1

czwartek, 2 października 2014

Canyon de Chelly

  Tam gdzie znajdujemy się po raz kolejny łatwiej nam poruszać się w terenie i dlatego bez zastanowienia pojechaliśmy do znanego kempingu aby tam spędzić noc.
Z zewnątrz i w środku biura wszystko jak dawniej tylko brak właściciela który przebywał w tym czasie na wakacjach.To chyba jeden z najgorszych kempingów jakie mieliśmy szanse odwiedzić i zwiedzić w czasie naszych wędrówek po USA. Jedyny jego plus to, że jest (że jeszcze istnieje) bardzo blisko cudownego kanionu.
Wybór miejsca na tym kempingu jest dowolny. Nie ma numerowanych miejsc i każdy może zamieszkać gdzie mu się podoba ale miejsca jedno bardziej abstrakcyjne od drugiego. Nie narzekaliśmy na brak prądu czy internetu bo przecież wybór był świadomy i wiedzieliśmy co nas czeka.
Zdjęć samego kanionu z góry nie zamieszczam bo już wcześniej pojawiły sie na moim blogu i możecie je obejrzeć klikając tutaj lub tutaj.
Po co przyjechaliśmy? Czy po to aby oglądać znane nam widoki? Nie. Tym razem zejdziemy na samo dno kanionu De Chelly. Przepaść nie zbyt imponująca bo tylko niecałe 215 metrów ale patrząc bezpośrednio w dół można poczuć kręcenie w dołku.
Teraz nadeszła moja pora, ja byłam przewodnikiem. p. utyskiwał, że on nie ruszy tyłka z kamienia przed wejściem do kanionu i poczeka na mnie aż szczęśliwie wrócę.
- Chodziłam za tobą po kamorach (trzy posty wstecz) i nie narzekałam więc nie pora teraz na płacze i utyskiwania. - Po wypadku p. nabawił się lęku wysokości i za żadne skarby nie chciał zejść w dół. Starałam się przedstawić mu tylko same dodatnie cechy takiego przedsięwzięcia a jednym z nich miało być przezwyciężenie fobii. - Ja idę i chyba nie chcesz pozostawić mnie na pastwę losu. - p. bladł i siniał na przemian i z wielkim ociąganiem założył plecak. Ja ruszyłam przodem podskakując z zadowolenia co jak dowiedziałam się po czasie wprawiło p. w jeszcze gorszy nastrój.

