Wiosna u nas trwa dwa tygodnie, koniec zimy to lekkie ocieplenie i deszcz po którym przychodzą nieznośne upały. Tak było i w tym roku. Ogrzewanie "chodziło" jeszcze dziesięć dni temu. Słońca brak, ponuro i w nocy zimno. Nie ma dokuczliwszej aury niż mokre pięć stopni Celsjusza. Przez dwa tygodnie lało bez przerwy a teraz nie da się wyjść z domu bo ponad trzydziestostopniowa temperatura grozi zawałem. Organizm jeszcze się nie przestawił na stawienie czoła latu bowiem wiosna już minęła.
Z pelargonii obrywam zgniłe liście, kwiatów nie ma bo bez słońca ta afrykańska roślina nie zakwitnie, bez i konwalie mają liście jak z bajki ale kwiatów brak. Małe zalążki już się nie rozwiną bo są brązowe i zdechłe. Jedynie grzyby wyrosły w ciągu jednej nocy. Szkoda, że nie halucynogenne to miałabym kilka chwil zapomnienia.
Wszyscy zadają pytanie sowie mądrej głowie kiedy pandemia się skończy ale ona ze współczuciem kręci głową w odpowiedzi, że nie prędko.
Trochę
nam popieprzyło się z wyjazdem bo wirus wcale nie odpuszcza wbrew temu
co głoszą media. Zrobiłam zestawienie z kwietnia i maja na przykładzie
Polski i wychodzi na to, że ilość zachorowań wzrasta, wolno ale rośnie.
Wcale
nie wierzę, że raptem pod koniec miesiąca pandemia zaniknie, liczby
mówią same za siebie. Gdy przyjrzeć się mojej okolicy to Illinois
przebojem wdarło się na szczyt tabelki i wraz z Kalifornią i NY
wymieniają się miejscami na podium. Dreszcz przerażenia wstrząsa mym
ciałem na samą myśl, że tam gdzie mieliśmy jechać w tym roku (Ameryka
Południowa) pandemia rozwija skrzydła i po liczbach widać, że tam prędko
nie pojedziemy.
Skoro tak to jakoś trzeba funkcjonować pomimo tego, że wszystko dookoła zamknięte na trzy spusty. Pozostaje miejsce z daleka od bliźnich aby nic nie przeskoczyło do naszych organizmów. Aby uatrakcyjnić dwumiesięczną izolację wybraliśmy się do parku. Wiosna kapryśna jak już napisałam ale w wyjątkowo pogodny dzień ruszyliśmy na rowerową wycieczkę.
Kiedyś był tam sad bo obecnie nikt nie sadzi drzew owocowych w miejscach publicznych a szkoda. Jakże uroczo w tym zakątku gdzie choć przez chwilę można zapomnieć o byle jakiej rzeczywistości.
To takie zaklęte miejsce w którym pojawiamy się co jakiś czas i na pewno powrócimy tam gdy pojawią się owoce. Będziemy zbierać jabłka z robakami bo takie są najsmaczniejsze o czym wiedzą nie tylko robaki ale i my również.
Siedzimy zatem w domu i skreślamy kolejne dni w kalendarzu na lodówce.
Życzymy wszystkim dużo zdrowia i odporności na trudy życia podczas pandemii.
1
niedziela, 31 maja 2020
czwartek, 14 maja 2020
Obiad z dymem i popiołem
Od pierwszego dnia pobytu i oczywiście od pierwszej wizyty na plaży zainteresowała nas prymitywna konstrukcja prawie na wprost schodów którymi schodziło się z kempingu by znaleźć się bliżej wielkiego jeziora.
Nie mogło być inaczej, bo zwykle nadajemy jakąś nazwę absurdalnym rzeczom do opisania których potrzeba długiego wywodu. Dla nas oczywistą i zrozumianą od zaraz.
Mały bufet i siedzisko dla czworga nasuwały przeznaczenie tego miejsca na myśl bez zastanowienia. Być może ze względu na podłą pogodę nie było obsługi i chętnych do wypicia drinka na plaży. Znalazła się jedna osoba do obsługi ale i tak nikt nie trafił do baru dla umarlaków. Tak właśnie nazwaliśmy to opustoszałe miejsce które dzielnie stawiało czoła niszczycielskim siłom natury.
Ktoś kiedyś zbudował bar na plaży i może nawet został raz użyty na potrzebę pewnej dzikiej imprezy. Echa zabawy dawno już przeminęły a dzieło wprawnych cieśli pozostało do dziś.
- Skoro tutaj nic na ząb nie dostaniemy to może coś upichcimy w domu. - Śmiać mi się zachciało bo jak kemping można nazwać domem. Ale, ale jednak można co przyszło mi do głowy z lekkim opóźnieniem. Jesteśmy we dwójkę jak w domu, jesteśmy na spacerze co w domu również się zdarza a, że naszym domem obecnie jest dom na kółkach to przecież właśnie nasz dom. Bardzo to pokrętne nazywać duże auto domem ale wiele osób żyje w takich albo nawet gorszych warunkach. Podróżując po niezliczonych miejscach spotykaliśmy taką biedę, że żaden przewodnik nie wspomni o tym, że ludzie w tym ponoć zasobnym kraju żyją na skraju przepaści pomiędzy życiem a śmiercią.
