1

niedziela, 29 sierpnia 2010

... z trasy 2

Przezywamy nasze letnie wakacje jakby na zlosc samym sobie jest cudownie ale zimno. Nie chce udawac bohatera i zamieszczam zdjecie z plazy w Oregonie. To za mna to sina zimna mgla i kawalek odlotowego wybrzeza.
 Dzisiejsza noc spedzamy w Kalifornii ale ciagle jest zimno. Ciag dalszy nastapi gdy palce mi sie rozgrzeja na sloncu. Mam nadzieje, ze bedzie to juz jutro. 

sobota, 28 sierpnia 2010

Na żywo z trasy 1

Ucho od kubka nie jest w stanie być nawet lekko cieple przy parzeniu kawy w Oregonie. Jest cudownie i przeraźliwie zimno jak dla nas z wilgotnego i ciepłego Chicago. Nie będę opisywała dokładnie co przeżyliśmy tylko zdaje relacje ze jesteśmy rozczarowani iz nie da się korzystać z plaży w kostiumie kąpielowym. Mile widziane są za to zimowe kurtki i cieple długie spodnie. Do pozowania do zdjęć byłam w stanie rozebrać się do cienkiego "body" aby zbytnio nie straszyć. Tak ogólnie to ubieram się jak na narty tylko obuwie inne. Widoki przecudowne. Z zazdrością spoglądam na olbrzymie fale Oceanu Spokojnego i wysokie góry porośnięte lasami. Nasz pierwszy nocleg w Południowej Dakocie w Badlands to kolejne ekstremum. 35°C i huragan przy którym halny to szczeniak karmiący się mlekiem matki. Humor nas nie opuszcza  i pogodnie znosimy mgły i chłód. Dzisiejszej nocy było tylko 8°C !!! Pozdrawiamy wiernych czytelniko-podroznikow. Dzisiaj ogladanie Crater Lake uniemozliwila nam mgla wspomagana sniegiem przy temp 2°C. Dziwny ten Oregon.

środa, 18 sierpnia 2010

Trzy tygodnie

Kolejna trasa wakacyjna trochę nas przeraza. Uściślając powyższe stwierdzenie to przeraza nas jej długość. Jedyne 10.000 kilometrów. W planie mamy wodospady w Washington oraz Oregon. Góry i lasy w Oregon oraz plaże Oregonu i Kalifornii. Chcemy piszczeć oponami na krętych uliczkach w San Francisco i przejechać przez największe drzewo w Sequoia Park. Pozniej koniecznie do Yosemite Park aby na własne oczy zobaczyć najwyższy wodospad w USA. Już wcześniej obiecaliśmy sobie i wam drodzy uczestnicy naszych podroży, rozwiązanie zagadki wędrujących kamieni w Dolinie Śmierci, ktorej nie ominiemy. Mamy zamiar zobaczyć Hollywood i pospacerowac po Sunset Ave. w Los Angeles.
Skoro bliskość nocnej rozpusty i hazardu będzie tak blisko to oczywiscie bezsenna noc spedzimy w Las Vegas. Sadze, ze po tych przeżyciach będę już miała dość i z przyjemnością zrelaksuje się w solankach Słonego Jeziora w Utah. Planujemy trzy tygodnie na to wszystko. Już wiem, ze wrócę wycieńczona i minie kolejny tydzień zanim zacznę normalnie funkcjonować w rzeczywistym świecie. Zabieramy ze sobą mini laptopa aby w miarę na bieżąco informować was o przebiegu naszych wakacji. Nie obiecuje, ze będzie to regularnie ale na pewno po powrocie odezwę się natychmiast. 
Niniejszym, zatem, ogłaszam trzytygodniową  przerwę wakacyjną. Do zobaczenia.

sobota, 14 sierpnia 2010

Sezon ogórkowy 2

Pozostawiając Chicago tym, którym nie chce się pojechać dalej od miasta albo lubią gwar i tłum, my znaleźliśmy spokojne miejsce w Illinois State Beach Park. 

