przyborem.
- To ile ich tam siedziało przez lata? - Wskazałam pudło lekko zakurzone. Teraz możecie sobie użyć na mojej niegospodarności bo kurz na pudełku od lat kilku to zaniedbanie jak przestępstwo.
- Myślę, że setka no może sto pięćdziesiąt.
- Dawaj policzymy. - Zawsze z przyjemnością oglądałam ołówki zebrane przez męża na przestrzeni wielu lat. Teraz ołówek to przeżytek zupełnie nieprzydatny a te zebrane przez p. to jak na amerykańskie warunki są już antykami.
Ostatni raz widziałam je wszystkie jakieś dwanaście lat temu i ucieszyłam się, że być może ktoś jeszcze oprócz nas będzie je mógł obejrzeć. Stara taśma utrzymująca pudełko w stanie zamkniętym była już lekko nadszarpnięta zębem czasu i z łatwością dało się ją oderwać od wiekowego kartonowego pudełka. Jak dziecko zaglądałam p. przez ramię aby nie przeoczyć ani jednego ruchu jego ręki, ani jednej sekundy jakby otwierał skrzynię ze skarbem piratów.
Nawet nie przypuszczałam, że mam taką dobra pamięć. Blondynki mają swoją humorystyczną stronę w życiu człowieka więc tym bardziej byłam zaskoczona faktem, że pamiętam każdy egzemplarz. Czyżbym była wyjątkowym egzemplarzem?
Raptem zrobił się cudowny bałagan na stole. Ołóki znów ożyły. Cieszyły nasze oczy i każdy został tak samo doceniony przez branie go do ręki. Po chwili był taki bałagan bo każde z nas pokazywało ten który zapadł w pamięć oglądającego.
- Rób zdjęcia a ja zajmę się liczeniem. - Na moje oko było ich więcej niż obiecane 150. Ile nie miałam pojęcia bo idealnie poukładane w pudełku nie zajmowały dużo miejsca ale teraz to istny szał grafitu w koszulce z drewna. O! Kłamczucha ze mnie bo przecież znajduje się tam okaz z jeansu.
Tak! Ołówek z dżinsów naszych rodziców. Jest też taki okaz wyprodukowany z dolarów. Tych nienadających się do użycia w sklepach bo zostały zbytnio zużyte lub po prostu podarte przez chciwe ręce.
Kilka zdjęć niech pokażą co się działo ukryte w zapomnianych zakamarkach a p. tym czasem rozpoczął liczenie.
Każda dziesiątka wkładana po raz ostatni do pudełka została oznaczona jako pojedyńcza kreseczka na wewnętrznej stronie kartonu.
Dycha za dychą znikała z naszego życia a na stole ciągle było ich prawie tyle samo. p. przetarł ręką czoło jakby własnoręcznie skosił trzy morgi żyta i ze zdumieniem oświadczył, że jest ich już trzysta.
Kręciłam głową z niedowierzaniem jak sowa, prawie dookoła. Co z nimi zrobi Joter nie miałam pojęcia. Czy przeznaczy je na mini ognisko jako niezłą podpałkę czy stworzy w swej pracowni albo w Domu Kultury w Mławie pierwsze w Polsce Muzeum Ołówków co wydaje mi się niezłym pomysłem, było w tej chwili ode mnie niezależne.
- Diabeł wcielony.
- O sobie mówisz?!
- Chyba tak bo naliczyłem 666 sztuk.
- ILE? - p. wzruszył ramionami jakby od niechcenia i nie odpowiedział wskazując na kreseczki rysowane w czasie liczenia.
- Joter to zweryfikuje. Chcesz błyskać jak zdradziecka błyskawica. Nie wiadomo kiedy i jak silnie wedrze się w świadomość i na jak długo tam zostanie. Teraz poważnie ile ich jest?
- 666.
- Przestań żartować, to niemożliwe.
- Ze mną wszystko jest możliwe i oczywiste. - Jednak mam diabła w domu a za chwilę diabelska liczba dotrze do Joter która będzie miała trochę zachodu z taką diabelską ilością ołówków. Oby nas nie przeklęła za przysługę bo jak wiadomo dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane i na pewno cegieł jest więcej niż 666.
PS
Czy chcielibyście dosłać kilka ołówków do kolekcji?