Z zapasami bywa tak, że niewiem co miałabyś w spiżarni to i tak czegoś braknie, albo akurat masz na coś ochotę czego w domu nie ma. Zabraliśmy ze sobą bardzo urozmaicony prowiant. W pojemnikach z żywnością możnaby znaleźć kabanosy, próżniowo zapakowaną kiełbasę, warzywa wszelakie które więdły pomimo tego, że leżały w działającej lodówce (chyba kupiłam stare), masło, sery w dwóch kolorach: żółtym i białym. Mieliśmy pieczywo i innych puszek tyle, że mały sklep mógłby handlować przez cały dzień. I co z tego? Nic a nic. Żadne z nas nie miało ochoty na “domowe” jedzenie gdy dookoła widoki jednak nie jak w domu. Chciałoby się czegoś innego ale nikt nie wiedział czego.
Wróciliśmy ze spaceru około trzeciej po południu i p. nerwowo palił papierosy. Widocznie głód zżerał go od środka. Rano nie mieliśmy ochoty na śniadanie bo po wczorajszej kolacji byliśmy jeszcze najedzeni. Ruch na świeżym powietrzu poruszał naszymi wnętrznościami i ja również czułam, że mogłabym coś wrzucić na ruszt.
- W czym ci pomóc? Korzystaj póki mam siłę. Za chwilę zdechnę z głodu.
- Masz dzisiaj wolne. Nic nie rób. - Lubię jak mąż pomaga mi w kuchni ale nie cierpię gdy zaczyna się rządzić i ustawiać mi robotę.
- To co będziemy jeść?
- Kłaki.
- Flaki?
- Flaki! Chyba twoje. Skąd ja mam wziąć flaki?! Kłaki, włosy! Rozumiesz co mówię? Palisz swoje włosy to możesz je zjeść. - p. nie zwracał uwagi, że szalejący wiatr targał jego włosami i czasami zakrywały całą twarz. Nie mogłam zrozumieć, że on nawet nie zauważał, że razem z ustnikiem wpycha do ust włosy. Chyba głód pomieszał mu zmysły.
- Nic nie musisz robić bo dzisiaj obiadu nie będzie. Jedynie jarska przekąska. - Wiadomo wszem i wobec, że tygrysa trawą nie nakarmisz i tak właśnie jest z moim mężem. Obiad bez mięsa to nie obiad. Może być mięso ssaków, płazów lub gadów.
- Ziemniaki z ogniska i pomidory z cebulą. - Oznajmiłam jak znudzona kelnerka tuż przed zamknięciem knajpy. Zaczęłam grzebać w ognisku aby pobudzić je do życia.
Do ziemniaków powinno być sporo żaru aby równo się upiekły.
- Rusz się chłopie, narąb drewna i dorzuć do ogniska. Chciałeś mi pomagać to masz szansę na wykazanie się z dobrej strony. - Szybko przygotowałam dwa, tak dwa ziemniaki bo tyle nam zostało a pójść do sklepu nikt nie miał ochoty. Lekko przyprawione i zawinięte w folię aluminiową wylądowały tuż obok buchającego żywym płomieniem ogniska.
Muszą zaczekać aż się polana wypalą to wtedy wrzucę je do środka ogniska. Nasze ognisko to mini ognisko więc musieliśmy użyć folii aby smakołyki nie spaliły się na popiół. Gdzie te czasy gdy rozpalało się duże ognisko a po jego wypaleniu zasypywało się ukradzione ziemniaki w gorącym popiele. Minęły i już nie wrócą, teraz trzeba zadowolić się namiastkami.
Bardzo lubię ziemniaki pod różnymi postaciami ale znaleźć dobre jest niebywale trudno. Jakimś dziwnym trafem nie ma oznaczenia rodzaju ziemniaków lub ich odmian i nigdy nie wiadomo co kupujesz. Po kolorze nigdzie nie trafisz bo żółte mogą być wodniste i niespójne albo wręcz przeciwnie.
Ziemniaków nie zabieraliśmy ze sobą bo przypuszczałam, że w okolicach gdzie wielkiego miasta nie uświadczysz w odległości stu mil znajdziemy pachnące warzywa z wiejskich ogródków. Po raz kolejny kierując się marzeniami wyszliśmy jak Zabłocki na mydle. W sklepie były takie same ziemniaki jak w wielkich megasamach a na bezobsługowym straganie lekko podwiędłe produkty rolne. Jak wygląda taki stragan? Na stołach wystawione są pomidory, cebula i inne cuda co urodziły się farmerowi. Wszystko poukładane w koszykach z plastiku. Każdy koszyczek ma swoją cenę. Jak chcesz to bierzesz zawartość kosza a dolary wkładasz do wysokiego słoika. Nie ma sprzedającego tylko sami kupujący, jeżeli znajdzie się wariat który kupi nieświeży produkt. Jeden się znalazł w okolicy i grzebał w ziemniakach do pieczenia. Tym wariatem byłam właśnie ja. Wybrałam dwa które wyglądały najmniej podejrzanie i z bólem serca zapłaciłam tyle co za kilogram w Chicago.