Tutaj zupełnie coś innego, prawie puste plaże i jest gdzie pospacerować. Długa plaza ciągnie się aż do granicy ze Stanem Wisconsin. Aby znaleźć się z dala od wielkomiejskiego zgiełku musimy stracić godzinę na dojazd autostrada. Czasami trochę dłużej jak napotkamy zbyt dużo aut po drodze. Zwykle zaczynamy od południowego krańca tego Parku Stanowego. 
Wydmy porośnięte są małymi drzewami i płożącymi się iglastymi roślinami.  Z daleka i z lekkim przymrużeniem oka przypomina mi to afrykanska sawannę. Stąpam dość ostrożnie bo rosną tutaj rośliny jakby z innej strefy klimatycznej. 
Pierwszy raz nie mogłam uwierzyć w to co widziałam. Kaktusy w takim klimacie? Lato jest gorące wiec kaktusy mogą być ale przecież przychodzi zima podczas, której temperatura niekiedy osiąga minus dwadzieścia piec stopni Celsjusza. Nie mieści mi się to w głowie jak to możliwe, ze nie zmarzną. W jakiś cudowny sposób kawałek tej mistycznej rośliny znalazł się pod naszym oknem i o dziwo rośnie do dziś. Zimę spędza pod śniegiem lub smagany jest lodowatymi wichrami. Żyje i cieszy się dobra kondycja. Do towarzystwa przywieźliśmy większą opuncje z teksańskich prerii, która tez zakwita. 
Rosnące tu rośliny jak żyjące zwierzęta wprawiły mnie nie raz w osłupienie. Razu pewnego p. odniósł niebywały sukces i wyrwał mnie silą z domu bardzo wcześnie rano. Na plaży byliśmy około ósmej trzydzieści. 
Dookoła ani śladu człowieka, cicho i spokojnie. Stojąc na wydmie widziałam zarówno niekończące się jezioro jak niedaleki las po przeciwnej stronie. Jakiś dziwny kształt przemieszczał się po wydmach. Staliśmy akurat w bezruchu podziwiając budzący się dzień. Zwierze biegło od lasu w stronę wody. To na pewno nie był kojot bo akurat z kojotami jestem oswojona. Widziałam ich setki zarówno w okolicach gdzie mieszkam jak i na Dzikim Zachodzie. 
- Wilk? Popatrz wilk! - Pytająco, autorytatywnie stwierdziłam. W tym czasie wilk stanął na najwyższej części wydmy przed sama plaza. Rozejrzał się dookoła i jego uwadze nie uszły dwie postacie znienawidzonego gatunku. Zawrócił i pobiegł do lasu. Co do wilka nie mogłam się mylić bo znam te dzikie zwierzęta z naszych zwariowanych wycieczek w dziewiczych lasach Wyoming. Niedźwiedzie tez znam ale o tym jak p. popisał się nieograniczona głupotą i poleciał za niedźwiedziem z aparatem fotograficznym nie będę pisała bo wstyd.
- Wystraszyłaś biedaka na śmierć, widziałaś jak uciekał przed tobą. Najwyraźniej on się ciebie bal.
- Mnie? Chyba żartujesz. Gdym cie nie znała od tylu lat tez twój widok by mnie przeraził, wilkowi się dziwisz.
- Pamiętasz jak zabrałem cie na polowanie na grzechotniki? Pamiętasz ani jednego nie znaleźliśmy. Jak bylem tam sam to były ich tysiące. - Z wyrzutem odciął się p..
- To bardzo się ciesze, ze odstraszam węże bo wcale nie miałam ochoty spotkać ani jednego, boje się węży jak nie wiem co. Twoje pomysły czasami mnie przerażają bardziej niż Grizzly.
- Zaklinaczka węży. - Kto wie jak długo trwała by taka bezsensowna wymiana naszych poglądów gdyby nie nadjechał strażnik na wszędołazie i jego wzrok karcący dal nam do zrozumienia, ze po wydmach raczej się nie chodzi. Zeszliśmy na piasek na którym pozostał ślad opon jego pojazdu. 
Pogoda zapowiadała się wspaniale. Niebo lazurowe z jedna chmurka jakby muśniecie już wysychającego pędzla z biała farba. Dziewiąta rano, dla mnie to początek dnia ale dla pracowitego słońca to kolejna godzina prażenia planety ziemia zwanej. Rozkokosilismy się nieopodal rzeczki. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego "cuda" i daje słowo, ze pierwszy raz zbaraniałam. Zrzuciłam cywilizowane ciuchy i rozpoczęłam przysposobienie samoobronne nakładając gruba warstwę kremu z maksymalna zawartością filtru UV. Nie bacząc na lodowata wodę chłodziłam systematycznie swoje ciało abym nie dostała niespodziewanego udaru i ataku nerwowego bo jeszcze słyszałam słowa ukochanej osoby. Zaciekawiło mnie czy ja straszę tylko lądowe zwierzęta swym wyglądem, może wodne tez? Zawsze to coś, przecież mogę się wynajmować jako straszydło na rekiny. Już sobie wyobraziłam, ze dostaje tysiąc dolarów za pół godziny podwodnego straszenia ale wtedy przypomniała mi się historia z pijawkami i kolorowe wizje w zielonej barwie odfrunęły jak stado spłoszonych mew. Pozostaje mi tylko lad ale tutaj straszydeł jest co niemiara i postanowiłam na razie nie zmieniać swojej pracy.
W zależności od opadów rzeka ta widocznie zwiększa swa głębokość. Żyją w niej żółwie i najrozmaitsze ryby. Jak wspomniałam rzeka kończy się na plaży wiec dostęp do niej jest niesłychanie łatwy. Po jej drugiej stronie jest ścisły rezerwat i tam już wstęp wzbroniony. Bardzo niejasno informuje o tym wyblakła tablica oddalona od plaży. To bardzo dobry pomysł umieścić zakaz gdzieś tam a przestrzegać go tutaj. Brawo! W ten właśnie sposób o mały włos nasze oszczędności zasiliły by konto Parku Stanowego. Przyłapani na drugiej stronie rzeki przez strażnika wprawiliśmy go w zakłopotanie zasypując go pytaniami na które nie potrafił odpowiedzieć i chyba zapomniał o mandacie bo puścił nas z upomnieniem, ze następnym razem... Cos jednak musi być w tym miejscu skoro rośnie tu ponad dwa tysiące gatunków roślin nigdzie nie występujących w Illinois. Rzeka jest mała i nieruchawa.
Woda w niej jest cieplutka choć nie za czysta jak to w rzece z której woda wycieka do Jeziora Michigan poprzez nieszczelne dno a nie wierzchem. Patrząc na nią mam wrażenie, ze woda stoi i nie jest to rzeka. 
Gdy wody w niej jest tyle, ze do jeziora jest bardzo blisko p. przekopuje połączenie. Bardzo wąska stróżka wody poszerza się szybko zamieniając się w rwący potok na samym początku a później już w szeroka rzekę z normalnym ujściem. Zabawy jest co niemiara. Kierując się na północ musimy przejść obok hotelu i kempingu gdzie ludzi jest więcej niż nad nasza rzeka i docieramy do nieczynnej już elektrowni atomowej. Czego to ludzie nie wymyślą aby uprzykrzyć życie innym. Kto wpadł na pomysł aby w takim miejscu budować coś tak okropnego. Idąc ciągle na północ napotykamy kolejna rzekę która jak poprzednia kończy się na piasku plaży. 
Widać to tutaj jakby naturalne i powszechne zjawisko. Wspaniała plaza kończy się w porcie na samej granicy stanów Illinois i Wisconsin. Nie jest to port rybacki lecz rozrywkowy. Niektóre lodzie i motorowe jachty są wizytówką bardzo zamożnych ludzi. Inne natomiast należą do zwyklych zjadaczy chleba z marynarskimi upodobaniami. W soboty i niedziele ruch tam jak na Marszałkowskiej w piątkowe popołudnie. Zwinne skutery wodne uwijają się pomiędzy łodziami jak wściekle osy. Najbardziej podobają mi się spadochroniarze z deska do pływania u nóg. Przy odpowiednim wietrze wyczyniają harce i swawole. Ich kolorowe parasole wesoło kontrastują z błękitem wody i nieba. Zupełne odludzie zaskakuje znajdowanymi na brzegu przedmiotami wyrzuconymi przez fale. Oprócz zdechłych małych rybek, których nazw nie znam i olbrzymich łososi po szare mewy trzykrotnie większe niż polskie aż po bukiet balonów. 
Woda w jeziorze jest przeważnie krystalicznie czysta, czasami zdarza się napływ glonów ale taka sytuacje można napotkać raz góra dwa razy do roku. 
Gdy temperatura wody wzrasta małe rybki umierają nie zdążywszy się przystosować do gwałtownej zmiany i cale wybrzeże wyścielone jest dywanem ryb. Jest ich tak wiele, ze nawet ptaki już ich nie jedzą. 
Woda kusi i zaprasza na kąpiele ale baczna na zdradliwe promienie słoneczne wielokrotnie uciekam się do osłaniania ramion cienka bawełnianą bluzka. Może to was dziwić ale przekonałam się, ze z tutejszym słońcem musze obcować bardzo ostrożnie. 