Zróbmy międzynarodową akcję "Ołówek dla Joter" za cenę znaczka pocztowego stworzymy najbardziej interesującą kolekcję ołówków w Polsce. Istnieje podobny zbiór w Anglii ale to daleko od naszej polskiej duszy więc dlaczego my nie moglibyśmy cieszyć się tym czego nikt nie ma.
PS PS
Paczka jest w drodze do Joter i musi pokonać cały Atlantyk zanim do niej dotrze. Proszę byście śledzili jej blog aby dowiedzieć się dalszego ciągu.
Wszystkich czytających blogowiczów przepraszam za wpadkę.
Omyłkowo zamieściłam roboczą wersję kolejnego posta.
Poczekajcie trzy albo dwa dni, no może jeden dzień a wszystko wróci do normy.
Chcę wyjaśnić, że bez zgody Joter taka wersja nie będzie na blogu i muszę mieć jej zezwolenie na zamieszczenie jej bloga na swoim.
Jeszcze raz przepraszam i zapraszam za dwa dni.
Pozdrawiam:)
PS
Na okrasę daję zdjęcie którego nie będzie w wylizanym poście:))))))
PS PS
Szczególnie proszę Panterę o wyrozumiałość bo jako pierwsza zamieściła komentarz którego nikt już nie przeczyta.
Jednak sypie i wygląda, że nie nie przestanie dzisiaj. Niebo sine a za oknem hotelowym ledwo co widać bo duże płatki śniegu tworzyły jakby firankę po złej stronie szyby.
- Co robimy? - p. pytał chyba po raz kolejny ale bez zdenerwowania. Była to dobrowolna akceptacja jakby pogodzenie się z wyrokiem śmierci skazańca który w czasie procesu jeszcze liczył na cud ułaskawienia.
- Nie wiem. Chodźmy na śniadanie może później coś wymyślimy. - Nie wierzyłam własnym słowom bo z prognozy pogody wynikało, że nadeszły dwa fronty atmosferyczne, jeden znad Pacyfiku a drugi gdzieś z Meksyku. Będzie sypało śniegiem przez następne dwa dni. To niezwykłe zjawisko jakim jest biały puch rzadko nawiedza te okolice słynące z upałów a nie z białej pokrywy nawet w grudniu. Nie przypominam sobie abyśmy zamienili chociaż słowo podczas śniadania i w milczeniu powróciliśmy do pokoju. Co poczniemy z dawno oczekiwaną szansą na zobaczenie trudno dostępnej skały nie miałam pojęcia ale jedno było pewne, sylwestrowa zabawa w Las Vegas zniknęła daleko w marzeniach bo dojechać się nie da do miasta rozpusty. Zupełny brak sprzętu do odśnieżania w tych okolicach sparaliżował komunikację na amen.
- Auto czeka. - Raptem odezwał się p.. - Wielkich przygotowań robić nie musimy bo to tylko kilkugodzinna wycieczka ale ochota zupełnie mi odeszła. - Znam te twoje spacerki zamieniające się w całodniową harówkę. Spojrzałam na mapki rozłożone na stoliku i wyć mi się chciało na niezrozumiałą indolencję ludzi odpowiedzialnych za przygotowanie dojścia do The Wave. Już wczoraj nie mogliśmy zrozumieć dlaczego nie ma słupków wyznaczających szlak jak to bywa na całym świecie.
Zamiast tego prostego rozwiązania wręczono nam świstek ze zdjęciami skałek które powinniśmy mijać po drodze. Dla mnie wszystkie były tak podobne jak stado karibu. Skały i zwierzęta jednakowo egzotyczne i nierozpoznawalne w grupie.
- Powinniśmy spróbować. - Bez wybuchu euforii ale optymistycznie chciałam poderwać chłopa do działania który w odpowiedzi zaklął szpetnie po polsku, później po francusku a na koniec po angielsku.