Pieczenie na oko nie zawsze przebiega prawidłowo co widać na zdjęciach. Ziemniaki i owszem upiekły się w całości ale zbyt przypiekła się skórka. Smakowały nam wyśmienicie bo nigdy w piekarniku takie nie wspaniałe nie wyjdą. Zapach dymu sprawiał, że smakowały jeszcze lepiej. Wnikliwe obserwacje serwowanego posiłku doprowadziły do tego, że nawet zwęglona skórka powędrowała do brzucha.


Ktoś kiedyś zbudował bar na plaży i może nawet został raz użyty na potrzebę pewnej dzikiej imprezy. Echa zabawy dawno już przeminęły a dzieło wprawnych cieśli pozostało do dziś.
- Skoro tutaj nic na ząb nie dostaniemy to może coś upichcimy w domu. - Śmiać mi się zachciało bo jak kemping można nazwać domem. Ale, ale jednak można co przyszło mi do głowy z lekkim opóźnieniem. Jesteśmy we dwójkę jak w domu, jesteśmy na spacerze co w domu również się zdarza a, że naszym domem obecnie jest dom na kółkach to przecież właśnie nasz dom. Bardzo to pokrętne nazywać duże auto domem ale wiele osób żyje w takich albo nawet gorszych warunkach. Podróżując po niezliczonych miejscach spotykaliśmy taką biedę, że żaden przewodnik nie wspomni o tym, że ludzie w tym ponoć zasobnym kraju żyją na skraju przepaści pomiędzy życiem a śmiercią.
Z zapasami bywa tak, że niewiem co miałabyś w spiżarni to i tak czegoś braknie, albo akurat masz na coś ochotę czego w domu nie ma. Zabraliśmy ze sobą bardzo urozmaicony prowiant. W pojemnikach z żywnością możnaby znaleźć kabanosy, próżniowo zapakowaną kiełbasę, warzywa wszelakie które więdły pomimo tego, że leżały w działającej lodówce (chyba kupiłam stare), masło, sery w dwóch kolorach: żółtym i białym. Mieliśmy pieczywo i innych puszek tyle, że mały sklep mógłby handlować przez cały dzień. I co z tego? Nic a nic. Żadne z nas nie miało ochoty na “domowe” jedzenie gdy dookoła widoki jednak nie jak w domu. Chciałoby się czegoś innego ale nikt nie wiedział czego.

Wróciliśmy ze spaceru około trzeciej po południu i p. nerwowo palił papierosy. Widocznie głód zżerał go od środka. Rano nie mieliśmy ochoty na śniadanie bo po wczorajszej kolacji byliśmy jeszcze najedzeni. Ruch na świeżym powietrzu poruszał naszymi wnętrznościami i ja również czułam, że mogłabym coś wrzucić na ruszt.
- W czym ci pomóc? Korzystaj póki mam siłę. Za chwilę zdechnę z głodu.
- Masz dzisiaj wolne. Nic nie rób. - Lubię jak mąż pomaga mi w kuchni ale nie cierpię gdy zaczyna się rządzić i ustawiać mi robotę.
- To co będziemy jeść?
- Kłaki.
- Flaki?
- Flaki! Chyba twoje. Skąd ja mam wziąć flaki?! Kłaki, włosy! Rozumiesz co mówię? Palisz swoje włosy to możesz je zjeść. - p. nie zwracał uwagi, że szalejący wiatr targał jego włosami i czasami zakrywały całą twarz. Nie mogłam zrozumieć, że on nawet nie zauważał, że razem z ustnikiem wpycha do ust włosy. Chyba głód pomieszał mu zmysły.
- Nic nie musisz robić bo dzisiaj obiadu nie będzie. Jedynie jarska przekąska. - Wiadomo wszem i wobec, że tygrysa trawą nie nakarmisz i tak właśnie jest z moim mężem. Obiad bez mięsa to nie obiad. Może być mięso ssaków, płazów lub gadów.

- Ziemniaki z ogniska i pomidory z cebulą. - Oznajmiłam jak znudzona kelnerka tuż przed zamknięciem knajpy. Zaczęłam grzebać w ognisku aby pobudzić je do życia.
Do ziemniaków powinno być sporo żaru aby równo się upiekły.
- Rusz się chłopie, narąb drewna i dorzuć do ogniska. Chciałeś mi pomagać to masz szansę na wykazanie się z dobrej strony. - Szybko przygotowałam dwa, tak dwa ziemniaki bo tyle nam zostało a pójść do sklepu nikt nie miał ochoty. Lekko przyprawione i zawinięte w folię aluminiową wylądowały tuż obok buchającego żywym płomieniem ogniska.
Muszą zaczekać aż się polana wypalą to wtedy wrzucę je do środka ogniska. Nasze ognisko to mini ognisko więc musieliśmy użyć folii aby smakołyki nie spaliły się na popiół. Gdzie te czasy gdy rozpalało się duże ognisko a po jego wypaleniu zasypywało się ukradzione ziemniaki w gorącym popiele. Minęły i już nie wrócą, teraz trzeba zadowolić się namiastkami.