- Nie zostawaj w tyle, najlepiej jak będziesz szedł zaraz za mną i patrzył na moje nogi a nie rozglądał się dookoła. - p. człapał na sztywnych nogach i początkowo myślałam, że zgrywa się na zombie. Cały oblany potem dyszał jak lokomotywa ciągnąca wagon grubasów, w końcu doszedł do mojej kryjówki.
- Tutaj uważaj bo jest bardzo ślisko a na sam dół jeszcze daleko, lepiej nie spadać.  
- Ja to robię tylko dla ciebie a ty pastwisz się nade mną i mścisz się za De-Na-Zin. - No proszę niby taki przelęknięty a umysł pracuje poprawnie. - Tam przynajmniej było płasko. Jak znajdziesz kawałek pionowej skały to zaczekaj tam bo muszę przytulić się do niej aby nic nie widzieć oprócz niej. Oszaleję przez ciebie!
- Ja tam nie pójdę żebyś mnie zabiła! - Usłyszałam błaganie wypowiedziane histerycznym tonem tuż za mną. Zatrzymałam się zdezorientowana bo dalsza droga choć nie łatwa to nie odbiegała od normy. 
- Gdzie? - Zapytałam zaciekawiona.
- Tam!
Rzeczywiście przed nami ktoś zuchwale wszedł sobie na skałę lub połączenie dwóch ale to nie była droga dla zwiedzających.
- Miałeś patrzeć pod nogi a nie wyszukiwać przeciwności.
W takim stylu dotarliśmy wreszcie do miejsca gdzie 2000 lat temu Indianie Anasazi zbudowali swoją bardzo rozpoznawalną ale nie bardzo popularną siedzibę. Obecnie kanion znajduje się na terenie Indian Navajo i jestem im wdzięczna za udostępnienie go zwiedzającym.
Własnie to miejsce znajduje się w kadrach wielu filmów z Hollywood o kowbojach i Indianach dzikiego zachodu.
Chyba najpopularniejszym jest film z 1958 roku pt. Wielki Kraj (The Big Country) z Gregory Peckiem i Charlton Hestonem.
 Po chwili odpoczynku ruszyliśmy w drogę powrotną ktora niezbyt różniła się od tej w dół i gdy wreszcie dotarliśmy do punktu z ktorego rozpoczęliśmy poznawanie kanionu De Chelly zaróno p. jak i ja odetchnęliśmy z ulgą.
Prymitywizm którym szczyci się właściciel kempingu jest zupełnie niezrozumiały i dokuczliwy. Na przykładzie p. który nie jest szczególnie wybredny jeżeli chodzi o miejsce noclegowe można stwierdzić, że takie traktowanie klientów wręcz ich odstrasza. Namiot można rozbić dosłownie wszędzie ale jeżeli jest proponowane WC to przynajmniej niech to będzie dziewiętnasty wiek jeżeli ma być prymitywnie ale nie coś takiego aby nie można umyć rąk po fakcie. 
- Poczekam do zmroku i pójdę w krzaki. - Oświadczył lekko poirytowany człowiek który nie pozbył się lęku wysokości ale może nabawić się skrętu kiszek. Jeżeli jego WC wyglądało jak moje to nie dziwię się jego decyzji. Pójdę w jego ślady.
Zmrok zapadł szybko i w naszym barku na kółkach wyczarowałam dwa drinki; dżin z tonikiem i cytryną aby uczcić nasz dzisiejszy dzień na który czekałam kilka lat. Szczęśliwie poznaliśmy cały kanion i teraz możemy rozkoszować się ciepłą nocą. Gdy przez chwilę zajęłam się poszukiwaniem papieru toaletowego szczęście chwilowo nas opuściło bo;
1-bez zaproszenia z drinka p. skorzystała ćma ze skutkiem śmiertelnym,
2-papier był zdradliwy.
Jeżeli ktoś poczuł się urażony podtekstem powyższego zdjęcia to poczekajcie na relację z Kodachrome w której  nie będzie nawet szans na ukrycie nasuwających się skojarzeń z pewną częścią ciała bo zdjęcia pokażą wszystko.