- Daj mi pół godziny. - Dodał już na końcu końców i włączył Skype. Tam po drugiej stronie połączenia p. ma swego kumpla ze studenckich czasów z którym rozprawiają na tematy dowolne i piją alkohole różniaste albo tylko gadają albo tylko piją. Pół godziny lekko się przedłużyło i najwidoczniej męska rozmowa rozprężyła p. bo zaraz po zakończeniu rozmowy stanął gotowy do wyjścia. Dojazd do wypożyczalni odległej o sześć kilometrów od naszego hotelu okazał się polem walki gladiatorów. Było jeszcze wcześnie rano i aut na ulicy było mało ale te które znalazły się w tym samym czasie i tym samym miejscu co my poruszały się w tempie sparaliżowanego żółwia. Dojeżdżaliśmy do świetlnego skrzyżowania obfitującego w stację benzynową z myjnią, sklep spożywczy wielkości megasamu, drugą stację benzynową na drugim rogu i kolejny olbrzym z jedzeniem i wszystkim co ludziom przydać się może. Jechaliśmy prawym pasem bo lewy skręcał również w lewo i na skręt oczekiwały już trzy pojazdy. Wolno w tych warunkach, zbliżaliśmy się do skrzyżowania. Raptem z parkingu sprzed spożywczaka wyskoczyła babcia za kierownicą wiekowego krążownika rozmiarami równym lotniskowca. Tuż przed naszą maską chcąc znaleźć się na lewym pasie. Traf chciał, że nie wiadomo dlaczego ale ubity śnieg zwykłe jest śliski i babcia nie panując nad kupą złomu walnęła w stojący na światłach pikap. Starowina darowała mi życie omijając nasz samochód ale prawdopodobnie lekko nadszarpnęła swoje gniotąc niemiłosiernie produkcję z przed góra roku. Swojego pojazdu wyprodukowanego w latach sześćdziesiątych nie będzie musiała naprawiać bo to pancerny w porównaniu z dzisiejszymi pojazd.
Jadąc Jeepem wcale nie poruszaliśmy się szybciej niż jadący przed nami wypakowany po brzegi rodziną van.
Wyprzedzać nie było sensu bo tam w przodzie dokładnie z taką samą prędkością poruszał się inny użytkownik dróg.
- Za chwilę dostanę szału, wiesz o tym? - p. wydawał się spokojny jak bryła lodu.
- Wiem ale nic na to nie poradzimy bo dziś przecież wszyscy podróżują. - Sylwestrowa noc to ta jedyna w roku która cieszy się wielkim powodzeniem a najbardziej jej koniec o godzinie 24. Okazało się, że poza miastem nie ma aż tyle śniegu i drogi nie są tak białe i nieprzejezdne. Trochę to nas zdziwiło ale szybciej dotarliśmy do zjazdu z utwardzonej nawierzchni. Sine niebo wyglądało dokładnie tak samo jak przed dwoma godzinami ale zegarek nie kłamał.
Znak ostrzegawczy przed ostrym zakrętem w lewo z migającą żółtą lampką to miejsce gdzie odchodzi droga która zaprowadzi nas na parking gdzie porzucimy nasz pojazd i ruszymy pieszo.
Zwykły skręt w prawo dla tego pojazdu okazał się zbyt trudny.
Wreszcie gotowi do drogi. p. w mojej czapce trzyma w ręce papierosa i krytycznie spogląda na naszą przyszłość.
- Pieprzyć wszystko. - Tyle usłyszałam. No tak od nadmiaru stresu głowa nie wytrzymała i mąż mi oszalał.
- To jest nie do pomyślenia. Trzy tygodnie koczowania i gdy szczęście się wyrzygało to ku..a nic nie widzę. - Zwariował jak nic ale przynajmniej dobrze, że na parkingu a nie gdzieś z daleka w dzikich górach. To podpowiedziała mi fantazja bo zerowa widoczność uniemożliwiała nam zobaczenie otaczających nas skał.
- To którędy droga? - p. zapytał bo on dzierżył aparaty a ja trzymałam nasz przewodnik po górach w wydaniu letnim.
- Potokiem, korytem rzeczki do tego kamienia.
- Genialnie a co mają zrobić ci którzy przyjadą tutaj na wiosnę? Mają pływać czy wspaniałomyślni właściciele terenu fundują helikopter. Prowadź ślepca.
- Ślepca? - Odwróciłam się i przypatrzyłam się chłopu uważniej. Zacinający śnieg nie tylko spoczywał na bydlęcych grzbietach ale również osiadał na okularach przez które rzeczywiście pewnie nie wiele było widać. Z potoku wyszliśmy na wzniesienie bo odkryliśmy ślady stóp idących przed nami turystów ale nie ten szczególny kamień zaznaczony na mapce.
Mapka okazała się zupełnie nieprzydatna albo prawie nieprzydatna bo krajobraz nie dość, że ledwo widoczny to w szacie zimowej wyglądał zupełnie inaczej niż ten sfotografowany latem. Będzie ciekawie jak zgubimy szlak i pójdziemy gdzieś w siną dal.