Bardzo lubię ziemniaki pod różnymi postaciami ale znaleźć dobre jest niebywale trudno. Jakimś dziwnym trafem nie ma oznaczenia rodzaju ziemniaków lub ich odmian i nigdy nie wiadomo co kupujesz. Po kolorze nigdzie nie trafisz bo żółte mogą być wodniste i niespójne albo wręcz przeciwnie.
Ziemniaków nie zabieraliśmy ze sobą bo przypuszczałam, że w okolicach gdzie wielkiego miasta nie uświadczysz w odległości stu mil znajdziemy pachnące warzywa z wiejskich ogródków. Po raz kolejny kierując się marzeniami wyszliśmy jak Zabłocki na mydle. W sklepie były takie same ziemniaki jak w wielkich megasamach a na bezobsługowym straganie lekko podwiędłe produkty rolne. Jak wygląda taki stragan? Na stołach wystawione są pomidory, cebula i inne cuda co urodziły się farmerowi. Wszystko poukładane w koszykach z plastiku. Każdy koszyczek ma swoją cenę. Jak chcesz to bierzesz zawartość kosza a dolary wkładasz do wysokiego słoika. Nie ma sprzedającego tylko sami kupujący, jeżeli znajdzie się wariat który kupi nieświeży produkt. Jeden się znalazł w okolicy i grzebał w ziemniakach do pieczenia. Tym wariatem byłam właśnie ja. Wybrałam dwa które wyglądały najmniej podejrzanie i z bólem serca zapłaciłam tyle co za kilogram w Chicago.

środa, 8 kwietnia 2020
Wiatr we włosach
- To idziemy wreszcie na spacer czy nie? - Od dłuższego czasu zupełnie nieporadnie szykowaliśmy się do zwiedzenia wschodniej części miasta. Nigdy tam nie byliśmy i kierowała nami chęć zaspokojenia ciekawości. Plecak p. urósł do rozmiarów jumbo jeta a ja ciągle marudziłam, że brakuje tego i tamtego. Na domiar złego wymyśliłam, że to jego wina i byłam wkurzona, że taki nieporadny z niego podróżnik. Jeszcze chwila i słońce zajdzie za chmury więc po co się ruszać z “domu”. Mijało kolejne trzydzieści minut wychodzenia a do wyjścia wydawało się jeszcze daleko. Teraz właśnie przysiedliśmy na papierosa bo ile można nie palić.
Siedzimy sobie zatem na przeciw siebie i omiatamy wzrokiem okolicę. Jeden sąsiad odjechał ale na jego miejsce właśnie wjeżdża jakiś inny pojazd. Czyściutki, nowiuśki i pewnie drogi jak diabli. Lekko westchnęłam i wzrok zawiesiłam na drugim sąsiedzie, tym od strony kierowcy. Stara ale zadbana przyczepa a przed nią pikap.
Każde miejsce jest oznaczone karteczką z wypisaną datą odjazdu mieszkańca. Ten właśnie typ miał wykupione miejsce na następne dwa tygodnie. Zastanowiłam się chwilę kiedy ostatni raz widzieliśmy sąsiada. Kemping jest oświetlony nocą więc sąsiad nie używał zewnętrznego oświetlenia jak to robią niektórzy. Do środka nie da się zajrzeć bo szyby przyciemnione na tyle by nie można zaglądnąć do wnętrza. Gdybym nawet chciała to nasze pojazdy były tak ustawione, że nasze okna nie celowały w jego.
- Może coś z nim się stało bo nie widziałam go od trzech dni. - Szybko obliczyłam kiedy jego sylwetka przemknęła i zniknęła w czeluściach przyczepy. - Może zapukać do niego?
- Pewnie dziadzisko umarło. Szkoda fatygi. - p. wziął głęboki wdech a po chwili wypuszczał powietrze z płuc jakby wzdychał nad beznadziejnym przypadkiem, jedynym pośród całej ludności ziemi. - Przyjadą gliniarze, zaczną pytać czy go nie zabiłaś, czy ktoś tu chodził a przecież wszyscy tu łażą jak opętani. Nikt na dupie nie usiedzi. Skują cię jako główną podejrzaną morderstwa i taki będzie koniec naszych krótkich wakacji.
Ten człowiek potrafi wszystko wytłumaczyć tak aby było mu wygodnie. Mnie natomiast oblał zimny pot. A jeżeli to prawda, że obok w naczepie leży trup.
- Już muchy oczy mu wypiły. - p. dodał tak od niechcenia. Jakby na zakończenie rozmowy o domniemanym nieboszczyku.
- Przestań! Idziemy. - Serce biło mi szybciej niż zwykle. Dałam się wrobić w atmosferę horroru.
