Gdy już uporaliśmy się z niezbyt rozkosznym jedzeniem nadszedł czas wyboru atrakcji na dzień dzisiejszy. Do wyboru mieliśmy wdychanie bagiennych oparów na południowym krańcu Florydy lub spacer po królestwie motyli.
Obydwoje wybraliśmy drugą opcję. Powodów było kilka ale najważniejszym zapewne był fakt, że nie oddalamy się zbytnio od cywilizacji i w razie burczenia w brzuchu będziemy mogli szybko zaspokoić głód po kontrowersyjnym śniadaniu. Byłam pewna, że p. będzie głodny wcześniej niż zwykle.
Uzbrojeni w aparaty ochoczo ruszyliśmy w stronę budynku kryjącego ulotne piękno kruchych owadów. Szłam pierwsza wyciągając nogi bo nie mogłam doczekać się spotkania z motylami. Lubię te owady jako jedyne z brzęcząco bzykającego świata i nawet niebieski motyl jest moim letnim talizmanem w postaci nietrwałego tatuażu. Moje logo na Skypie to również niebieski motyl. Wiele jest gatunków tych kolorowych owadów ale niebieski najbardziej mi przypadł do gustu. Dzisiaj wreszcie będę mogła przetestować mój nowy aparat w warunkach dość wymagających bo fotografowane obiekty będą w ruchu kryjąc się pośród liści i kwiatów.
Zwykłe zwiedzanie nie było nam pisane od samego początku. Po uiszczeniu opłaty wstępu naszymi wejściówkami były stempelki na rękach w postaci niebieskiego motyla. Uśmiechnęłam się bo to przecież mój motyl. Gdy p. poprosił o dwie pieczątki wcale się nie zdziwiłam. Został ostemplowany z wyjątkową troską o jakość. Taka przepustka zezwalała na wielokrotne odwiedzanie tego miejsca. Już byłam przy pierwszych drzwiach, pchnęłam je z impetem bo nie mogłam doczekać się spotkania z krainą czarownych motyli. Kilka gatunków które znałam wcześniej zapowiadały niezapomniane przeżycia. Dla utrzymania motyli w zamkniętym środowisku za pierwszymi drzwiami były drugie w odległości dwóch metrów. Napisy wyjaśniały, że po przejściu pierwszych nie można wrócić aby motyle nie wyfrunęły na zewnątrz. Uruchomiłam aparat bo za szkłem drugich drzwi roztaczał się raj. Widziałam dużo motyli przy wejściu tak jakby chciały grupowo powitać zwiedzających. Wycelowałam obiektyw aby od razu uwiecznić kolory skrzydeł aż tu raptem na ekranie aparatu ukazał się napis oznajmiający, że bateria jest zupełnie wyczerpana. Zamarłam z przerażenia, że nici z mojego polowania.
- Nie wchodzimy? - Zdziwiony p. zapytał gdy wreszcie stanął za mną. Bez słowa pokazałam mu aparat z czarnym ekranem. Zrozumiał od razu. p. odrócił się na pięcie aby otworzyć drzwi ale klamki nie było. Aby wyjść na zewnątrz budynku i dojść do auta po zapasowe baterie musielibyśmy przejść całą ekspozycję. Coś syczało i złościło się w gardle męża. Na nieszczęście następny zwiedzający nie nadchodził abyśmy mogli zawrócić. Palce p. wbiły się w szczelinę pomiędzy skrzydłami drzwi i naparły na przeszkodę z uporem i siłą. Wyglądało to tak jakby chciał otworzyć drzwi windy w ruchu. O dziwo udało się i pędem ruszyliśmy do auta. Zaskoczone kasjerki odprowadzały nas zdziwionym wzrokiem. Czytałam ich myśli które mogły brzmieć mniej więcej tak; “wariaci, przestraszyli się motyli”.
Mój żarłoczny aparat zapewnił nam kilkadziesiąt metrów szybkiego spaceru dla zdrowia. Z dumą pokazaliśmy swe ostemplowane przedramiona i tym razem bez przeszkód drzwi do krainy motyli stanęły otworem bez żadnych przeszkód.
Na powitanie przyfrunęły niebieskie motyle otaczając mnie kołem na wysokości mojej twarzy. Nie mogłam uwierzyć w to co działo się dookoła. Oddałam aparat p.. Byłam jak w transie i nie baczyłam na to czy on zdąży chwycić cenny przedmiot. Wyciągnęłam rękę w jego stronę i po prostu zwolniłam uścisk palców na pasku aparatu. Minęła długa chwila w czasie której tylko oczy mogły poruszać się za zjawiskowymi stworzeniami. Bardzo wolno następowało wyzwolenie się z zauroczenia aby odzyskać władzę w całym ciele.