Wskazania elektronicznego przewodnika też były ledwie pomocne bo mogliśmy jedynie kierować się we skazanym kierunku ale wybór drogi w takich warunkach nastręczał wiele problemu.
Źle postawiona stopa mogła spowodować katastrofę a gdzie i jak ją postawić mogliśmy jedynie zgadywać bo pokryte śniegiem podłoże mogło być skośnym kamieniem albo płaskim kawałkiem terenu.
Gdy wzniesienie zamieniło się w ostre podejście zniknął mi mąż. Jak do tego doszło zaraz opowiem. O obuwiu p. pisałam wcześniej więc dodam tylko, że zupełnie zawiodło na śniegu i mógłby je zdjąć i iść w samych skarpetkach. Wtedy nie musiałabym na niego czekać.
Przez cały czas szedł za mną starając się iść po moich śladach ale i tak co chwila łapał niekontrolowane poślizgi, zupełnie niegroźne ale za to częste. Idąc za mną słyszałam jego utyskiwania na swą głupotę i na przywiązanie do butów oraz brak mózgu w czasie pakowania ekwipunku. Był wściekły, że nie zabrał zimowych, górskich butów ale te które miał ciągle były w dobrym stanie tylko miały już lekko starty bieżnik podeszwy. Szłam przodem, torebka przewieszona przez ramię a na szyi mój aparat.
Uzgodniliśmy, że jeżeli szlag trafi nasz sprzęt fotograficzny to trudno ale lepiej mieć zdjęcia niż ich nie mieć. Postanowiliśmy kiedyś kupić taki wodoodporny aby nie martwić się za każdym razem jak pada deszcz czy śnieg.
Podejście zrobiło się tak strome, że chwytałam się małych krzaków aby ułatwić sobie wędrówkę w górę.
Czasami p. popychał mnie za pośladki i wtedy martwiałam i chciałam aby ta chwila trwała wiecznie i za to byłam mu bardzo wdzięczna. Właśnie zostałam prawie wyrzucona w górę i szczęśliwie stanęłam na prawie szczycie skały. Odwróciłam się aby podać rękę dzielnemu rycerzowi a rycerza zeżarł smok. Po p. ani śladu na horyzoncie ani w pobliżu. Co do cholery myślę sobie, wyparował. Spojrzałam w przód ale przed mną też go nie ma. Gdzie patrzysz blondynko! Skarciłam sama siebie bo niby w jaki sposób mógłby być przede mną. Uciążliwość pokonywanej trasy chyba pomieszała mi zmysły skoro szukałam go w tym kierunku. Obracam się jak pingwin aby uniknąć poślizgu i rozglądam się wokół. Stwierdziłam brak męża w odległości przynajmniej dziesięciu metrów na wschód, północ, zachód i południe. Wdowa na skale. Ot tak w sekundę. Pohamowałam się przed spojrzeniem w górę bo wtedy oficjalnie miałabym przepustkę do wariatkowa. Gdzie się schował gad paskudny, zachodziłam w głowę. Jeszcze raz przyjrzałam się pokonanej trasie krętej jak sznurek w kieszeni i raptem dostrzegłam niebieską kurtkę gdzieś gdzie nie szliśmy. p. na czworakach skrabał się w moją stronę. Upłynęło trochę czasu gdy znów stałam się żoną. Podczas pomagania chwila nieuwagi dała szansę mężowi na poznanie setki kamieni po drodze w dół. Poślizg był raptowny a trasa została wyznaczona prawami natury a nie zdrowego rozsądku i ciało p. zostało przemieszczone w dół tam gdzie było najbardziej stromo. Może to nie fair ale gdy ktoś się potyka to uśmiech sam przychodzi na usta i wtedy też zachichotałam niewinnie. Gdy już stał przy mnie to nie musiałam się martwić czy żyje bo widziałam, że tak a to, że się pobijał lekko to nic wielkiego. Ruszyliśmy dalej aby zobaczyć wymarzoną skałę ale dalej było coraz gorzej.
Teraz przy zejściu p. szedł pierwszy i asekurował mnie przed potencjalnym ślizgiem na samo dno. Latem to trasa ciekawa i igraszka, zimą natomiast totalna porażka.