Poderwałam się z miejsca, niedopałek cisnęłam do ogniska i chwyciłam swój biały aparat. Ruszyłam w stronę plaży nie odwracając się bo gdybym ujrzała… Fantazja przewróciła mi w głowie. Zombie są tylko w filmach, głębszy oddech i szybszy marsz. Po chwili usłyszałam kroki za sobą. Głowę schowałam w ramiona i przymrużyłam oczy. Kemping pełen ludzi, nawet przed chwilą minęła mnie gromadka dzieci na rowerach a ja boję się łażącego za mną umarlaka. Wcale sobie nie pomogłam i gdy p. dotknął mnie wrzasnęłam wzbudzając zainteresowanie starszej pani gimnastykującej się na trawie.
- Zrobiłaś dziesięć kroków i zapomniałaś, że masz męża? - Ścisnęłam jego dłoń i poczułam się bezpieczniej.
Zauważyłam, że p. nie wziął plecaka i stwierdziłam, że podjął słuszną decyzję. Przecież wcale nie potrzebuję tyle pierdół na dwugodzinny spacer. Może tylko dodatkowa para okularów mogłaby się przydać. No trudno, jakoś sobie poradzę.

Byłoby bez sensu opisywać zmaganie się z wiatrem podczas spaceru więc wystarczy napisać, że w końcu doszliśmy do betonowego molo. Taki to falochron po którym można od biedy chodzić. Można chodzić gdy jest spokojnie. Dotarliśmy w to miejsce podczas mini sztormu jak można osądzić po falach rozbijających się o przeszkodę.
Fale bardzo często rozbijając się spryskiwały niespodziewanym prysznicem zwiedzających to miejsce. Nie dało się stać po stronie wiatru więc schowaliśmy się po drugiej stronie falochronu.
Przyznać trzeba, że wybudowany został w dobrym miejscu bo idealnie chronił małą zatoczkę przed wściekłymi falami. Gdy tak sobie patrzyłam i prawie się rozmarzyłam któraś z fal przelała się przez falochron dokładnie w tym miejscu w którym stałam.
Słów mi brakuje aby opisać zmienność pogody. O tym jak szalał wiatr niech opowiedzą dwa kolejne zdjęcia.
Przyjemność z pobytu zamieniła się w udrękę i szybko opuściliśmy to nieprzyjazne miejsce. Schowana za wydmą mogłam wreszcie zrelaksować się i ugrzać bo cała moja energia odleciała hen daleko razem z wiatrem.
Gdy już ciało znów zaczęło funkcjonować poprawnie to odeszła nam ochota na dalsze spacerowanie plażą. Musieliśmy przyznać, że walka z żywiołem jest skazana na porażkę a udawanie bohaterów nie leży w naszej naturze. Postanowiliśmy powrócić do Ślimaka przez miasto. Będzie cieplej i ciekawiej gdyż tą drogą jeszcze nie szliśmy. Kierowaliśmy się w stronę latarni … no właśnie jak nazwać latarnię morską nad jeziorem?
Wspięłam się na nią tak wysoko jak się dało i przez chwilę mogłam podziwiać gładką jak lustro wodę nieczynnego portu.
Gdy już widać było kemping z daleka pomyślałam o naszym sąsiedzie. Ciekawe czy ruszył swoje cztery litery i wyszedł na łono natury. Z drugiej strony może on żyje gdzieś daleko od cywilizacji i nie wychodząc z pomieszczenia czerpie nieopisaną przyjemność. Hm, ciekawe.
Siedzimy sobie zatem na przeciw siebie i omiatamy wzrokiem okolicę. Jeden sąsiad odjechał ale na jego miejsce właśnie wjeżdża jakiś inny pojazd. Czyściutki, nowiuśki i pewnie drogi jak diabli. Lekko westchnęłam i wzrok zawiesiłam na drugim sąsiedzie, tym od strony kierowcy. Stara ale zadbana przyczepa a przed nią pikap.
Każde miejsce jest oznaczone karteczką z wypisaną datą odjazdu mieszkańca. Ten właśnie typ miał wykupione miejsce na następne dwa tygodnie. Zastanowiłam się chwilę kiedy ostatni raz widzieliśmy sąsiada. Kemping jest oświetlony nocą więc sąsiad nie używał zewnętrznego oświetlenia jak to robią niektórzy. Do środka nie da się zajrzeć bo szyby przyciemnione na tyle by nie można zaglądnąć do wnętrza. Gdybym nawet chciała to nasze pojazdy były tak ustawione, że nasze okna nie celowały w jego.
- Może coś z nim się stało bo nie widziałam go od trzech dni. - Szybko obliczyłam kiedy jego sylwetka przemknęła i zniknęła w czeluściach przyczepy. - Może zapukać do niego?
- Pewnie dziadzisko umarło. Szkoda fatygi. - p. wziął głęboki wdech a po chwili wypuszczał powietrze z płuc jakby wzdychał nad beznadziejnym przypadkiem, jedynym pośród całej ludności ziemi. - Przyjadą gliniarze, zaczną pytać czy go nie zabiłaś, czy ktoś tu chodził a przecież wszyscy tu łażą jak opętani. Nikt na dupie nie usiedzi. Skują cię jako główną podejrzaną morderstwa i taki będzie koniec naszych krótkich wakacji.
Ten człowiek potrafi wszystko wytłumaczyć tak aby było mu wygodnie. Mnie natomiast oblał zimny pot. A jeżeli to prawda, że obok w naczepie leży trup.