czwartek, 12 sierpnia 2010

Sezon ogórkowy 1

   Cieple i długie lato sprzyja weekendowym wyjazdom za miasto. Na ochłodę najlepsza jest woda. Siedzenie w ochładzanym domu tez jest wyjściem z sytuacji lecz po zimie, którą chętniej spędzamy w pomieszczeniach, taka opcja na dłuższą metę nie sprawdza się. Jezioro wielkie jak dwa morza to jakby optymalna ilość  wody do kąpieli. Z dostępem do niej jest jednak krucho. Nie mam oficjalnych statystyk ale na oko biorąc to około 80% wybrzeża w Illinois jest własnością prywatna i dostęp w te miejsca jest oczywiście niemożliwy. Reszta to ogolnodostepne Parki Stanowe i plaże publiczne. W okolicach Chicago temperatura Jeziora Michigan nie rozpieszcza i staje się znośna dopiero po połowie września. Wtedy kąpiel staje się przyjemnością a nie przymusem. Do chicagowskiej plaży najprościej pojechać autem lub kolejka do centrum i po pięciominutowym spacerze już jesteśmy na publicznej plaży. Ludzi tam co niemiara i wydaje się, ze ludzi jest tyle co kamieni na plaży, piaszczystych odcinków jak nad Bałtykiem jest jak na lekarstwo. Czy można polubić takie miejsce? Z braku wyboru pewnie tak, jednak wybór istnieje. Jedyny pobyt na zatłoczonej plaży wspominam w taki oto sposób. Przyjechaliśmy w miarę wcześnie aby powrócić do domu przed zmora korków w godzinach popołudniowych. Prosta zasada przyjazd przed korkami i powrót również przed nimi. Rzucam ręcznik na wybrane miejsce a obok niego resztę naszych rzeczy. Wraz ze wzrostem odległości od dobytku rośnie również obawa o jego stan posiadania. Powstał istny paradoks wspólnego spędzania czasu. Przyjechaliśmy razem i pewnie wrócimy do domu we dwójkę jeżeli wcześniej żadne z nas się nie utopi. Cały urok szlag trafił gdy uświadomiłam sobie, ze w żadnym wypadku nie możemy wspólnie oddalić się od wybranego miejsca. Uchwyciłam niemile spojrzenia. Zawsze tam gdzie są różnice w stanie posiadania znajdzie się również złodziej. Nie jestem mistrzynią gminy w sprincie aby dogonić moja torebkę uciekającą wraz z wygimnastykowanym nastolatkiem. Co z tego, ze zapamiętam jak wyglądał domniemany złodziej i opowiem policjantowi, ze był młody, ładnie opalony i miał spodnie w kolorze szaro-czarnym w czerwone paski. Nawet to ze miał fryzurę taka sama jak wszyscy młodzi dookoła nie pomoze w zidentyfikowaniu "szybkich nóg". Milionów nie nosze na co dzien bo ich nie mam i nie zabieram jakieś wyrafinowanej biżuterii na plażę ale nawet zwykłej torebki z kluczykami do auta szkoda i kłopot co niemiara. Na dodatek wszystkiego to (chyba) wszystkie auta maja kluczyki z pilotem do zdalnego otwierania. "Szybkie nogi" mogą polecieć na parking i klikając pilotem odnaleźć auto w sekundę. Dalej już nie chciałam rozmyślać bo widziałam same ciemne strony tego wyjazdu. 
