1

niedziela, 28 września 2014

Beztaleńcie do kwadratu

   Słońca coraz mniej i niebo już bardziej wypłowiałe niż parę tygodni temu. Tegoroczne lato było bardzo łaskawe bo tylko przez niewiele dni zmuszeni byliśmy do zamknięcia się bardzo szczelnie w domu i korzystania z klimatyzacji. Zupełnie szczerze mogę powiedzieć, że było to chłodne lato. 
Od dłuższego czasu czuło się w powietrzu, że nadchodzi jesień. Jej jawnej obecności jednak nie dało się stwierdzić aż do momentu weekendowego wypadu do Wisconsin, trochę na północ i lekko na zachód od naszego miejsca zamieszkania. 
To, że chłodno tak bardzo, że można spokojnie określić stan pogody jako zimowy wcale nam nie przeszkadzało abyśmy w samych podkoszulkach i krótkich spodenkach rozkoszowali się końcówką "letniej" kanikuły. Czasami niebo było tak nasycone deszczem, że zamiast sandałków na nogach powinniśmy mieć kalosze bo padać może w każdej chwili. 
Często niebo było wyprane i pozbawione jakiegokolwiek koloru, że aż ciarki po plecach chodziły na myśl jak zimno będzie w nocy. I było zimno a my jak nastolatki spędzaliśmy dobry kawałek każdej nocy w strojach zupełnie nieodpowiednich na tą porę roku.
Po powrocie do domu efekt wychłodzenia ciała nie kazał na siebie długo czekać. Najpierw zaczęłam lekko kasłać a na następny dzień częściej kasłałam niż oddychałam. Czułam, że płuca wypluję i niewielką pomoc przynosiły zażywane lekarstwa. Wreszcie padłam pokonana swoją własną nierozwagą. Dwa dni w łóżku bez szans na poruszenie ręką czy nogą. Dla mnie istny koszmar bo pomimo, że lubię wylegiwać się w łóżku to nie cierpię być chora i na siłę pozostawać w nim bez końca. 
- Zrobię coś na ząbek bo mizernie wyglądasz. - p. zaoferował swą pomoc w utrzymaniu mnie przy życiu. 
- Nie jestem głodna. - Nie wiedziałam czy jestem głodna czy nie bo o jedzeniu nie mogłam myśleć gdy wszystkie kości zachowują się jak pałeczki perkusisty w solowym popisie na koncercie muzyki heavy metal.
Po godzinie moich męczarni wdychania smakowitych zapachów dolatujących z kuchni poczułam taki nieznośny głód, że aż mi w oczach pociemniało. Wreszcie p. pojawił się w sypialni z talerzem czegoś zupełnie niewiadomego o niespotykanym wyglądzie. Nawet jego mina była nie z tej ziemi.
- Jak ci nie będzie smakowało to zrobię kanapki. Tego się nie da zjeść. - Wręczył mi talerz i nie czekając na mą reakcję wyszedł bez jakichkolwiek dalszych wyjaśnień. Wzięłam do ręki przyniesiony wraz z pożywieniem dla chorej widelec i dźgnęłam paseczki wołowiny na placku ziemniaczanym. Ohyda! Obrzydliwstwo! Paskudztwo! Czegoś tak koszmarnie nienadającego się do jedzenia nikt jeszcze nie wymyślił i na pewno nikt jeszcze nie jadł. Połykając kolejne kawałki zagadki kulinarnej zastanawiałam się w jaki sposób z zasobów mojej kuchni można coś takiego wyprodukować.
Wiem co mam i dałabym sobie głowę odciąć tępym toporem, że to nie było przygotowane w domu a raczej przywiezione z dalekiego kosmosu. 
Zjadłam 70% przygotowanej porcji i udałam się do kuchni sprawdzić czy jakiś kosmita o niezrozumiałym guście i smaku ciągle się krząta po kątach naszego domostwa. p. wziął talerz ode mnie i resztę niezjedzonego, zdrowego dania dla chorej żony wyrzucił do kosza na śmieci. 
- Było to wyjątkowo niesmaczne ale zjadłam trochę bo umierałam z głodu. - Zjadłam kawałek żółtego sera o intensywnym zapachu i soczystym smaku aby zabić wspomnienie o jadle ciągle wyczuwanym w ustach. O tym, że coś podobnego powinno podawać się trzodzie chlewnej przez cały tydzień przed ubojem aby żadne stworzenie nie miało wątpliwości, że rzeźnia to wybawienie mężowi jakoś nie wspomniałam.