- Już muchy oczy mu wypiły. - p. dodał tak od niechcenia. Jakby na zakończenie rozmowy o domniemanym nieboszczyku.
- Przestań! Idziemy. - Serce biło mi szybciej niż zwykle. Dałam się wrobić w atmosferę horroru.
Poderwałam się z miejsca, niedopałek cisnęłam do ogniska i chwyciłam swój biały aparat. Ruszyłam w stronę plaży nie odwracając się bo gdybym ujrzała… Fantazja przewróciła mi w głowie. Zombie są tylko w filmach, głębszy oddech i szybszy marsz. Po chwili usłyszałam kroki za sobą. Głowę schowałam w ramiona i przymrużyłam oczy. Kemping pełen ludzi, nawet przed chwilą minęła mnie gromadka dzieci na rowerach a ja boję się łażącego za mną umarlaka. Wcale sobie nie pomogłam i gdy p. dotknął mnie wrzasnęłam wzbudzając zainteresowanie starszej pani gimnastykującej się na trawie.
- Zrobiłaś dziesięć kroków i zapomniałaś, że masz męża? - Ścisnęłam jego dłoń i poczułam się bezpieczniej.
Zauważyłam, że p. nie wziął plecaka i stwierdziłam, że podjął słuszną decyzję. Przecież wcale nie potrzebuję tyle pierdół na dwugodzinny spacer. Może tylko dodatkowa para okularów mogłaby się przydać. No trudno, jakoś sobie poradzę.

Byłoby bez sensu opisywać zmaganie się z wiatrem podczas spaceru więc wystarczy napisać, że w końcu doszliśmy do betonowego molo. Taki to falochron po którym można od biedy chodzić. Można chodzić gdy jest spokojnie. Dotarliśmy w to miejsce podczas mini sztormu jak można osądzić po falach rozbijających się o przeszkodę.
Fale bardzo często rozbijając się spryskiwały niespodziewanym prysznicem zwiedzających to miejsce. Nie dało się stać po stronie wiatru więc schowaliśmy się po drugiej stronie falochronu.
Przyznać trzeba, że wybudowany został w dobrym miejscu bo idealnie chronił małą zatoczkę przed wściekłymi falami. Gdy tak sobie patrzyłam i prawie się rozmarzyłam któraś z fal przelała się przez falochron dokładnie w tym miejscu w którym stałam.
Słów mi brakuje aby opisać zmienność pogody. O tym jak szalał wiatr niech opowiedzą dwa kolejne zdjęcia.
Przyjemność z pobytu zamieniła się w udrękę i szybko opuściliśmy to nieprzyjazne miejsce. Schowana za wydmą mogłam wreszcie zrelaksować się i ugrzać bo cała moja energia odleciała hen daleko razem z wiatrem.
Gdy już ciało znów zaczęło funkcjonować poprawnie to odeszła nam ochota na dalsze spacerowanie plażą. Musieliśmy przyznać, że walka z żywiołem jest skazana na porażkę a udawanie bohaterów nie leży w naszej naturze. Postanowiliśmy powrócić do Ślimaka przez miasto. Będzie cieplej i ciekawiej gdyż tą drogą jeszcze nie szliśmy. Kierowaliśmy się w stronę latarni … no właśnie jak nazwać latarnię morską nad jeziorem?
Wspięłam się na nią tak wysoko jak się dało i przez chwilę mogłam podziwiać gładką jak lustro wodę nieczynnego portu.
Gdy już widać było kemping z daleka pomyślałam o naszym sąsiedzie. Ciekawe czy ruszył swoje cztery litery i wyszedł na łono natury. Z drugiej strony może on żyje gdzieś daleko od cywilizacji i nie wychodząc z pomieszczenia czerpie nieopisaną przyjemność. Hm, ciekawe.
sobota, 28 marca 2020
Na przekór
Ludzie na wakacjach, urlopach lub w czasie weekendu ponoć lubią nic nie robić. Wcześniej wspomniałam, że jeden dzień lenistwa bardzo polubiłam. Jednak gdy dzień się miał ku końcowi nie wytrzymaliśmy w bezruchu i ruszyliśmy na spacer plażą.
Pogoda nas zaskoczyła, było dużo zimniej niż się spodziewaliśmy. O nieoczekiwanych zmianach wspomniałam już dużo wcześniej w “Kolejna burza mnie wkurza”. Deszcz i piekielny wiatr towarzyszył nam każdego dnia. Nie żeby lało bez przerwy o nie. Zmiany następowały tak niespodzianie, że nie sposób było przewidzieć co przyniesie kolejna godzina, słońce czy deszcz.
Mawiają, że trzeba liczyć siły na zamiary a my jak dzieci bierzemy się za zadania przerastające nasze siły. Nie zawsze ale często tak bywa. Całe niebo to kolekcja ciemnych i ciężkich chmur i tylko dzięki zegarkowi wiedzieliśmy, że za chwilę będzie zachód słońca. Chwytamy aparaty w dłonie i biegiem w stronę schodów prowadzących na plażę. Gdy zza drzew wyszliśmy na otwartą przestrzeń kolejna przeszkoda stanęła nam na drodze. Tak wiało, że słów na opowiedzenie mało. Krzywa wieża w Pizzie jest odchylona od pionu o kilka stopni, ja parłam pod wiatr pochylona do przodu pod kątem 45°.