 - To ja sobie poleżę przez pół godzinki i wracamy. - Stać mnie było tylko na tak długi okres pilnowania ręcznika w cudowny sobotni dzień. Świetny pomysł przerodził się w porażkę. Ze zrozumieniem p. potakująco kiwnął głową. Rozumielismy sie bez szczególnego tłumaczenia powodów takiej decyzji. Rozłożyłam swoje ciało na plecach tak wygodnie jak potrafiłam, uprzednio pozbywając się kamieni ukrytych do tej pory pod ręcznikiem a poprzez okulary obserwowałam baranki na niebie. Starałam się nie zwracać uwagi na przeskakujące przeze mnie dzieci a fakt, ze za nimi jak za kometa ciagnie się nie ogon a wywrotka piasku, z zaciśniętymi zębami ignorowałam. Zwrócić uwagi nie ma jak bo tutaj dzieci są traktowane jak największe święte krowy. Wszystko im wolno i rodzice są wprost zachwyceni zachowaniem się swych rozbrykanych pociech. Oglądam wiec chmurki i staram się nie dać się zwariować tej idiotycznej sytuacji. W łóżku mogę gnić cala dobę, kawa, herbata, TV, książka i komputer to moi sprzymierzeńcy w łóżku. Jeżeli dodać do tego jeszcze jakiś alkoholowy drink to już jest raj. Nie muszę wtedy jeść obiadu bo nie tracę kalorii. Na plaży jednak po piętnastu minutach zaczynam szukać wykrętów aby się poruszać. Brzuch już pewnie się zarumienił wiec teraz kolej na plecy. Usiadłam i spojrzałam na znudzonego p. Wokół niego było gęsto jak w czasie oblotu matki z cala świtą pszczół wokół ula. Ludzi już jakby dwa razy więcej, w każdym wieku i z całego świata na raz, wszystkie kolory skory. Istna Wieża Babel. Przekręciłam czapkę daszkiem do tylu i na kolejne piętnaście minut zamierzałam przysmazyc mój zadek. Przewracam się na brzuch i zamiast w niebo, teraz patrze prosto w pomarszczone majtki pomiędzy nogami nowo zaległego amatora kąpieli słonecznych. Czy tak ma wyglądać spędzanie weekendu na plaży? Jak sprężyna podskoczyłam na równe nogi i po sekundzie byłam spakowana i gotowa do odwrotu.  
- Dzięki Bogu!!! Kobieto to jakiś horror a nie plaża. - Pogratulował mi p. i wziął torbę plażową umykając przed tłoczącym się tłumem. Od strony parkingu nadciągała lawina złaknionych wypoczynku ludzi. Uciekliśmy na trawnik aby nie zostać starowanymi przez rozszalałe stado. Miałam wrażenie, ze całe Chicago płonie i zamieszkująca je ludność biegiem podąża w kierunku wody aby uratować swoje życie. Chyłkiem i okrężną droga dotarliśmy do samochodu. Puste miejsce po naszym aucie natychmiast zostało zajęte przez jeden z wielu krążących bezustannie samochodów w poszukiwaniu wolnego miejsca. 
 - Skąd tyle ludzi? W życiu nie widziałem takiej chmary. - Mruczał pod nosem zdegustowany p. - Płaci im ktoś za to? - A nam kto zapłaci za stracony czas i skrzywienie poczucia piękna przyrody, no kto? 
Uciekamy z miasta, nie jest późno i za godzinę będziemy sami i tylko mewy będą nam towarzyszyły.

piątek, 6 sierpnia 2010

Coca-Cola i pranie gotowe.