Motyle, motyle i motyle. Nic nie widziałam oprócz nich. Bawiły się ze mną przylatując blisko i aby nie dać się złapać zwodniczymi ścieżkami uciekały na bezpieczną odległość.
Po głębokim wdechu który mógł wskazywać, że przez dłuższy czas moje płuca były pozbawione dopływu świeżego powietrza wróciłam do rzeczywistości. Tymczasem motyle jakby oswoiły się z nowym intruzem w ich królestwie. Co odważniejsze jednostki albo polubiły mnie albo mój krem do rąk bo kilka z nich usiadło na mych dłoniach.
Nie będę ukrywała, że niebieskie skradły moje serce bo były bardzo atrakcyjne i łatwo dostrzegalne w locie ale dziwiliśmy się, że nie mogliśmy ich odnaleźć siedzących na liściach krzewów lub kwiatów. Gdy trafiliśmy do karmika dla motyli tajemnica znikania została rozwiązana.
Cudowny kamuflaż który nas zwiódł zapewne działa również i na inne zwierzęta. W czasie lotu motyla, intensywnie niebieski kolor jego skrzydeł sprawia, że wydaje się iż jest on cały niebieski. Gdy siedzi i ma złożone skrzydła zamienia się w zupełnie coś innego. Bardziej przypomina korę drzewa i sęki po urwanych gałęziach niż żywe stworzenie. Jego metamorfozę dokładnie widać na tle zielonej podstawki pod talerzem z bananami. Teraz łatwiej było nam znaleźć gdy odpoczywały lub posilały się przed kolejnymi figlami.
Inne gatunki znajdujące się w olbrzymich pomieszczeniach okazały się jeszcze bardziej zuchwałe i ku naszej uciesze siadały wprost na nas. Jeden biały tak polubił p., że nie chciał się od niego odczepić co spowodowało lekkie zakłopotanie bo jak pozbyć się natrętnego motyla gdy inni patrzą. Wydawać by się mogło, że to p. jest główną atrakcją tego miejsca i czułam lekką zazdrość, że to nie ja jestem cała w motylach.
Musiałam wysłać jakiś tajemny sygnał w przestrzeń bo w następnym pomieszczeniu wszystko się zmieniło. Zawarłam tajne przymierze z białym i po chwili ku zdumieniu zwiedzających zostałam królową motyli.
Niepozorne białe motyle pozostaną długo w mej pamięci bo jeden z nich, zapewne negocjator porozumienia, usiadł na obiektywie aparatu i przez długą chwilę byłam na celowniku fotografów znajdujących się w bezpośrednim sąsiedztwie.
Po drugiej stronie jeziorka czekała nas kolejna przygoda z fruwającymi stworzeniami którą opiszę w kolejnym poście.
*****
Duże zdjęcia tutaj.
Wreszcie udało mi się uprosić p. abyśmy zjedli coś w innej knajpie niż amerykańskiej. Po wizycie w kubańskiej restauracji przez długi czas mieliśmy dość komedii pod tytułem etniczna kuchnia. Mnie już minęło dawno ale uraz do wygłupów kuchennych głęboko zapadł w duszy p.. Z drugiej strony to mu się nie dziwię bo uwarunkowania klimatyczne powodują coś bardzo oczywistego; jedz to co rośnie wokół ciebie. Inaczej mówiąc w Chinach chińskie żarcie jest na miejscu ale w USA bufety azjatyckie tracą na popularności i przynajmniej w mojej okolicy zamykane są nagminnie.
Lubię eksperymentować w swojej kuchni i używam przepisów kulinarnych zaczerpniętych ze stron internetowych różnych narodowości. Pojawiły się w mojej kuchni przedziwne przyprawy a zakupy przynoszone do domu przyprawiają p. o dreszcze przerażenia lub wręcz obrzydzenia. Przyznaję, że nie wszystko nam smakowało z mojej eksperymentalnej kuchni i niektóre przyprawy nie zadomowiły się w naszym domu ale część wzbogaca smak naszego menu.
Nadszedł czas na poznanie kuchni peruwiańskiej i dlatego zaciągnęłam p. do La Granja (po polsku Farma). To taki makdonald czyli nie zaskoczy i nie otruje bo istnieje od dwudziestu lat.
Przyjechaliśmy jeszcze przed otwarciem i ku naszemu zaskoczeniu zobaczyliśmy kilka osób oczekujących na otwarcie. To był dobry znak bo jak klienci przychodzą do jadłodajni to oznacza, że dobrze gotują.