Przyroda jest bardzo bezlitosna, jak pali słońce to upał nie do zniesienia, jak pada deszcz to przeważnie można się utopić po tygodniu opadów. Gdy wieje wiatr to zrywa dachy albo powala drzewa. Tego dnia porywał ze sobą ziarenka piasku które posłusznie wędrowały z prędkością wiatru.
Zbyt późno zamknęłam usta z których przed chwilą jeszcze wydobywały się jęki bólu. Miałam wrażenie, że raptem zakochały się we mnie wszystkie jeże Ameryki i tulą się do mych nieosłonionych kostek. Ilość piasku między zębami zadowoliłby małego krasnoludka siedzącego w pustej piaskownicy.
Zwykle mam na nosie okulary słoneczne bo dbam o to aby nie powiększać zmarszczek które niestety już nie znikną. Mam okulary na silne nasłonecznienie, na słabsze oraz takie których nie powinno się nazywać słonecznymi. Właśnie taką nocną wersję okularów miałam na nosie i dzięki nim mogłam patrzeć pod wiatr.
Oprócz piasku, wiatr niósł kropelki wody porwanej ze spienionych fal. Taką mgiełką powinny cieszyć się wszystkie kobiety pod warunkiem, że wraz z nim nie uderzają w twarz miniaturowe kamienie. To był zupełny koszmar a nie spacer. Zastanawiałam się dlaczego przerwałam lenistwo. Totalny błąd, dlaczego nie leżę teraz w ciepłej pościeli a zmagam się z żywiołami. Moja walka z góry jest skazana na przegraną a ja ciągle pod wiatr i nawet pomyślałam o próbie cyknięcia zdjęcia. Piasek i woda to dwaj wrogowie sprzętu fotograficznego a ja jednak świadomie (teraz uważam, że nie) wycelowałam obiektyw w sam środek zachodzącego słońca.
Wiedziałam, że nasłucham się o zaniedbywanie drogiego sprzętu ale o wodzie nic jeszcze nie wiedziałam. Po powrocie do obozowiska widać było piasek i ślady po kropelkach wody na obiektywie. Jutro zadbamy o to aby kolejna sesja zdjęć była o wiele lepsza. Czy to nam się udało dowiecie się już niebawem.
Pogoda nas zaskoczyła, było dużo zimniej niż się spodziewaliśmy. O nieoczekiwanych zmianach wspomniałam już dużo wcześniej w “Kolejna burza mnie wkurza”. Deszcz i piekielny wiatr towarzyszył nam każdego dnia. Nie żeby lało bez przerwy o nie. Zmiany następowały tak niespodzianie, że nie sposób było przewidzieć co przyniesie kolejna godzina, słońce czy deszcz.
Mawiają, że trzeba liczyć siły na zamiary a my jak dzieci bierzemy się za zadania przerastające nasze siły. Nie zawsze ale często tak bywa. Całe niebo to kolekcja ciemnych i ciężkich chmur i tylko dzięki zegarkowi wiedzieliśmy, że za chwilę będzie zachód słońca. Chwytamy aparaty w dłonie i biegiem w stronę schodów prowadzących na plażę. Gdy zza drzew wyszliśmy na otwartą przestrzeń kolejna przeszkoda stanęła nam na drodze. Tak wiało, że słów na opowiedzenie mało. Krzywa wieża w Pizzie jest odchylona od pionu o kilka stopni, ja parłam pod wiatr pochylona do przodu pod kątem 45°.
Przyroda jest bardzo bezlitosna, jak pali słońce to upał nie do zniesienia, jak pada deszcz to przeważnie można się utopić po tygodniu opadów. Gdy wieje wiatr to zrywa dachy albo powala drzewa. Tego dnia porywał ze sobą ziarenka piasku które posłusznie wędrowały z prędkością wiatru.
Zbyt późno zamknęłam usta z których przed chwilą jeszcze wydobywały się jęki bólu. Miałam wrażenie, że raptem zakochały się we mnie wszystkie jeże Ameryki i tulą się do mych nieosłonionych kostek. Ilość piasku między zębami zadowoliłby małego krasnoludka siedzącego w pustej piaskownicy.
Zwykle mam na nosie okulary słoneczne bo dbam o to aby nie powiększać zmarszczek które niestety już nie znikną. Mam okulary na silne nasłonecznienie, na słabsze oraz takie których nie powinno się nazywać słonecznymi. Właśnie taką nocną wersję okularów miałam na nosie i dzięki nim mogłam patrzeć pod wiatr.