Już od samego rana było ciepło i z (nie)chęcią dałam się wywlec z namiotu. W środku ciepło i na zewnątrz tez ale wiecej tlenu. Cudowny klimat dla reumatyków bo temperatura odpowiednia dla podeszłego wieku i brak wilgoci. Już rozbudzona po prysznicu zabieram się do przygotowania porannego posiłku. Jakimś cudem moje chłopaki przestają być wybredni na wakacjach. Za bardzo nie ma w czym wybierać i nie muszę kombinować. Dla każdego to samo i już. Wik jeszcze dłużej się budzi niż ja i na nasze "wstawaj" reaguje w zwolnionym tempie. Śniadanie czeka na stole i zaczynam się wkurzać bo do smakołyków przymierzają się również muchy. Macham, przykrywam i ponowne "wstawaj" daje znikomy rezultat. - Jak on może wytrzymać taki upal w namiocie. - P. zawsze rano jest pierwszy na nogach. I mówi tak głośno aby Wik słyszał. - Śniadanie czeka jeszcze trzy minuty a potem śmietnik się naje do syta. Zaraz wyjeżdżamy! - Poskutkowało.
Dzisiaj jedziemy na spotkanie z kolejnym kanionem o wdzięcznej nazwie "muł". Nic do auta nie pakujemy oprócz swoich ciał i wody oraz lekkostrawnej przekąski odpornej na upały. Ja do kolacji nie muszę jeść ale oni na pewno zgłodnieją. My już jesteśmy gotowi i tylko czekamy na Wika, który jest akurat pod prysznicem. Robie kolejna kawę i drinka dla siebie bo p. dzisiaj wspaniałomyślnie i dobrowolnie jest kierowca. Trzeba przecież się odkazić. Jak bronic się przed zarazkami rewelacyjnie rozwijającymi się w takich warunkach? Zawsze przychodzi mi na myśl nasz rodzony dziadek, który ciągnął swoje ciało przez kilka lat w tropikach Indii, Laosu, Wietnamu i Birmy. Słysze jego opowiadania o jedynym sposobie przetrwania. Dużo koniaku albo whisky i dużo wody butelkowanej. Bron Boże świeże owoce i źle wysmażone mięso. Lepiej popaść w nałóg i przeżyć niż zarazić się jakimś świństwem i umrzeć. Ja tez tak myślę, w nałóg jeszcze nie wpadłam i posłusznie postępuję jak dziadek radził. Moim ukochanym napojem wyskokowym jest garść lodu zalana jaśkiem wędrowniczkiem i dopełniona coca-cola. Nie czuje głodu przez kilka godzin po takiej bombie kalorycznej. W kempingowych warunkach najwygodniejsza jest cola w puszkach, jedna wystarcza na dwa drinki. Popijamy sobie kawkę czekając na nasze dziecko. Ja postanowiłam skończyć puszkę i nie marnotrawić smakowitej trucizny. Akurat Wik wrócił i poprosił o cole. Zaczęłam szukać