środa, 17 września 2014

Niby powtórka po latach.

Powróciliśmy po latach w miejsce które szczególnie przypadło mi do gustu i opisaliśmy je w lutym 2010 roku.
 Wcześniej p. napisał swój jedyny post na tym blogu poświęcony naszej wizycie w Chinle.
Teraz jestem w stanie udokumentować zajście z końmi ale nie w 100% bo było ich mniej ale sytuacja którą opisał p. była możliwa, popatrzcie sami. Proponuję przeczytać wcześniejszy tekst który jest zaznaczony linkiem na niebiesko powyżej.
****
 Kurcze blade, postarzałem się; broda posiwiała, garb zwiększył swe rozmiary a w Chinle jakby nic się nie wydarzyło od tamtej pory. Czas stanął w miejscu lub zatacza magiczne kółka bo widzę to samo co przed laty. - Musiałam przyznać rację p. bo widoki takie same a na dodatek chodzące luzem konie przypomniały nam pierwsze spotkanie z tym miastem.
 - Mamy jeszcze dwie mile do miasta ale konie już przypominają nam o tym, że Chinle jest blisko. - Nie sądziłam, że możemy przeżyć takie samo spotkanie z pędzącym stadem koni przez ulice miasta ale z przyjemnością wspominałam nasze otwarte ze zdziwienia usta gdy dwadzieścia rumaków przemknęło przez skrzyżowanie nie bacząc na znaki drogowe.
 A w mieście tak jak i poza nim. Konie mają bezwględne pierwszeństwo które każdy kierowca bez zdenerwowania udziela tym typowym dla tych okolic użytkownikom ulic.
 Tym razem koni było mniej na ulicach niż krów!!! Widać czasy się zmieniły i konie nie chcą ryzykować spotkania ze zderzakami samochodów nielicznych turystow.
 Miasto opanowały krowy, pasą się po niewłaściwej stronie ogrodzenia i sterczą na rogach skrzyżowań ale nikomu to nie przeszkadza a my uznaliśmy to za wynik dominacji krowiego gangu na ulicach Chinle w Arizonie.

niedziela, 7 września 2014

Bisti/De-Na-Zin (2/2)