Śnieg nie zaskarbił sobie naszej przychylności. Sam fakt jego szalonego i niespodziewanego ataku był dla nas nie do zaakceptowania. Ilość białego paskudztwa też była nieodpowiednia bo było go za mało. Dlaczego narzekaliśmy na dwa lub trzy centymetry pokrywy śnieżnej a nie cieszyliśmy się, że nie dziesięć? Już wyjaśniam. Dziesięć centymetrów dałoby oparcie stopom przed bocznymi uślizgami i moglibyśmy iść dużo szybciej i bezpieczniej. Silny wiatr utrudniał rozpoznanie terenu i ogólnie było do niczego. Nie narzekam, że poszliśmy, że podnieśliśmy rzuconą przez los rękawicę ale zbieg nieoczekiwanych utrudnień zamienił rozkosz ich pokonywania w beznadziejną walkę o każdy metr który przybliżał nas do wyśnionego celu.
- Nie wiem czy jest sens iść dalej. Ta francowata (p. użył innego określenia) skała będzie cała zasypana śniegiem nic nie będzie jak powinno. - Trochę racji było w słowach wypowiedzianych z goryczą. Miejsce które przyciągnęło nas z odległości tysiąca mil i trzymało w uwięzi przez trzy tygodnie w takich warunkach będzie zupełnie inne. No cóż jak już jesteśmy to zobaczymy je w innej odsłonie. Wskrabaliśmy się na kolejną górę i nadszedł czas na chwilę odpoczynku. Usiedliśmy na dwóch kawałkach czerwonej skały. Przed nami było ostre zejście w dół wąskie i koniec jego niknął gdzieś w dali. Po zjedzeniu kalorycznego batona i kilku łykach wody jeszcze raz, kolejny raz, przypatrywaliśmy się z niedowierzaniem mapce ze zdjęciami.
- Ciekawe gdzie my się znajdujemy? - Zapytałam bo oprócz tego, że idziemy w dobrym kierunku nie wiele wiedziałam. Czy idziemy zgodnie z zaleceniami obrazkowego przewodnika czy w nieokreślonej od trasy odległości nie byłam w stanie odgadnąć. p. zaczął grzebać w elektronicznym gadżecie i aż jęknął z niedowierzaniem.
- Przeszliśmy połowę trasy.
- Co???? - Zernęłam na ekranik a potem na mapkę. Słońce ledwo widoczne na nieboskłonie znajdowało się już w innym miejscu niż ostatnio gdy udało mi się je zobaczyć. Szaruga panująca od samego rana miała takie samo natężenie i trudno by zgadnąć czy jest rano, wieczór czy południe. Zaczęłam szukać naręcznego zegarka który dzięki luźnej bransolecie zawędrował gdzieś w okolice łokcia. Dopiero po dłuższej chwili wydobyłam go na światło dzienne. Damskie zegarki mają to do siebie, że czas na nich płynie szybciej gdy wychodzimy na randkę ale tutaj zupełnie inna sytuacja nie naruszała praw wszechświata.
- Jest 15:18. - Przetarłam mokre szkiełko aby upewnić się czy dobrze widzę. Zgadzało się wszystko, zmagamy się z trasą dla dzieci i staruszków już przez ponad trzy godziny i dopiero jesteśmy w połowie drogi. p. zawył, tak zawył jak dziki zwierz z wściekłości.
- Przestań bo przywołasz wilki.
- Czy wiesz kobieto, że musimy wracać. Za dwie godziny tutaj w górach będzie zupełnie ciemno. Nogi połamiemy a wilki i bez mojego nawoływania odnajdą nas i zeżrą. Schrupią kości i nic po nas nie zostanie, no może tylko aparaty. - O wilkach nawet nie pomyślałam ale jedynie o tym, że szczęście nas obrzygało swą chojnością. To nie była nagroda za upór i determinację to były pomyje wylane wprost w twarz. Dzioby na twarzy p. pojawiają się w stanie maksymalnego wkurzenia a teraz miał ich dużo więcej niż zwykle. Nie wiem co myślał i nie pytałam o to. Znaleźliśmy się w sytuacji gdzie albo rozsądek i przeżycie albo szaleństwo do końca i nocowanie w górach. Bez namiotu zamarzniemy nie doczekawszy nawet Nowego Roku.
Wstałam aby przyjrzeć się trasie która jeszcze pozostała przed nami. p. stanął za mną, objął mnie rękami i mocno przytulił do siebie jakby chciał powstrzymać smagający nas śnieg. Zapewne patrzył w tym samym kierunku co ja. W miejsce gdzie mogła znajdować się niedostępna dla nas skała.
- Wracamy. - Usłyszałam cierpkie słowo.
- Wracamy. - Odparłam dumna z mądrej decyzji.