kolejnej puszki, szklanki i resztek lodu gdy p. wspomniał, ze warto by zamknąć namiot aby jakaś jaszczura nie spała razem z nami. Byłam akurat na nogach i przed jego zamknięciem poprawiłam śpiwory i poduszki. Puszkę coca-coli oczywiście zostawiłam w środku. Znalazłam kolejna puszkę o którą prosił Wik i wlałam cała do szklanki. Z moich resztek przyrządziłam sobie kolejnego drinka. Wieczorem, po Bear Mountain i Mule Canyon wracaliśmy lekko wygłodniali. W perspektywie mieliśmy zamiast obiadu, kolacje w restauracji. Po zaparkowaniu auta okazało się, ze tylko ja nie jestem gotowa bo musiałam się przebrać. Aby nie robić oficjalnego strip-tease postanowiłam przebrać się w namiocie. Z wieczornymi ciuchami na lewej ręce odsuwam zamek namiotu i pakuje swe ciało do środka. Pierwsza wsunęła się wolna ręka i oparła się na kleju rozlanym po śpiworach i ścianach naszego letniego domu.
 - O cholera! - zaklęłam dodając jeszcze inne słowa z bogatego słownika mojego małżonka. - Co to za świństwo? - Pytałam jeszcze nie uświadamiając sobie kataklizmu. P. już wtykał głowę do środka. On dopiero zaczął bluźnić i nawet nie omieszkał pominąć mojej skromnej osoby. 
- Coca-Cola. Wybuchła puszka Coca-Coli. Niech to szlag trafi, wszystko do prania. - Nawet Wik z zainteresowaniem dołaczył aby zobaczyć niecodzienne zjawisko. 
- Dajcie kasę to ja pójdę coś zjeść. - Bardzo rozsądnego mam syna, w ten dyplomatyczny sposób zniknął nam z oczu i nie brał udziału w porządkach. Cisnęłam wieczorowe ciuchy do bagażnika i chwyciłam ręcznik aby usunąć lepkie pozostałości po wybuchu. - Na sucho nie mamy szans. - Stwierdziłam po chwili. Wypiliśmy dwie kawy zanim wzięliśmy się za dokładne mycie namiotu, śpiworów i materacy. 
- Musiało być "dość" ciepło jak nie wytrzymała puszka. - Mnie tez zainteresowało ile stopni potrzeba aby najpierw zdeformować puszkę a potem doprowadzić do jej rozsadzenia. Gdy uporaliśmy się z nieoczekiwanym bałaganem było na tyle późno, ze skoczyliśmy na jednego głębszego i frytki do pobliskiej knajpy przed którą kilkadziesiąt osób, każda z piwem w ręce, wsłuchiwało się w koncert jakieś grupy rockowej. Dołączyliśmy do nich zapominając o suszącym się praniu i o osamotnionym dziecku. 
  Wik oczywiście długo w noc został pochłonięty przez internet, nie miał się do czego spieszyć. Trzeba poczekać przynajmniej aż materace wyschną.