  Tutaj coś musiało się dziać przed wiekami, jakieś termiczne szaleństwo bo odkryliśmy stopione kawałki skał. Dzieje powstawania Ziemi to doprawdy ciekawe zajęcie dla naukowców a dla nas pełne ciekawych widoków okolice i czasami przykłady, że kiedyś żyć tu się nie dało.
Co chwila jakaś iglica albo czarne wzgórze zainterosowało nas na tyle, że nie bacząc na niewygodę terenu ruszaliśmy w kierunku gdzie spodziewaliśmy się znaleźć jeszcze ciekawsze widoki. Tak w rzeczywistości było i nasza wycieczka wydawała się nie mieć końca.
Dzikie okolice otaczały nas przez cały czas a przykładem niech będzie gniazdo orła albo innego nieznanego właściciela tego miejsca których trudno szukać w pobliżu cywilizacji.
To samo miejsce i raptem okazuje się, że niebo z jednej strony jest pokryte chmurami. Nie byliśmy pewni czy to przypadkiem nie jest zapowiedź nagłej zmiany pogody i raptownej ulewy. Na pustyni deszcz to istny kataklizm. Wyschnięta ziemia nie przyjmuje wody i po chwili zagłębienia zamieniają się w jeziora a pomiędzy wzniesieniami płyną rwące potoki. Ciarki po plecach przeleciały jak stado dobrze odżywionych chrząszczy na myśl, że przyszłoby nam uciekać przed powodzią nie dokończywszy odkrywania tego ciekawego terenu.
Z dołu na górę i z góry na dół. Tak co chwila i tylko ułamek spędzonego tu czasu spacerowaliśmy po w miarę równym terenie. Z ręką na sercu to miał być spacer podczas którego mieliśmy podziwiać otaczające nas widoki skałek o przedziwnych kształtach. Jak tylko pod ręką znajdzie się jakaś góra to coś nas pcha w jej stronę i niepohamowana siła ciągnie nas na sam jej szczyt.
O spacerze zatem musiałam zapomnieć gdyż była to zwyczajna harówka po niewygodnym i niebezpiecznym terenie. Krótko mówiąc ten dzień nie odbiegał od naszej wakacyjnej normy czyli mordęga do upadłego. Na obłych prawie czarnych szczytach czychały niewielkie dziury czyli początki erozji terenu który za setki lat przekształci się w urokliwe iglice otoczone rumowiskiem skalnym.
Jaki olbrzymi teren nas otaczał trudno było sobie wyobrazić gdyż nie widać było ani końca ani początku naszej wędrówki. Żadnego słupa wysokiego napięcia nie mówiąc już o telefonicznym który mógłby wskazywać na bliskość cywilizacji. Gdy stanęłam na kolejnym osamotnionym szczycie zadaliśmy sobie pytanie dokąd chcemy iść oraz gdzie i kiedy zawrócić w drogę powrotną. Porozumiewając się na odległość uzgodniliśmy, że już teoretycznie możemy wracać tylko jeszcze skoczymy za czerwoną wydmę za mną na zdjęciu powyżej. Pomyślałam, że to pikuś i rozradowana zbiegłam w dół.
Za czerwoną wydmą było na tyle ciekawie, że w drogę powrotną ruszyliśmy "tylko" po upływie półtorej godziny. Tak to już z nami jest, że dopóki sił wystarcza to idziemy i idziemy bez końca przed siebie. Jednak warto było pójść jeszcze troszkę dalej bo raptem na tle chmur pojawił się ogromny prehistoryczny ostwór który przypominał nam żółwia. Nie mogłam go pominąć i nogi same zaprowadziły mnie na sam jego grzbiet.
Może milion lat przed naszą erą żyły takie stwory. To, że jeszcze nikt nie odkrył ich szczątków wcale nie przeczy ich bytności i istnienia w odległych eonach. Siedząc na pre-żółwiu zerknęłam co jest dalej i już chciałam pędzić dalej ale p. zaniepokojony moim szaleństwem upomniał mnie, że jeszcze powinniśmy zachować trochę sił na dotarcie do auta. 
Cienie niebezpiecznie się wydłużały i postanowiliśmy właśnie tutaj odetchnąć. Od razu skorzystałam z kanapy stojącej zupełnie niedaleko, jakieś 500 metrów. Rozmiar kamiennego mebla był akurat na mój wzrost. Przekorna dusza p. skłaniała się do stwierdzenia, że to fotel lub tron wielkoluda który był królem tych terenów za czasów pre-żółwia. Ja wylegiwałam się i popijałam wodę a p. zagłębił się w swe notatki i wniósł poprawki do naszej drogi powrotnej. Jeszcze tylko wskoczymy w jedno miejsce a potem już do domu.
Niech i tak będzie bo przecież nie będziemy walczyć. Miejsce to okazało się składem skamieniałego drewna. Było go tutaj mniej niż widziałam poprzednio (kliknij tu) i nie stanowiło niecodziennego widoku ale warto przypomnieć sobie co dzieje się z drzewami po wiekach pozostawania pod powierzchnią ziemi.
Mały kawałek drewna na dłoni wygląda do złudzenia jak prawdziwy. Są zachowane słoje i nawet kolor jest podobny. Natura czyni cuda swymi potężnymi siłami. A może to zupełnie coś innego działalo na tym terenie? Może to kosmici którzy przebywali w tym miejscu przez krótką chwilę mieli chwilę wolnego powyczyniali cuda które sama widziałam i Wam pokazałam. Jeżeli ktoś pomyśli, że to wierutna bzdura niech chwilkę popatrzy na zdjęcie poniżej.
Widać przecież dokładnie czaszkę skierowaną nosem w prawo. Jest ona inna od naszych ale kosmici mają właśnie takie jak ta. Reszta ciała utkwiła pomiędzy kamieniami i ręka która podpiera głowę wskazuje na zamyślenie w momencie gdy ten osobnik nie zdążył na odlot statku kosmicznego którym miał udać się do domu na swej odległej planecie.
Nastał czas abyśmy i my udali się do domu jeżeli nie chcemy pozostać tu na wieki i zamienić się w skamielinę. Przygody czekają codziennie i szkoda byłoby abym nie mogła ich przeżyć i opisać w następnych postach.