niedziela, 28 września 2014

Beztaleńcie do kwadratu

   Słońca coraz mniej i niebo już bardziej wypłowiałe niż parę tygodni temu. Tegoroczne lato było bardzo łaskawe bo tylko przez niewiele dni zmuszeni byliśmy do zamknięcia się bardzo szczelnie w domu i korzystania z klimatyzacji. Zupełnie szczerze mogę powiedzieć, że było to chłodne lato. 
Od dłuższego czasu czuło się w powietrzu, że nadchodzi jesień. Jej jawnej obecności jednak nie dało się stwierdzić aż do momentu weekendowego wypadu do Wisconsin, trochę na północ i lekko na zachód od naszego miejsca zamieszkania. 
To, że chłodno tak bardzo, że można spokojnie określić stan pogody jako zimowy wcale nam nie przeszkadzało abyśmy w samych podkoszulkach i krótkich spodenkach rozkoszowali się końcówką "letniej" kanikuły. Czasami niebo było tak nasycone deszczem, że zamiast sandałków na nogach powinniśmy mieć kalosze bo padać może w każdej chwili. 
Często niebo było wyprane i pozbawione jakiegokolwiek koloru, że aż ciarki po plecach chodziły na myśl jak zimno będzie w nocy. I było zimno a my jak nastolatki spędzaliśmy dobry kawałek każdej nocy w strojach zupełnie nieodpowiednich na tą porę roku.
Po powrocie do domu efekt wychłodzenia ciała nie kazał na siebie długo czekać. Najpierw zaczęłam lekko kasłać a na następny dzień częściej kasłałam niż oddychałam. Czułam, że płuca wypluję i niewielką pomoc przynosiły zażywane lekarstwa. Wreszcie padłam pokonana swoją własną nierozwagą. Dwa dni w łóżku bez szans na poruszenie ręką czy nogą. Dla mnie istny koszmar bo pomimo, że lubię wylegiwać się w łóżku to nie cierpię być chora i na siłę pozostawać w nim bez końca. 
- Zrobię coś na ząbek bo mizernie wyglądasz. - p. zaoferował swą pomoc w utrzymaniu mnie przy życiu. 
- Nie jestem głodna. - Nie wiedziałam czy jestem głodna czy nie bo o jedzeniu nie mogłam myśleć gdy wszystkie kości zachowują się jak pałeczki perkusisty w solowym popisie na koncercie muzyki heavy metal.
Po godzinie moich męczarni wdychania smakowitych zapachów dolatujących z kuchni poczułam taki nieznośny głód, że aż mi w oczach pociemniało. Wreszcie p. pojawił się w sypialni z talerzem czegoś zupełnie niewiadomego o niespotykanym wyglądzie. Nawet jego mina była nie z tej ziemi.
- Jak ci nie będzie smakowało to zrobię kanapki. Tego się nie da zjeść. - Wręczył mi talerz i nie czekając na mą reakcję wyszedł bez jakichkolwiek dalszych wyjaśnień. Wzięłam do ręki przyniesiony wraz z pożywieniem dla chorej widelec i dźgnęłam paseczki wołowiny na placku ziemniaczanym. Ohyda! Obrzydliwstwo! Paskudztwo! Czegoś tak koszmarnie nienadającego się do jedzenia nikt jeszcze nie wymyślił i na pewno nikt jeszcze nie jadł. Połykając kolejne kawałki zagadki kulinarnej zastanawiałam się w jaki sposób z zasobów mojej kuchni można coś takiego wyprodukować.
Wiem co mam i dałabym sobie głowę odciąć tępym toporem, że to nie było przygotowane w domu a raczej przywiezione z dalekiego kosmosu. 
Zjadłam 70% przygotowanej porcji i udałam się do kuchni sprawdzić czy jakiś kosmita o niezrozumiałym guście i smaku ciągle się krząta po kątach naszego domostwa. p. wziął talerz ode mnie i resztę niezjedzonego, zdrowego dania dla chorej żony wyrzucił do kosza na śmieci. 
- Było to wyjątkowo niesmaczne ale zjadłam trochę bo umierałam z głodu. - Zjadłam kawałek żółtego sera o intensywnym zapachu i soczystym smaku aby zabić wspomnienie o jadle ciągle wyczuwanym w ustach. O tym, że coś podobnego powinno podawać się trzodzie chlewnej przez cały tydzień przed ubojem aby żadne stworzenie nie miało wątpliwości, że rzeźnia to wybawienie mężowi jakoś nie wspomniałam.

środa, 17 września 2014

Niby powtórka po latach.

Powróciliśmy po latach w miejsce które szczególnie przypadło mi do gustu i opisaliśmy je w lutym 2010 roku.
 Wcześniej p. napisał swój jedyny post na tym blogu poświęcony naszej wizycie w Chinle.
Teraz jestem w stanie udokumentować zajście z końmi ale nie w 100% bo było ich mniej ale sytuacja którą opisał p. była możliwa, popatrzcie sami. Proponuję przeczytać wcześniejszy tekst który jest zaznaczony linkiem na niebiesko powyżej.
****
 Kurcze blade, postarzałem się; broda posiwiała, garb zwiększył swe rozmiary a w Chinle jakby nic się nie wydarzyło od tamtej pory. Czas stanął w miejscu lub zatacza magiczne kółka bo widzę to samo co przed laty. - Musiałam przyznać rację p. bo widoki takie same a na dodatek chodzące luzem konie przypomniały nam pierwsze spotkanie z tym miastem.
 - Mamy jeszcze dwie mile do miasta ale konie już przypominają nam o tym, że Chinle jest blisko. - Nie sądziłam, że możemy przeżyć takie samo spotkanie z pędzącym stadem koni przez ulice miasta ale z przyjemnością wspominałam nasze otwarte ze zdziwienia usta gdy dwadzieścia rumaków przemknęło przez skrzyżowanie nie bacząc na znaki drogowe.
 A w mieście tak jak i poza nim. Konie mają bezwględne pierwszeństwo które każdy kierowca bez zdenerwowania udziela tym typowym dla tych okolic użytkownikom ulic.
 Tym razem koni było mniej na ulicach niż krów!!! Widać czasy się zmieniły i konie nie chcą ryzykować spotkania ze zderzakami samochodów nielicznych turystow.
 Miasto opanowały krowy, pasą się po niewłaściwej stronie ogrodzenia i sterczą na rogach skrzyżowań ale nikomu to nie przeszkadza a my uznaliśmy to za wynik dominacji krowiego gangu na ulicach Chinle w Arizonie.