Oprócz piasku, wiatr niósł kropelki wody porwanej ze spienionych fal. Taką mgiełką powinny cieszyć się wszystkie kobiety pod warunkiem, że wraz z nim nie uderzają w twarz miniaturowe kamienie. To był zupełny koszmar a nie spacer. Zastanawiałam się dlaczego przerwałam lenistwo. Totalny błąd, dlaczego nie leżę teraz w ciepłej pościeli a zmagam się z żywiołami. Moja walka z góry jest skazana na przegraną a ja ciągle pod wiatr i nawet pomyślałam o próbie cyknięcia zdjęcia. Piasek i woda to dwaj wrogowie sprzętu fotograficznego a ja jednak świadomie (teraz uważam, że nie) wycelowałam obiektyw w sam środek zachodzącego słońca.
Wiedziałam, że nasłucham się o zaniedbywanie drogiego sprzętu ale o wodzie nic jeszcze nie wiedziałam. Po powrocie do obozowiska widać było piasek i ślady po kropelkach wody na obiektywie. Jutro zadbamy o to aby kolejna sesja zdjęć była o wiele lepsza. Czy to nam się udało dowiecie się już niebawem.
czwartek, 19 marca 2020
Łatwe gotowanie
Kolejny dzień postanowiliśmy spędzić nie ruszając się z miejsca. Wreszcie słodkie nieróbstwo w pobliżu szumiącego jeziora. Relaks.
Było sielsko anielsko, trochę gotowania i gadania na Skypie. Cały dzień upłynął na niczym co nie zdarza się w domu. Tutaj gdy nic nie goni i nie stresuje, że do pracy a po pracy kierat domowy, marnotrawienie czasu uznałam za rzecz bardzo miłą.
Jedynie przygotowałam kociołek czyli pachnący gar napełniony samymi smakołykami.
Zamiast ogniska użyliśmy kuchenki indukcyjnej bo z płomieniami u nas nie jest wszystko pod kontrolą. Jak to się odbywało zobaczcie sami na krótkim filmie. Jeszcze nie potrafię przesłać smaku i zapachu na Youtube ale kiedyś może i to się uda. Zapewniam, że jedzenie było smaczne i pożywne pomimo tego, że upichcone na kempingu. Kto wie może właśnie dlatego, że było upichcone na kempingu.
Było sielsko anielsko, trochę gotowania i gadania na Skypie. Cały dzień upłynął na niczym co nie zdarza się w domu. Tutaj gdy nic nie goni i nie stresuje, że do pracy a po pracy kierat domowy, marnotrawienie czasu uznałam za rzecz bardzo miłą.
Jedynie przygotowałam kociołek czyli pachnący gar napełniony samymi smakołykami.
Zamiast ogniska użyliśmy kuchenki indukcyjnej bo z płomieniami u nas nie jest wszystko pod kontrolą. Jak to się odbywało zobaczcie sami na krótkim filmie. Jeszcze nie potrafię przesłać smaku i zapachu na Youtube ale kiedyś może i to się uda. Zapewniam, że jedzenie było smaczne i pożywne pomimo tego, że upichcone na kempingu. Kto wie może właśnie dlatego, że było upichcone na kempingu.
Aby zobaczyć film kliknij na zdjęcie.
sobota, 7 marca 2020
Oszczędzanie na kobiecie.
Gdy pojawiły się w kalendarzu walentynki od razu wiedziałam, że mój Walenty nie zarzuci mnie prezentami i nie utonę w wannie szampana. O takich drobiazgach jak pływające płatki róż w wannie nie wspominając. W cudowny sposób walentynki nas nie opanowały ale o dziwo dostałam amarylisa zatopionego w wosku. Miał zakwitnąć niebawem aby umilić niby świąteczny dzień. Amarylis nie zakwitł w ciągu jednej nocy i nie zakwitł do dziś. 8 marca właśnie wskoczył na kolejną kartkę kalendarza a kwiat ciągle jeszcze w postaci larwalnej czyli nie widać czerwonego koloru, jak widać.

Trzymamy go na telewizorze bo tam najcieplej i nawet po południu oświetla go światło słoneczne. Zatem siedzę sobie i patrzę i podziwiam odporność tej rośliny na nasze prośby i groźby, nie zakwita i już.
Czyżby jednym kwiatem mój mąż chciał obskoczyć dwa dni wdzięczności dla małżonki?

Trzymamy go na telewizorze bo tam najcieplej i nawet po południu oświetla go światło słoneczne. Zatem siedzę sobie i patrzę i podziwiam odporność tej rośliny na nasze prośby i groźby, nie zakwita i już.
Czyżby jednym kwiatem mój mąż chciał obskoczyć dwa dni wdzięczności dla małżonki?
wtorek, 25 lutego 2020
Dekada
Dziesięć lat blogowania minęło niespodziewanie szybko, no ale kto liczy nieubłaganie płynące dni. W taki właśnie beztroski sposób zamknęła się dekada mojej działalności w internecie.
Chciałam przypomnieć sobie i Wam jak to było na początku.
Chciałam przypomnieć sobie i Wam jak to było na początku.
Przekornie cofniemy się o dwadzieścia lat.
Ja odpracowałam swoje 10 lat w blogosferze a p. dołożył swoje dziesięć z aparatem w dłoni.
Ja odpracowałam swoje 10 lat w blogosferze a p. dołożył swoje dziesięć z aparatem w dłoni.
Kliknij na link do filmu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)