Nie ruszyliśmy od razu do kasy aby zamówić dwa dania ze względu na to, że nie mieliśmy najmniejszego pojęcia co serwują zamerykanizowani Peruwiańczycy. Za ladą na ścianie wisiało duże i kolorowe menu czyli standard, kto nie umie czytać zobaczy na obrazku. Drugim aspektem takiej wystawy jedzenia jest to, że zwykle obrazki reklamowe odbiegają od dań serwowanych w danym miejscu. Ładne zdjęcia zaostrzają apetyt i ponaglają do zakupu. Bardzo nam przypadło do gustu takie zachęcanie klienta bo i my kierowaliśmy się właśnie przede wszystkim zobrazowanym daniem a nie jego opisem. Ze względu na to, że Argentyna i USA są najlepszymi krajami na zjedzenie dobrego steka skoncentrowaliśmy się na rybach, krabach i żabach. Skoro takie potrawy są w peruwiańskiej kuchni to dlaczego nie mielibyśmy poznać peruwiańskich smaków. Jak na takie szybkie żarcie to menu było dość bogate. Ja wybrałam owoce morza a p. krewetki z ryżem. Obsługujący nas pan był chyba rodowitym Peruwiańczykiem bo jego głowa ledwo wystawała ponad ladę, mały, pomarszczony prawdziwy Indianin. Przyjął zamówienie i ostrzegł nas, że musimy chwilkę poczekać na przygotowanie posiłku.
p. usiadł sobie i potulnie czekał na zamówioną niespodziankę a ja tymczasem poszłam zobaczyć jakie sosy przygotowane na specjalnym bufecie mogą dobrze współgrać z zamówionym daniem.
Wybrałam dwa i po powrocie do stolika nasze talerze były już gotowe. Przed p. stał kopiaty talerz ryżu o kolorze łososiowym z jedną krewetką średnich rozmiarów na samym szczycie misternie ułożonej piramidy. Mąż jakoś nie rzucił się na późne śniadanie i zaczął obracać talerz aby dokładnie przyjrzeć się konstrukcji wysokiej na piętnaście centymetrów.
Świdrujące oczy badały każdy milimetr i każde ziarenko ryżu o podejrzanym kolorze. Czułam, że albo wyrzuci wszystko do kosza na śmieci jeszcze przed spróbowaniem albo zje odrobinkę aby nie robić mi przykrości. Gdyby nie zjadł śniadania w tym miejscu to musielibyśmy pójść gdzieś indziej. Moje zapewnienie, że jego danie wygląda interesująco nie zrobiło na nim wrażenia i chyba rozsądek zmusił go do innego działania niż wprawianie talerza w ruch obrotowy. Trochę skóra mi ścierpła gdy chwycił widelec i po nabraniu dziesięciu ziarenek ryżu z kopca termitów, jak określił swoje danie, jego usta zamknęły się aby spróbować pokarmu. Żuł długo i namiętnie. Skoro nie wypowiedział się na temat smaku wiedziałam, że nasze poznawanie świata nieznanych nam smaków okazało się olbrzymią porażką. Aby nie pognębiać nieszczęśnika spróbowałam to co znajdowało się tuż przede mną. Moje danie wyglądało inaczej ale obawiałam się, że smak będzie podobny. Trudno mi ocenić czy ostrygi były gotowane czy smażone bo neutralny smak nie wskazywał jednoznacznie na którąkolwiek formę użytą do ich przygotowania.
Omółki były o wiele lepsze a krewetki znów byle jakie i twarde co oznaczało, że zostały przygotowane dużo wcześniej i trzymane w garze aby były ciepłe. No coż, pomimo tego, że mój ryż był innego koloru to smakował tak samo jak ryż na talerzu p. z tą różnicą, że był bardziej sypki. Ile było uciechy gdy p. znalazł drugą i ostatnią krewetkę trudno po prostu opisać. Zupełnie zrezygnowany do tej pory, nieoczekiwanie wpadł w rozkoszny stan ducha. Jego dobry humor świadczył o zdrowym podejściu do zaistniałej sytuacji i pogodzeniu się z faktem, że spożywa takie danie jakie prawdopodobnie smakiem i proporcjami składników odpowiada przeciętnemu Peruwiańczykowi zamieszkującemu wysokie Andy albo takiemu który mieszka w USA. Gdy ofiarowałam mężowi jedną ostrygę zaczął nawet żartować. Dzielny p. bardziej bawił się jedzeniem niż jadł ale postanowił zjeść tyle zemsty Majów aby wytrzymał bez narzekania do późnego obiadu. Jeszcze nie wiedzieliśmy czy pojedziemy na bagna czy do wielkiej klatki aby oglądać cudowne owady ale jedno było pewne; drugi posiłek w dniu dzisiejszym będzie obiado-kolacją. Spóźnionym posiłkiem po całodniowej wycieczce a na talerzach nie będzie etnicznych wygłupów!