czwartek, 5 sierpnia 2010

Mule Canyon - Kanion Muła

 Rozpoczęliśmy dzień niespodziewaną wizytą na górze a teraz czeka nas wspaniała wędrówka po kanionie.
  Mamy do wyboru bardziej i mniej cywilizowaną drogę aby dojechać do Kanionu Muła. Tym razem wybraliśmy tą dla normalnych ludzi ze względu na to, ze już parę godzin nam umknęło z naszego planu. Patrząc na mapę zauważyliśmy, ze będziemy przecinać pasmo skal ciągnące się przez wiele mil. Nikt z nas nie przypuszczał aby było co oglądać tym bardziej, ze kanion do którego zmierzaliśmy miał nas oczarować. Nasz osąd był jednak przedwczesny. 
  W miarę zbliżania się do pasma skal okazało się, ze jest to tektoniczny uskok. Bardziej obrazowo tłumacząc to jakby talerz pękł na pół i jedna cześć unosiła się nad drugą pod niewielkim katem. 
  Ucieszył mnie kawałek pobocza gdzie mogliśmy zatrzymać się aby zrobić zdjęcia. Chcemy jak najszybciej dojechać do celu naszej dzisiejszej wycieczki wiec ruszamy z kopyta. 
  Pozostawiając za sobą przecinkę w skale podążamy do wymarzonego celu. Raptem p. zatrzymał się, mówiąc co widzi we wstecznym lusterku, abyśmy i my mogli to zobaczyć. 
  Wjazd do kanionu przejechaliśmy, a jakże, mało widoczna dróżka nie zwrocila naszej uwagi. Szukaliśmy czegoś monumentalnego. Nasze elektroniczne uradzenia wskazywały, ze jesteśmy za daleko ale my nie widzieliśmy żadnego zjazdu. Wracaliśmy dużo wolniej i raptem okazało się, ze jest zjazd ale bardzo wąski i pod bardzo ostrym katem. Wreszcie jesteśmy na właściwej drodze do fotograficznego raju. Widoki miały nas powalić na kolana i oczy wyłaziły nam jak ślimakom. Przejechaliśmy przez mały mostek i tym razem nie przegapiliśmy tablicy informacyjnej. Wynikało z niej, ze właśnie tutaj jest kanion. Niech mnie wściekła ges kopnie jak to jest to czego oczekiwaliśmy. Wyschnięty potok z kilkoma drzewami nie wzbudził w nas innego uczucia jak zdziwienia. 
- To ma być obiekt naszego zachwytu? - Z niedowierzaniem burknął p. Tablica uparcie informowała o tym, abyśmy zostawili pojazd i ruszyli dnem rzeki. P. rzucił się na mapę i prawie dotykał ją nosem. 
- Jak pojedziemy dalej wzdłuż kanionu to trafimy – tu wskazał palcem jakiś punkt na mapie – na środek kanionu i może tam będzie coś do zobaczenia. - Pytająco spojrzał na mnie. 
- Wszystko inne będzie lepsze niż to co widzę, jedziemy. - Stanowczo podjęłam decyzje bo przecież już jesteśmy na miejscu, które niestety rozczarowało nas dokumentnie. Nikt z nas nawet nie pomyślał o aparacie fotograficznym. Doprawdy nie było gdzie skierować obiektywu, kicha totalna. Jedziemy zatem wzdłuż kanionu oddaleni od niego o jakieś pół kilometra, droga piaszczysta i kamienista ale jeszcze jest znośnie. 
  Po obydwu stronach rosną ledwo żywe krzewy i drzewa. Sucho tutaj i upalnie. Wspinając się ciągle w gore dotarliśmy do miejsca gdzie droga zaczęła sprawiać nam trudności. Wyjechaliśmy na jakieś wzgórze i p. koniecznie musiał pobiec „na strone”. Widok doskonały ale nie na kanion. W dali dostrzegłam namiot i kempingowy VW bus. 
  Z aparatem zaczęłam dokumentować co widziałam. Moją uwagę zwrócił zając olbrzymich rozmiarów siedzący jakby w dziupli pod drzewem, dziwnym drzewem.
  Zupełnie niedaleko rosły kaktusy o kolcach długich jak ludzki palec. 
 Pustynne, małe jukki, które w Ameryce noszą nazwę Joshua Tree jakby prosiły o szklankę wody. 
 Dalsza część trochę nas zaskoczyła gdy okazało się, ze tym samochodem dalej nie pojedziemy. P. był wściekły i pomstował na wszystko dookoła. Otaczający go świat zrobił mu na złość. - Ale wybrałeś trasę. - Sarkastyczny ton, który niechcący wyrwał mi się z ust doprowadził p. do szału. Wszystko było nie tak, za ciepło, gdzie są te widoki zapierające dech w piersiach, dalej tylko piechotą a jest już dość późno. 
  Największą radochę miał Wik bo położył się na drodze i powiedział, ze spokojnie możemy go rozjechać. P. mruczał, syczał aż wreszcie wymamrotał: – Po powrocie kupie Jeepa. - I rzeczywiście kupił. Później okazał się najbardziej znienawidzonym pojazdem na świecie.
Minęła nam ochota na zwiedzanie kanionu tym bardziej, ze jesteśmy dużo wyżej i rzeka tutaj musi być jeszcze węższa niż tam przy mostku. W ten oto sposób nasz wyjazd zakończył się totalnym fiaskiem. Nasza noga nie spoczęła w Kanionie Muła. Do Moab wróciliśmy na pózną kolacje, zamiast relaksu czekała nas pracowita niespodzianka ukryta w namiocie.