Czternaście lat minęło jak jedna chwila i znów jesteśmy w Grand Canyon. Od momentu powstania bloga czułam obawę, że opisanie pobytu w Wielkim Kanionie przerasta moje możliwości. Do tej chwili mam takie samo wrażenie, że polegnę opisując potęgę kanionu wyrzeźbionego przez rzekę Colorado. Ani opis ani zdjęcia nie oddadzą siły przyrody więc potraktujmy tekst tego posta jako pogaduszki staruszki i popatrzcie sami na nieskończoną przestrzeń i potęgę przyrody, chwila zamyślenia da więcej niż setka słów.
Grudniowa, lekko pochmurna pogoda nie obiecywała kąpieli słonecznych jak lipiec przed laty i z wielką obawą ruszyliśmy na spotkanie największej dziury w ziemi na świecie.
Zderzenie z rzeczywistością nie było zaskakujące bo kanion wydaje się taki sam ale osoby przyczyniające się do powstania tego posta trudno rozpoznać po latach. Może dlatego, że czternaście lat to kupa czasu a może dlatego, że grudzień znacznie różni się od lipca i kurtki którymi byliśmy okryci nie należą do najbardziej twarzowych wdzianek.
Nawyk włażenia w niebezpieczne miejsca pozostał mi do dziś i wiem, że jeszcze nie raz usłyszę naganę, ostre słowa przepełnione troską.
Turystów tu zawsze dużo i z każdego zakątka świata. Spotkać można mnichów z klasztoru Shaolin, gorące azjatki i ich partnerów oraz szczelnie ukrytych w zimowych ciuchach ludzi którym po prostu jest chłodno.
Ktoś powie, że obecnie żyję z innym facetem ale to ta sama niespokojna dusza która wkurza mnie prawie codziennie i dopinguje do działania gdy życie wylewa na mnie pomyje. Razem przetrwaliśmy eony emocji i teraz tworzymy mur którego nie sforsują byle jakie przeciwności.
Lata minęły, Grand Canyon pozostał prawie niezmieniony tak jak nasze postanowienie aby z upływem lat być tak samo zwariowanym jak kiedyś przed laty.
Przesyłam Wam wszystkim gorące pocałunki i obiecuję, że ciekawych miejsc nie zabraknie na tym blogu przez jeszcze przynajmniej naście lat.
Ataner zawsze znajdzie coś ciekawego.
Latem udało się nam uchwycić ślady pozostawiane przez owady na piaszczystej pustyni.
Zwykle nie wracamy w te same miejsca ponownie bo tych które są na liście
"do zobaczenia" jest aż za dużo. Pink Coral Dunes to jeden z wyjątków.
Będąc tam pierwszy raz nie mieliśmy czasu aby nacieszyć się tym miejscem
i obiecaliśmy sobie, że przyjedziemy tu jeszcze raz nie wiadomo kiedy.
Okazja nadarzyła się w zeszłym roku w grudniu. Tak, to prawda mam takie
opóźnienie w relacjach z wakacji, że aż wstyd się przyznać. Krótki spacer po przedmieściach różowych wydm parę lat temu wryło się w naszą pamięć jako miejsce warte powtórnej wizyty.
Wydma którą postanowiliśmy zdobyć nie była jakaś super wysoka i super atrakcyjna ale jednak......
.....przed wyruszeniem w trasę warto się zrelaksować.
- Ruchy, ruchy Ataner! - Och jak mnie wkurza ten facet. Przysiadłam na chwilę bo mi perspektywa nie robiła na stojąco a tu od razu, że odpoczywam. Moje poświęcenie nie zostało docenione i pomimo tego, że właśnie robiłam zdjęcie p. aby ładnie wyszedł na tle nieba dostałam burę. Tak właśnie artyści są traktowani i nie zrozumiani umierają.
Spacer doprawdy okazał się bardzo atrakcyjny bo i widoki wokół jakby ktoś rozlał żółtą farbę to również zachowanie p. zaczęło mnie interesować.
Czy z wiekiem dziwactwa które codziennie toleruję zaczynają mnie wkurzać. Czy ze mną coś nie tak czy z tym objektem na zdjęciu. Po co takie cyrki z zakładaniem kurtki na głowę. Wieje co prawda jak cholera ale do tej pory nikomu z nas wiatr nie przeszkadzał i jedynie kapelusze lub czapki trzeba było mocniej wciskać na głowę. Kłamię, była taka sytuacja, że zaatakował mnie wiatr złożonym parasolem na Florydzie ale to był wyjątek i zdarzenie tak niecodzienne jak wygrana w toto-lotka.
Okazało się, że wiatr niósł ze sobą ziarenka piasku i właśnie przed nimi p. starał się uchronić sprzęt fotograficzny. Czy mu się to udało zobaczycie na końcu posta. Ja nawet nie pomyślałam aby rozpraszać się na tyle by myśleć o aparacie.
Czujna bestia jak dobrze opłacany paparazzi uchwyciła sekundę przed ... Śmiechu było co nie miara bo p. nazwał mnie upadającą gwiazdą a ja obstawałam przy spadającej gwieździe. Niewielka różnica w słowach ale jak znacząca w swym wyrazie.
Zdobyłam szczyt wydmy jako druga tylko i wyłącznie aby dać szansę na zabłyśnięcie na blogu tej brzydszej stronie ludzkości o wybujałych ambicjach. Nie była to rywalizacja ani walka o zdobycie szczytu a jedynie czerpanie przyjemności ze spaceru po Pink Coral Dunes.
Czy wiecie co najbardziej urzekło nas w tym zakątku Utah? Pomijając kolor piasku to kontrast. Trafiliśmy na wyjątkową pogodę i właśnie kontrast pomiędzy niebem o niebywale zdecydowanym, niebieskim kolorze a ziemią w kolorze czerwono-żołtym.
Wakacje jak zakochani nie liczą czasu gdy w zapasie jest jeszcze kilka dni wolnego. Ostatnie spojrzenie na przebytą trasę; zima zasuszyła roślinność na chwil kilka ale już niedługo krajobraz zmieni się zupełnie bo wiosna zmusi nas do głębszego oddechu i do nowych przygód.
No i proszę bardzo na co zdało się poświęcenie p.. Jego aparat cały w piasku a mój okazał się piaskoodporny. Ani jednej różowej drobinki, ani jednej, zupełnie jak ze sklepu.
Jedna tęcza z tej strony, za chwilę druga tęcza ciut w innym miejscu zwiastują dobrą przyszłość i wiele fajnych postów (mam nadzieję, że tak będzie).